• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu v
1 2 3 Dalej »
lato 1972 // kotom i szkotom wydaje się, że wszystko im się należy

lato 1972 // kotom i szkotom wydaje się, że wszystko im się należy
Czarodziejska legenda
Wilderness is not a luxury but a necessity of the human spirit.
Czarodzieje dążą do zatarcia granicy pomiędzy jaźnią i resztą natury, wchodząc tym samym na wyższe poziomy świadomości. Część z nich korzysta do tego z grzybów, a część przeżywa głębokie poczucie spokoju i połączenia podczas religijnych obrzędów i rytuałów. Ostatecznie jednak ciężko opisać najgłębsze wewnętrzne doświadczenia i uznaje się, że każdy z czarodziejów odczuwa je na swój sposób. Zjawisko to nazywane jest eutierrią.

Eutierria
#1
13.10.2024, 15:27  ✶  
Tkwiłyście w przekonaniu, że nic ciekawego się już nie wydarzy, lecz wtem ciało pod płótnem delikatnie się poruszyło.

Zlecenie pochówku dotyczyło zajęcia się czterema pogrzebami... tylko czy to, co dostarczono do Necronomiconu można było nazwać ciałami? Twoim pierwszym i najbardziej oczywistym skojarzeniem były wydmuszki. Dostarczone do zakładu pogrzebowego zwłoki to skorupy - delikatne, łatwe do zniszczenia, trudne do przemienienia w coś, co dałoby się zaprezentować szeregowi oczu w otwartej trumnie.

Zadanie było trudne, ale nudne. Dla obu stron.

Przy jednym z drewnianych stołów siedziała Victoria, której przydzielono niesamowicie żmudną pracę, jaką było pilnowanie tego miejsca przed potencjalnym zagrożeniem. Jakim? Kto właściwie miałby zagrozić właścicielce domu pogrzebowego i cóż takiego miałby uczynić ze znajdującymi się tutaj szczątkami? Ciężko było stwierdzić - z drugiej strony wokół zdarzenia zadziało się już tak wiele, że nie do końca dziwiła przezorność władz. Zwłaszcza że miały być to pierwsze pogrzeby po żmudnej serii badań i trzymaniu tychże osób w kostnicy długo ponad cierpliwość ich rodzin. To dobrze, że wreszcie wszyscy powiązani z tym czarodzieje będą mogli zaznać spokoju. Banał, tak?

W domu pogrzebowym było cicho. Wokół roznosił się zapach wosku i starych książek. Trzy z ciał przykryte były ciemnym suknem. To był dzień, ale słońce nie wkradało się do wnętrza przez zasłaniający Necronomicon, o wiele wyższy budynek. Victorio, mimo zamkniętych okiennic mogłaś przysiąc, że jeden z materiałów poruszył się. W momencie, w którym Lorraine była odwrócona do niego tyłem. Niewątpliwie zmarszczyłaś brwi i przyjrzałaś się temu uważniej i tak - kolejne drgnięcie. Cisza stała się cięższa, bo powietrze wokół was zgęstniało momentalnie.

zadanie od mistrza gry
Waszym zadaniem jest odkryć tajemnicę tego, co dzieje się z jednym z ciał i najwyraźniej wystarczy dać temu czas. Po dwóch turach rozmowy możecie rzucić kością !Zwłoki i tym samym odkryć materiał zakrywający ciało. Scenariusz jest dedykowany @Lorraine Malfoy, @Victoria Lestrange. Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.


there is mystery unfolding
Królowa Nocy
some women are lost in the fire
some women are built from it
Ma długie do pasa, bardzo ciemnobrązowe (prawie czarne) włosy. Te, zwykle rozpuszczone lub spięte jakąś spinką, okalają owalną twarz o oliwkowej karnacji, skąd spoglądają spokojne, brązowe oczy. Nie jest przesadnie wysoka, mierzy 167 cm wzrostu i jest stosunkowo szczupła. Swoje bardzo kobiece kształty lubi podkreślać ubiorem. W ostatnim czasie często wybiera eleganckie spodnie i nie mniej drogie koszule w nie wpuszczane, oraz pantofelki na cienkiej szpilce – a wszystko najczęściej w czerni. W pracy obowiązkowo nosi przepisowy mundur aurora. Lubi się malować, choć stara się to robić stonowanie; najczęściej wybiera przydymienie i podkreślenie oczu i rzęs, czerwoną szminkę na ustach i bordo na paznokciach. Nie nosi zbyt dużo biżuterii: czasami jakieś kolczyki czy bransoletki, prawie zawsze ma na sobie wisiorek z zawieszką w kształcie róży z drobnym kamyczkiem, za to nigdy nie ma pierścionków. Ciągnie się za nią mgiełka delikatnych perfum – o ciepłej nucie drzewa sandałowego, konwalii, wanilii i cytrusów.

Victoria Lestrange
#2
19.10.2024, 01:40  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 19.10.2024, 01:41 przez Victoria Lestrange.)  

19.08.1972


Jeśli ktoś kiedyś myślał, ze praca aurora jest pełna ekscytujących wrażeń, pościgów i wybuchów, wielkim ryzykiem i ciągłym ruchem, to musiał naprawdę nie mieć pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Aurorzy w trzech piątych albo siedzieli na tyłku w Biurze i wypełniali raporty, albo czekali w bezruchu, obserwując przeciwnika, by uderzyć w odpowiednim momencie – jak kiedyś Victoria i Brenna, gdy chyba pół nocy spędziły na dachu jakiegoś budynku, czekając na Znak.

Nie inaczej było dzisiaj, kiedy Victoria siedziała przy jednym ze stołów, z łokciem na blacie i palcami zwiniętymi, opartymi na skroni, lekko przekrzywiona wpatrując się niemalże tępo w okryte całunem ciała rozpostarte na stołach do tego przeznaczonych. Pobieżnie przyglądała się temu, co robiła Lorraine, nie przeszkadzając jej, bo nie zadawała tysiąca pytań z serii „a po co to?”, „a do czego służy?”, „a czy jest to konieczne?”. Może powinna się zainteresować, ale gdyby zobaczyła, że ta kombinuje coś dziwacznego przy tych ciałach… to pewnie by zareagowała. Chociaż… czy dało im się jeszcze zaszkodzić? Wysuszone niemalże na wiór, puste, leciutkie skorupy nie przypominały ludzi, którymi byli jeszcze trzy miesiące temu. Ministerstwo długo je przetrzymało, zabezpieczając odpowiednio, robiąc te swoje… badania. Jakie były wnioski? Na pewno na tyle niewesołe, że Knieja Godryka nadal była zamknięta i nikt nie bardzo wiedział, co z tym fantem zrobić. Zresztą – Victoria widziała to na własne oczy, dziwne widma, które kręciły się nieopodal domu jednej z ofiar, tej, która przeżyła i mogła opowiedzieć swoją historię nieco bardziej jasno, niż te puste łupiny ciał. Łupiny, bo były niczym te orzechy, puste wydmuszki jaj, i równie lekkie. Przedziwne zjawisko.

Czy rodziny tych ludzi faktycznie zaznają spokoju? Może odrobinę. Przynajmniej mieli co pochować, pożegnać się… Dla nich była to tragedia. Dla Victorii i Lorraine była to jednak chyba tylko praca.

Był to też moment, w którym Victoria mogła zwyczajne pomyśleć: o tym, co wydarzyło się w Egipcie, o powrocie i o tym, co zastała w domu niemalże zaraz po tym. Nie, świat wcale nie zamierzał zwolnić, chociaż w ten duszący dzień brakowało tylko tego światła padającego przez okna i bzyczenia much. Zamiast tego pozostawał cień, który trzeba było rozpraszać światłem dalekim od promieni słońca.

– I jak idzie? – mruknęła niemalże zachrypnięta od długotrwałego milczenia. Dwa palce wsunęła we włosy, bawiąc się kosmykami bezwiednie, różdżka leżała tuż obok jej łokcia na blacie, a drugą ręką co i rusz rozprostowywała materiał czarnych spodni będących kompletem do marynarki – bo ubrana była w przepisowy mundur aurora i ciężkie, wiązane buty. Nawet nie zamierzała chować odznaki przypiętej do paska, doskonale wiedząc, że znajdowała się właśnie na Nokturnie, co mogło się wielu ludziom nie podobać.

Nie musiało.

Westchnęła ciszej i lekko przymknęła oczy, a spod półprzymkniętych powiek… wydawało jej się, że materiał na jednym z ciele się poruszył i to wcale nie było to, przy którym kręciła się Lorraine. [/a]

Co?

Nie, na pewno nie zasypiała, miała problem nawet we własnym domu, a co dopiero w pracy, nawet jeśli była żmudna, nudna i monotonna. Chyba że w powietrzu było rozpylone coś… Kadzidło? Czy miało ją otumanić?

Ale te rozmyślania przerwało kolejne drgnięcie materiału, które dostrzegła wpatrzona w nie jak sroka w gnat.

To sprawiło, że Victoria przestała opierać głowę na dłoni, zapomniała też o wygładzaniu materiału, bo jej ręka automatycznie wystrzeliła do różdżki, by ją pewnie złapać. Krzesło szurnęło, gdy wstała, wciąż wpatrzona w całun.

– Próbujesz mnie naćpać kadzidłem i mam zwidy, czy to ciało się rusza? – cóż, naćpanie aurora na służbie mogło się okazać wyjątkowo głupim pomysłem… ale ludzie miewali je różne. A Victorii trudno było teraz wybrać, którą opcję by wolała.

Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#3
24.10.2024, 15:11  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 24.10.2024, 15:47 przez Lorraine Malfoy.)  
Po siedmiu latach pracy w zakładzie pogrzebowym, Lorraine Malfoy doszła do wniosku, że jej praca nie polega na konserwacji zwłok, lecz na konserwacji wspomnień.

Wspomnienia, och, wiedziała wszystko o wspomnieniach – nigdy nie czuła się przecież bliżej drugiego człowieka niż wtedy, gdy zaglądała do wnętrza jego głowy. Gdyby techniki kosmetyki pośmiertnej pozwalały na zaklinanie najpiękniejszych wspomnień o zmarłych w ich twarzach, Lorraine poczułaby się spełniona w tym, co robi: wszystkie jej starania w tym kierunku spełzały jednak, póki co, na niczym, musiała więc posiłkować się standardowym wachlarzem narzędzi tanatokosmetologa. Często – zawsze, kiedy musiała przeprowadzić przed pochówkiem staranny zabieg rekonstrukcyjny – prosiła bliskich o dostarczenie fotografii zmarłego, chcąc jak najwierniej odwzorować to, jak wyglądał za życia. Śmierć zmieniała człowieka: wyciskała na nim piętno, które  tworzyło dysonans między wspomnieniami o zmarłym – niegdyś tak bliskim – a między widokiem jego ciała – teraz dziwnie odległym, dziwnie obcym; zmienionym tak, że nawet najbliższa rodzina nie potrafiła czasem rozpoznać zmarłego. Działania Lorraine miały na celu znieść ten dysonans – zniwelować nieprzyjemny rozdźwięk między życiem a śmiercią. Żałoba stawała się bowiem łatwiejsza, gdy chowało się wspomnienia o zmarłym do grobu razem z jego ciałem.

Lorraine odsunęła się od zwłok, chcąc ocenić efekty swojej pracy: porównać niegdyś pełną blasku twarz kobiety śmiejącą się do niej z dostarczonego przez urzędników zdjęcia, z twarzą kobiety, której ciało spoczywało teraz bez życia na prosektoryjnym stole. Była martwa, ale na martwą nie wyglądała – już nie – dzięki staraniom Lorraine. przypominała pogrążona w głębokim śnie śnie, który był snem wiecznym. Tak kruche, pomyślała Lorraine, nanosząc kilka ostrożnych poprawek – ciała, które dostarczono do Necronomiconu przypominały bowiem zasuszone wylinki, puste w środku, zaskakująco lekkie – tak rozpaczliwie kruche. Wolałaby chyba, aby były ciężkie. Było coś nienaturalnego w lekkich ciałach, coś... Niestosownego. Tak lekkie, i tak ciężkie zarazem potrafiły być tylko ciała dzieci i starców. Żałobny orszak czarnych myśli przerwał jednak dźwięk kobiecego głosu: lekko schrypnięty, wciąż jednak miły uchu, wyrwał Lorraine z transu pracy.

– Przepraszam – westchnęła wiła, posyłając Victorii Lestrange blady uśmiech: odłożyła zdjęcie oraz aplikator podkładu, którym ukrywała ostatnie niedoskonałości na twarzy denatki, na stół z instrumentarium technika. Odchyliła nieco szyję, odrzucając do tyłu srebrnoblond włosy zaplecione w ciasny warkocz, tak, aby nie przeszkadzały w pracy. Wreszcie mogła rozprostować plecy. Od kilkunastu minut trwała przecież pochylona niemalże bez ruchu nad ciałem, nie zdając sobie sprawy z upływu czasu: kosmetyka pośmiertna wymagała precyzji i skupienia, a Lorraine zapominała o świecie wokół, kiedy pochłaniało ją wyjątkowo absorbujące zajęcie. Odsunęła się, aby Victoria mogła spojrzeć na tchnące spokojem oblicze zmarłej, jakże różne od wspomnienia zniekształconej, pokrytej spękaną, wysuszoną skórą twarzy wydmuszki, którą dostarczono do Necronomiconu. – Staram się pracować najszybciej jak potrafię, ale jeszcze trochę to potrwa. Zabiegi rekonstrukcyjne zawsze zajmują mi najwięcej czasu, a te ciała… – urwała, ściągnąwszy lekko brwi – ...jeszcze czegoś takiego nie widziałam – wyznała w końcu. – Czym jest to, co ich zabiło?

Różne dochodziły ją pogłoski na temat tajemniczych wydarzeń w Kniei, a choć z uwagą śledziła oficjalne doniesienia pojawiające się na łamach gazet, nie sposób było dociec prawdy skrytej między wierszami starannie zredagowanych komunikatów prasowych. Lorraine spodziewała się najgorszego – skoro ciała ofiar do tej pory nie zostały wydane ich rodzinom, musiały być w bardzo złym stanie – zakładała, że nie obędzie się bez balsamacji: zapewne trzeba też będzie odtworzyć rysy, snuła przypuszczenia, utrwalić ciała na tyle długo, by pozwolić bliskim pożegnać się z tragicznie zmarłymi. Ostateczną decyzję co do sposobu utrwalenia zwłok zamierzała jednak podjąć dopiero po dokonaniu stosownych oględzin. Najlepszym rozwiązaniem byłby pogrzeb z zamkniętą trumną, stwierdziła wreszcie, zdegustowana, choć nie zaskoczona tym, co widzi – nie zamierzała jednak mówić tego głośno. Dobrze wiedziała, że władzom zależało na uspokojeniu opinii publicznej, zwłaszcza, że były to pierwsze pogrzeby od czasu odkrycia ciał.

Oszczędziła Victorii szczegółów na temat technik balsamowania, na tłumaczeniu modyfikacji, na które pokusiła się w tym konkretnie przypadku, odstępując od drenażu pustych jam ciała, a decydując na wprowadzenie dotętnicze specjalnego płynu, który miał zapewnić inwigorację martwych tkanek oraz przywrócić wysuszonej skórze naturalny wygląd, i innych zabiegów. Nie dlatego, że Lorraine nie lubiła rozmawiać w trakcie pracy, wręcz przeciwnie! Zanim tanatokosmetolożka, pod której okiem się wykształciła, zrezygnowała z pracy w Necronomiconie, większość czasu spędzały na rozmowie, każda zajęta swoją robotą. Czasem wpadała tutaj Ambrosia, klnąc na czym świat stoi, kiedy schodziła ze schodów prowadzących do prosektorium, obojętnie patrząc jednak na ofiary Kostuchy, która była stałym bywalcem Kościanego Zamtuzu i piła bruderszaft z jej nieumarłym dziadkiem. Czasem to Baldwin dotrzymywał jej towarzystwa – zwykle rozwalał się na którymś z wolnych stołów, zawsze gotów podzielić się z kuzynką nową ulubioną teorią spiskową – kiedy nie rozmawiali, ćwiczył tekst najnowszej roli albo szkicował, pogrążony w milczeniu, podobnie jak Desmond, który szukał w śmierci artystycznej inspiracji. Lorraine nie sądziła jednak, by Victoria miała ochotę na słuchanie o wszystkich czynnościach, które należało wykonać, aby przygotować ciało do pogrzebu: większość ludzi czuło obrzydzenie, wstręt, a nawet swego rodzaju niepokój w zetknięciu z martwym ciałem. Dla Lorraine była to codzienność.

Odwróciła się, aby zdjąć rękawiczki, w których pracowała, umyć lekko już spocone dłonie i przygotować się do utrwalenia kolejnego ciała. Kiedy Victoria podniosła alarm, z powrotem odwróciła się w stronę kobiety, nie dostrzegła jednak nic podejrzanego: przenikliwe oczy Malfoy omiotły czujnie twarz Lestrange, zanim na powrót skupiła wzrok na całunie. Nie miała przecież podstaw, by jej nie wierzyć. W głowie wiły kołatała przez chwilę tylko jedna myśl.

Znowu.

– To zwykłe kadzidło zapachowe, pozbawione właściwości odurzających, i jest tutaj bardziej dla twojego komfortu niż mojego, Victorio. Dla mojego komfortu przysłano tu ciebie. – Niewzruszone opanowanie Lorraine, która z irytującym wręcz spokojem przyjęła wieść o nagłym zmartwychwstaniu, nie powinno nikogo dziwić: zbyt długo tu pracowała. Fundamenty Necronomiconu przesiąknięte były magią, a w kątach czaiła się makabra, ale kiedy mrok stawał się nie do wytrzymania, Lorraine powtarzała w myślach mantrę każdego egzorcysty – "zawsze możesz to wszystko spalić" – i odzyskiwała równowagę. Cofnęła się, powoli – jeden krok w tył, potem drugi i trzeci – dopóki nie poczuła, że opiera się o krawędź stołu, nad którym trwała pochylona od dobrych kilku godzin, wykonując zabiegi z zakrasu tanatopraksji. Wzrok utkwiony miała w ciemnym suknie całunu, spowijającym wskazane przez Lestrange truchło, ale ręką macała stół za sobą w poszukiwaniu porzuconej różdżki. – Nie masz zwidów – dodała – już bardziej stanowczo – zerkając mimochodem na aurorkę, pozostającą w stanie gotowości bojowej – to nie pierwsza taka sytuacja. Spróbuję zabezpieczyć instrumentarium. – Cofając się, Lorraine jednocześnie popychała za sobą stół prosektoryjny z zabalsamowanymi już zwłokami w głąb pomieszczenia – własnym ciałem osłoniwszy kruche szczątki kobiety, która pogrążona była w śnie wiecznym, byle dalej od zagrożenia. Szeptem, spróbowała spleść zaklęcie ochronne wokół szczątków.

rozproszenie (I)
Rzut O 1d100 - 26
Akcja nieudana


Yes, I am a master
Little love caster
Królowa Nocy
some women are lost in the fire
some women are built from it
Ma długie do pasa, bardzo ciemnobrązowe (prawie czarne) włosy. Te, zwykle rozpuszczone lub spięte jakąś spinką, okalają owalną twarz o oliwkowej karnacji, skąd spoglądają spokojne, brązowe oczy. Nie jest przesadnie wysoka, mierzy 167 cm wzrostu i jest stosunkowo szczupła. Swoje bardzo kobiece kształty lubi podkreślać ubiorem. W ostatnim czasie często wybiera eleganckie spodnie i nie mniej drogie koszule w nie wpuszczane, oraz pantofelki na cienkiej szpilce – a wszystko najczęściej w czerni. W pracy obowiązkowo nosi przepisowy mundur aurora. Lubi się malować, choć stara się to robić stonowanie; najczęściej wybiera przydymienie i podkreślenie oczu i rzęs, czerwoną szminkę na ustach i bordo na paznokciach. Nie nosi zbyt dużo biżuterii: czasami jakieś kolczyki czy bransoletki, prawie zawsze ma na sobie wisiorek z zawieszką w kształcie róży z drobnym kamyczkiem, za to nigdy nie ma pierścionków. Ciągnie się za nią mgiełka delikatnych perfum – o ciepłej nucie drzewa sandałowego, konwalii, wanilii i cytrusów.

Victoria Lestrange
#4
26.10.2024, 16:04  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.10.2024, 16:25 przez Victoria Lestrange.)  

Śmierć nie była niczym nadzwyczajnym w życiu Victorii Lestrange, była jej codziennością w zawodzie, który wykonywała i była jej codziennością bardziej prywatnie, odkąd jej losy splotły się z losami Sauriela. Śmierć była czymś, co dotykało nas wszystkich, w mniejszym lub większym stopniu, nie obrzydzała jej i nie wywoływała strachu, może co najwyżej lekki niepokój na temat tego co jest potem. Ale przecież Victoria doskonale wiedziała, co dzieje się po śmierci, dokąd się trafia i co się tam robi: czeka. Czeka na innych bliskich, bo przecież do tego namawiał ją duch jej zmarłej babci. I rozumiała też, dlaczego niektórzy chcieli tę śmierć odroczyć, odsunąć od siebie jak najbardziej. Nie bała się więc i nie obrzydzały ją martwe ciała, może i nieco marszczyła nos, kiedy już rozkład postępował i zaczynało się czuć ten charakterystyczny, słodkawy zapach, który miał się w dalszym kroku zmienić w okropny smród. I prawdę mówiąc nie miałaby nic przeciwko rozmowie, nie inicjowała jej za to, bo nie chciała przeszkadzać. Ale to nie tak, że nie była ciekawa – interesowało ją chyba wszystko, najczęściej na  poziomie teoretycznym, ale ciemnowłosa lubiła wiedzieć, a jej ciekawość czasami bywała wręcz nienasycona. W szkole łatwo było ją spotkać w bibliotece, albo po prostu z książkami i to niekoniecznie potrzebnymi do tego, by napisać zadaną pracę domową. Siedząc w Necronomiconie z początku obserwowała co dokładnie robi Lorraine z pewnym zainteresowaniem, jako że nigdy wcześniej nie miała okazji widzieć tego na własne oczy, ale ostatecznie… ostatecznie odpłynęła myślami, by dobić do innego portu.

– Nie spiesz się – nie pytała po to, by ją pospieszyć. Doskonale sama rozumiała czym jest dokładność i precyzja, w końcu nie inaczej było w tym, czym sama lubiła się parać dość… hobbystycznie: w eliksirach było to równie niezbędne. I sama też traciła poczucie czasu, gdy była na czymś skupiona, a przygotowanie ciał, i to jeszcze takich nie mogło być proste. – Widma – odparła w końcu po chwili ciszy, po której Lorraine mogła założyć, że Lestrange nic jej jednak nie powie. – Dziwne istoty błąkają się po Kniei Godryka od czasu Beltane… Miałam okazję rozmawiać z kobietą, której udało się uciec, ale jakim kosztem… – cicho wypuściła powietrze przez usta i wzięła kolejny oddech. To może dziwne, biorąc pod uwagę, jaki chłód wokół siebie roztaczała, ale z ust wcale nie leciała jej para, jaką można się było spodziewać przy takiej różnicy temperatur. – Tamta kobieta, pamiętam ją jako młodą dziewczynę, a po tym jak dorwały ją te widma, postarzyła się o kilkadziesiąt lat, teraz jest już starą babcią – nie mówiła głośno, jakby bojąc się zakłócić spokój tych pustych (chyba bardzo dosłownie) powłok, jakie zajmowały stoły. – Ich ciała były jakby niematerialne, a jednak w jakiś sposób potrafią żerować na żywych. Dlatego wejście do lasu jest zakazane. To naprawdę nie jest tylko wymówka, a oni – kiwnęła głową w kierunku Lorraine – mieli mniej szczęścia, o ile w ogóle można mówić o szczęściu w przypadku tamtej kobiety. Tak jakby… wyssano z nich życie bardzo dosłownie. Albo czas? Jakby wyssano z nich czas? – i właśnie dlatego przydzielono do tego Victorię, bo… heh. Sprawa była tak tajemnicza, że można by się zacząć spodziewać wszystkiego.

Zdecydowała się powiedzieć więcej, bo trudno byłoby tu ukrywać, że nie dzieje się nic dziwacznego, skoro Lorraine sama miała okazję z bardzo bliska zrobić oględziny tych ciał.

– Przywykłam do różnych zapachów – spokój Lorraine nie robi na niej większego wrażenia chyba tylko dlatego, że sama zwykła się tak zachowywać. Emocje Victorii rzadko kiedy widoczne były na jej twarzy, schowane głęboko pod tą niewzruszoną maską, której ukoronowaniem była oklumencja, będąca dla niej niczym druga skóra. A mówiąc, że przywykła do różnych zapachów, nie kłamała, w końcu eliksiry i maści potrafiły wydzielać z siebie różne wonie, tak samo jak używane do nich składniki.

– Już kiedyś zwłoki ci się ruszały? Trzymiesięczne zwłoki? – upewniła się, zerkając na cofającą się Lorraine, ale zaraz jej oczy skupiły się na powrót na całunie, który znowu drgnął. Dzierżąc różdżkę w dłoni powoli zbliżała się do przykrytego suknem ciała.

Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#5
04.11.2024, 08:52  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 04.11.2024, 08:54 przez Lorraine Malfoy.)  
Choć Lorraine z uwagą przysłuchiwała się temu, co miała jej do powiedzenia Victoria, nie przerwała pracy: dłonie, wiedzione kojącą repetycją rutyny, same wykonywały wyuczone czynności, nawet wtedy, gdy podnosiła wzrok i zerkała w stronę kobiety, aby na choćby krótką chwilę złapać spojrzenie głębokich, brązowych oczu. Jestem, mówiła wtedy twarz Lorraine, słucham. Mieszkańcy Nokturnu z nieufnością patrzyli na przedstawicieli służb naruszających teren ich dzielnicy, Victoria nie mogła jednak odczuć podobnej niechęci ze strony wili. Zdarzało się jej już wcześniej współpracować z Biurem Koronera, zdarzało jej się także gościć aurorów i przedstawicieli Brygady Uderzeniowej zarówno w Necronomiconie, jak i w swoim mieszkaniu, a profesjonalny dystans w jej zachowaniu łatwo mieszał się z familiaryjnością. Lorraine nie robiła sobie wrogów tam, gdzie nie musiała, wręcz przeciwnie – głęboko wierzyła, że wszystkie znajomości można w jakiś sposób wykorzystać – jej praca polegała na kojarzeniu faktów, których normalnie nikt by ze sobą nie skojarzył, łączeniu ludzi, o których nikt by nie pomyślał, że mogliby zamienić ze sobą słowa na ulicy, szukaniu powiązań wszędzie – nawet tam, gdzie pozornie nie było żadnych. Życie na granicy dwóch światów przychodziło jej łatwo, może dlatego, że z natury pozostawała wiecznie rozdarta między byciem wilą a byciem kobietą: wszyscy inni zdawali się zapominać, że Nokturn nie stoi wyłącznie przestępstwami – że w ciemności nie mieszkają potwory, którymi straszy się dzieci w bajkach – że w ciemności kryją się możliwości.

Lorraine wybrała Nokturn zamiast salonów, otaczającą je ciemność zamiast światła dnia, ciszę starego zakładu pogrzebowego zamiast zgiełku ministerialnego atrium. Ilu już ludzi oferowało jej pomoc, ilu próbowało przekonać do porzucenia tego życia,  uratować ją – przed kim, myślała wtedy pogardliwie Lorraine, przed samą sobą? Gdyby tylko chciała, mogłaby obracać się wśród arystokratycznego przepychu – brylować u boku Anthony'ego Shafiqa w towarzystwie, gdzie jeszcze kilka lat temu plotkowano, że Lorraine Malfoy jest jego nową, stanowczo zbyt młodą narzeczoną – mogłaby wieść życie pozbawione trosk, ciesząc się wszystkimi przywilejami socjety, na której tle tak uwielbiała błyszczeć. Na Nokturnie mieszkała nie z konieczności, a z wyboru. Lorraine wybrała Nokturn. Codziennie podejmowała ten sam wybór – codziennie mierzyła się z jego konsekwencjami – codziennie wybierała na nowo. Tutaj mogła być niezależna. Tutaj mogła być wolna. Zastanawiała się, czy tak właśnie tłumaczył to Victorii Sauriel – tak jak ona próbowała to kiedyś wytłumaczyć Atreusowi – czy trzymał ją w błogiem nieświadomości, bo od kiedy wolność była czymś, co dało się ująć w słowa?

Lorraine zwracała uwagę nie tylko na to, co mówi Victoria, ale i na to, jak mówi: zawsze formowała swoją opinię na temat danej osoby na podstawie subtelności w jej zachowaniu, ulotnych gestów, przywiązując większą wagę do tego, co niewerbalne, niż do tego, co wypowiedziane na głos, do słów, które potrafiły być pozbawione znaczenia. Victoria mówiła spokojnie, acz dobitnie, w sposób, który świadczył o tym, że jest kimś, komu należy się szacunek, i dobrze o tym wie. Lorraine, która sama była dumna i wysoko nosiła głowę, podobała się ta maniera, ceniła bowiem ludzi znających swoją wartość: wartość, która była wypadkową osobistych dokonań, otrzymanego wychowania, ale i rodzinnego dziedzictwa – a ród Lestrange był niemal równie stary, co ród Malfoy. Choć na temat Victorii mogła formować wiele sądów, prawda była taka, że nie znała siedzącej naprzeciw kobiety zbyt dobrze. Chcąc nie chcąc, do tej pory myślała o niej głównie w kontekście Sauriela – Sauriela, który gładkie słówka przeplatał przekleństwami, a przekleństwa – gładkimi słówkami. Sauriel mógł mówić i zachowywać się w sposób diametralnie różny od Victorii, a jednak, odnajdywała między nimi subtelne podobieństwa: pod maską skrytości i powagi, na dnie ciemnych oczu skrywał się przecież ten sam błysk, choć jej tchnęły życiem, a jego były przerażająco martwe. Czy myślała o nim, patrząc na leżące na stołach trupy? Czy nie obawiała się, że ją także dotknie przekleństwo czasu? Że w obliczu trupiej, doskonale zakonserwowanej młodości wampira, tak trudno będzie znieść przemijanie własnej, pogodzić się z ułomnościami wieku, starością, śmiercią?

Sauriel, choć martwy, wciąż jednak pozostawał mężczyzną, a mężczyźni z natury byli istotami o słabszej konstrukcji psychicznej od kobiet – nawet tacy, którzy potrafili sprawić, aby świat drżał przed nimi w posadach. Jak inaczej wyjaśnić, że wciąż nie przemienił swojej ukochanej, aby razem z nim władała nocą? Zapewne powstrzymywały go skrupuły – irracjonalne wyrzuty sumienia, które nie prowokowały w wili współczucia, a jedynie chęć wymownego przewrócenia oczami, bo w postępowaniu wspólnika nie widziała szlachetności, a jedynie egoizm, głupotę i słabość. Czym było brzemię nieśmiertelności w perspektywie wieczności u boku kogoś, kogo kochasz? Lorraine gotowa była obiecać Maeve wieczność, choć nie sądziła, że ma tyle czasu do dyspozycji w swoim kalendarzu. Nie wątpiła w kompetencje Victorii, w to, że jako auror potrafiła o siebie zadbać, ale wciąż było to ryzykowne zajęcie. Będąc na miejscu Sauriela, wolałaby skazać siebie na wieczne potępienie, i ją przemienić, niż patrzeć, jak wpada w objęcia śmierci. Wyglądałaby dobrze z ustami poplamionymi krwią, oceniła chłodno Lorraine. Czym różniłoby się to od zwykłego powleczenia warg czerwoną szminką? 

"Mieli mniej szczęścia, o ile w ogóle można mówić o szczęściu w przypadku tamtej kobiety. Tak jakby… wyssano z nich życie. Wyssano z nich czas?"

– Może to nie jest kwestia szczęścia – odrzekła po chwili namysłu Lorraine. – Może to kwestia przeznaczenia. – Skupiła wzrok na Victorii. – Niektórym dane jest żyć długo, nigdy nie narzekając na niedostatek czasu. Niektórym czas przecieka przez palce tak samo jak życie. Niektórym przyznano przywilej, jakim jest starzenie się, a niektórym pisana jest szybka śmierć. – Zimne spojrzenie jasnych oczu Lorraine – oczu legilimentki – wydawało się przewiercać Victorię na wskroś. – Każdy z nas ma tylko tyle czasu, ile przeznaczyli mu bogowie. – Hardość religijnego dogmatyzmu przebrzmiała w jej miękkim, nasyconym słodyczą głosie, pewnym nawet wtedy, gdy taktycznie wycofywała się w głąb kostnicy. – Może ci nieszczęśnicy nie mieli go wystarczająco, aby nasycić apetyt bestii. Może od początku nie mieli go zbyt wiele. Może za rok albo dwa ta kobieta zginęłaby w wypadku komunikacyjnym, leżący obok niej mężczyzna zszedłby na zawał w przyszłym tygodniu, a tamten – skoczyłby z London Bridge. Może tej dziewczynie, o której mówiłaś – tej, która zmieniła się w staruszkę – pisane było z kolei przeżyć wszystkich tych ludzi, z nami włącznie, może miała w sobie tyle życia, że te straszydła z Kniei zdążyły się nasycić i zostawiły ją w spokoju... – Nikły uśmiech zadrgał na wargach Lorraine, ta jednak z powrotem skupiła się na poruszającym całunie, odrywając wzrok od twarzy Victorii. – ...A może, gdy pracujesz w zakładzie pogrzebowym, w pewnym momencie po prostu wszędzie zaczynasz widzieć śmierć. Tak w zakładzie pogrzebowym jak i w biurze aurorów. Nie słuchaj mnie.

Śmierć, jakkolwiek beznadziejnie ostateczna, nosiła mimo wszystko znamiona spokoju, życie było natomiast nieprzewidywalne w swym pędzie: może dlatego widok umarłych wstających ze swych mar budził w żywych taki dysonans poznawczy. Jeszcze raz, nieco nerwowo, spróbowała rzucić zaklęcie ochronne na leżące za nią ciało kobiety, gotowe do zaprezentowania rodzinie, zawahała się jednak, słysząc głos Victorii, która zadała jej pytanie.

rozproszenie (I)
Rzut O 1d100 - 92
Sukces!


Odetchnęła z ulgą, gdy zaklęcie wyszło. Przestała się cofać, a zamiast tego nieśmiało zbliżyła się do aurorki.

– Zmarli się ruszają. Zmarli mówią. Zmarli demolują prosektoria wykrzykując bezeceństwa – odpowiedziała kompletnie poważnie na pytanie Victorii, utkwiwszy jednak wzrok w całunie. – Na szczęście zwłoki tamtego mężczyzny miały grubo ponad trzy miesiące, więc procesy rozkładu były dosyć zaawansowane, i... Zanim zdążył sforsować drzwi, odpadła mu noga.


Yes, I am a master
Little love caster
Królowa Nocy
some women are lost in the fire
some women are built from it
Ma długie do pasa, bardzo ciemnobrązowe (prawie czarne) włosy. Te, zwykle rozpuszczone lub spięte jakąś spinką, okalają owalną twarz o oliwkowej karnacji, skąd spoglądają spokojne, brązowe oczy. Nie jest przesadnie wysoka, mierzy 167 cm wzrostu i jest stosunkowo szczupła. Swoje bardzo kobiece kształty lubi podkreślać ubiorem. W ostatnim czasie często wybiera eleganckie spodnie i nie mniej drogie koszule w nie wpuszczane, oraz pantofelki na cienkiej szpilce – a wszystko najczęściej w czerni. W pracy obowiązkowo nosi przepisowy mundur aurora. Lubi się malować, choć stara się to robić stonowanie; najczęściej wybiera przydymienie i podkreślenie oczu i rzęs, czerwoną szminkę na ustach i bordo na paznokciach. Nie nosi zbyt dużo biżuterii: czasami jakieś kolczyki czy bransoletki, prawie zawsze ma na sobie wisiorek z zawieszką w kształcie róży z drobnym kamyczkiem, za to nigdy nie ma pierścionków. Ciągnie się za nią mgiełka delikatnych perfum – o ciepłej nucie drzewa sandałowego, konwalii, wanilii i cytrusów.

Victoria Lestrange
#6
06.11.2024, 01:48  ✶  

Ulica Śmiertelnego Nokturnu rządziła się swoimi prawami – takimi, w których funkcjonariusze byli niemile widziani. I nic dziwnego, przecież w tym zakątku Magicznego Londynu nie od wczoraj było wiadome, że nie wszystkie transakcje robiono… całkowicie legalnie. I nikt nie lubił, jeśli Ministerstwo patrzyło im się w takich momentach na ręce. Victoria nie raz już była świadkiem tego, jak mieszkańcy Nokturnu utrudniają życie brygadzistom czy aurorom, choćby tylko dla zasady, wydłużając jakieś ich czynności, pozwalając uciec komuś, kto był poszukiwany, rzucając nieprzychylne spojrzenia a nie raz szukając zaczepki. Na Nokturnie nie było bezpiecznie, zwłaszcza nie w pojedynkę, bez munduru i gdy nie miało się tu jakichś pleców… Ale Lestrange dzisiaj była tutaj w pracy. I co prawda wielu ludziom mogło się to nie podobać, ale… w gruncie rzeczy w największym stopniu mogła na tym ucierpieć Lorraine, która najwyraźniej jakoś sobie z tym radziła. A odkąd Victoria tego dnia znalazła się w Necronomiconie, to nikt nie ośmielił się tu wejść, jakby doskonale wiedzieli, że ona tu jest i nie chcieli wchodzić w drogę komuś, kto mógł zobaczyć za dużo.

I to chyba lepiej, biorąc pod uwagę to, co miało tutaj miejsce. Nie tę żmudną robotę, jakąś wykonywała Lorraine, której myśli mogły odpłynąć i zatańczyć wokół kwestii śmiertelności i jej nieśmiertelnego wymiaru. Dla ludzi mogło się to wydawać zadziwiające, ale Sauriel miał naprawdę zadziwiającą samokontrolę i nigdy nie ośmielił się nawet tknąć jej krwi; Lestrange zastanawiała się jak to działa, czy to dlatego, że była dla niego nieapetyczna, czy dlatego, że była zimna i wydawało mu się, że taka sama będzie jej krew, czy dlatego, że obawiał się, że jak raz spróbuje, to już nie będzie mógł skończyć. W jego przypadku zdawało się, że mogła to być wypadkowa wszystkich trzech rzeczy, albo równie żadna z nich, choć ciemnowłosa strzelała, że mogło chodzić o to ostatnie. Że… Bał się straty. Tej samej straty, która szła w udziale przemijaniu i starzeniu się. Bo przyjdzie taki moment… Że jej czas po prostu się skończy, a on zostanie sam – z ziejącą pustką i tęsknotą za tym, co miał, a co utracił, bo nie ważył się po to sięgnąć i to zatrzymać. Zdjęcia będą wtedy jedyną pamiątką. Rookwood był istotą, która potrzebowała czasu, by dojrzeć do właściwych wniosków; wylęknioną, straumatyzowaną, przez większość życia całkowicie samotną, bo zdradziła go nawet własna rodzina. Własny ojciec. Własna matka. Niełatwo było mu zaufać, Victoria wiedziała to doskonale. Nie był przywykły do aktów bezinteresowności w niego wycelowanych, obliczonych tylko na to, by sprawić mu przyjemność. Czasami nie wiedział też, jak za to podziękować. Mogłoby się wydawać, że ten mężczyzna nie ma hamulców, że jeśli czegoś zapragnie, to po to sięgnie – jak po Nokturn, ale miłość…? Ha. Miłość dopiero poznawał, stawiał w tym tańcu pierwsze, nieśmiałe kroki. Skoro zaś nie miał tej śmiałości i nawet pocałunek był dla niego sprawą wielką, tak wielką, że zrobił to raz pod wpływem chwili, a później nie wiedział, co ma dalej robić, to jak można było mówić o czymś tak wielkim, jak podarunek nieskończoności?

Lestrange odnajdywała tutaj pewien spokój. Nie z powodu trupów, a atmosfery – ciszy, spokoju. Lorraine, piękna jak najdroższa laleczka z porcelany, zdawałoby się, że nie powinna pasować do tak obskurnego miejsca i przybytku, że jej miejsce rzeczywiście jest na salonach, pośród tej całej śmietanki towarzyskiej, gdzie mogłaby się obracać, brylować, wsuwać swoje chude ramiona pod ręce spragnionych takiej piękności czarodziejów. Ale Victoria musiała przyznać, że to jej pasowało. Jej eteryczna uroda, równie ulotna, co ulotne było życie tych, których ciałami się teraz zajmowała, próbując wydobyć z nich piękno, jakiego być może nie posiadali nawet za życia. Jej sylwetka, wątła i krucha, zadziwiająco dobrze wpasowywała się pomiędzy ciała, które teraz były już tylko pustą skorupą, opuszczonym opakowaniem dla duszy. Ciemnooka była dla niej prawdziwym kontrastem – całkowitym przeciwieństwem z urody. Bo oto były – biel i czerń. Ying i yang.

Coś jednak zmącało spokój przynajmniej jednego z ciał, które miało przecież być puste.

– Lubię wierzyć, że jednak mamy coś do powiedzenia w swoim życiu. Że to, co robimy, ma jakiś oddźwięk na świat, a nie odgrywamy jedynie roli, jaką zapisano nam setki miliardów lat temu w gwiazdach. Nigdy nie byłam dobrą aktorką – Victoria nie wierzyła w przepowiednie i wróżby, nie tak do końca. Nie podobało jej się, że Szeptucha na Beltane ot tak podeszła do niej i Sauriela i wypluła z siebie słowa, o które nikt nie poprosił. Że jasnowidzowie wpychają swoje mądrości tam, gdzie ludzie wcale nie chcą ich słyszeć, bo odbierają im, nawet jeśli tylko pozorną, wolność wyboru. Kiedy usłyszysz o „przyszłości”, podświadomie możesz się ku niej kierować, a po fakcie to każdy był mądry. Lestrange miała też nieco inne spojrzenie na religię, odkąd jej noga stanęła w Limbo. Kiedyś nie była zbyt wierząca, czasami obchodziła sabaty, ale bardziej dla świętego spokoju i towarzystwa, niż dlatego, że w nie wierzyła. Ale – zobaczyła i uwierzyła. Rudowłosa kobieta, o ciele pokrytym piegami od stóp do głowy, za którą przeszła przez ogień, by ją chronić, sprawiła, że całe jej życie wywróciło się do góry nogami. – Myślę, że bogowie są jedynie obserwatorami, a nie tymi, którzy każdemu przydzielają dostępny mu czas – odparła spokojnie, dając się wciągnąć w filozoficzne rozważania Lorraine, tak diametralnie odległe od jej własnego zdania, jak diametralnie różna była ich uroda. – Dlaczego? Nie mam nic przeciwko rozmowie – nawet jeśli na wszystko, co powiedziała Malfoy, miała kompletnie inną odpowiedź. – Myślę, że ich śmierć była całkowitym zaskoczeniem dla jakiegokolwiek losu, który złośliwie pląta nasze ścieżki, tak jak nasza wizyta w Limbo była tym dla całego świata – och, miała niemal pewność, że całego. Nic o tym nie wiedzieli w Szwecji, ani w Egipcie, a w obu tych krajach ze spokojem można było studiować nekromancję. Stare czy nowe teksty – ich egzystencja była wynikiem… błędu w kodzie świata. – I wydaje mi się, ale mogę się oczywiście mylić, że skoro my weszliśmy do Limbo, to tak samo coś mogło stamtąd wyjść i oto efekt – to była oczywiście tylko hipoteza, teoria, której raczej nikt nie chciał słuchać. Ale Victoria wiedziała co czuła w Limbo i wiedziała co czuła w obecności tych… widm. A było to na swój sposób… zbieżne. Mogło też być czystym przypadkiem.

– Miejmy więc nadzieję, że i temu odpadnie cokolwiek, co chciałby na nas użyć. Schowaj się za mną – mruknęła i wycelowała różdżką w ruszające się chwilę temu zwłoki, chcąc za pomocą magii odrzucić okrywający je całun. Nie była tak narwana, by odkrywać je ręką, nie w takim momencie.

Była też gotowa w razie czego otoczyć ją i Lorraine ochronną tarczą, tak na wszelki wypadek.


Rozpraszanie IV
Rzut PO 1d100 - 2
Akcja nieudana


!Zwłoki
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#7
06.11.2024, 01:48  ✶  
Cokolwiek się tutaj dzieje jest wyjątkowo obrzydliwe. Przekazane Lorraine ciała przypominały skorupy - zasuszone, puste w środku, ale ta jedna... z nią coś się działo i nabierało na tempie bardzo szybko. Pierwsze znaki pojawiły się zaledwie już jakiś czas temu, ale przeoczyłyście to przez położony na nią materiał. Teraz - coraz szybciej narastała na tym ciele tkanka i wyglądało to wyjątkowo obrzydliwie. To ciało się odbudowywało, kawałek po kawałku, na waszych oczach. Od razu czułyście potrzebę odwrócenia spojrzenia, bo iście makabryczny widok odrzuciłby najodważniejszych, ale przecież nie to było tu problemem, tylko to dlaczego to w ogóle się działo? Im szybciej w ciele rozrastało się mięso, tym jaśniejszym stawało się to, że nie zdążycie pobiec po kogokolwiek, kto mógłby wiedzieć co się dzieje. Za moment staniecie oko w oko z rezultatem tego... czegoś.

zadanie od mistrza gry
Po turze odpisów rzućcie kością !Obrzydlistwo.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#8
23.11.2024, 15:36  ✶  
Szkoda, pomyślała Lorraine, której anemiczne oblicze – choć rozmawiały na tematy poważne i podniosłe – rozpromienił niefrasobliwy uśmiech: chyba najszczerszy, jakim do tej pory obdarzyła Victorię. Twarz bohaterki z Beltane na teatralnym plakacie ściągnęłaby przecież tłumy do Selwynów, dodała w myślach, wyraźnie zafascynowana refleksjami kobiety, jak i podsuniętą przez nią metaforą. Cichy śmiech Lorraine, równie nieodpowiedni co chichot na pogrzebie, zalał kostnicę: rozświetlił wnętrze zakładu, które wydało się mniej ponure, a bardziej... Trudno to było opisać to wrażenie. Necronomicon był miejscem mrocznym, ze skrzypieniem desek parkietu przypominającym płacz żałobników i przeciągami, które hulały, zawodząc, po wąskich korytarzach – nie potrafiąc przegnać gęstej ciemności przenikającej mury i zalegającej w czarnych jak obsydian fundamentach. Przez krótką chwilę ciemność i światło były jednak w doskonałej równowadze, tak jak kontrastujące ze sobą postacie Victorii i Lorraine. Przez krótką chwilę zamiast w kostnicy stały w dusznym od słońca salonie, rozmawiając nie nad trupem – a nad ciastkami i herbatą, której sentymentalny zapach niósł się po domu jak dym kadzideł po zakładzie pogrzebowym. Lorraine nie nawykła nazywać Necronomiconu domem, ale jego ściany słyszały więcej śmiechu niż niejeden dom rodzinny.

– Te same gwiazdy świecą blaskiem swych jupiterów na aktora, którego przywilejem jest przecież improwizacja. Nie my decydujemy, w jakiej roli nas obsadzą – do nas jednak należy wybór, jak ją odegramy. – I to zmienia absolutnie wszystko, choć wydaje się, że nie zmienia nic. Słowa, które równie dobrze mogłyby paść z ust jej ojca. Armand nigdy nie był człowiekiem religijnym, a jedynym bogiem, którego wyznawał, był zapewne on sam, ale tak jak on uważał, że ludzie są bliscy bogom, tak Lorraine uważała, że bogowie są bliscy ludziom: odnajdywali w tym połączeniu zaskakujące porozumienie. Lorraine widziała podobny potencjał na porozumienie się z Victorią. – To, co chcę powiedzieć... – dodała miękko – ...Może jedno wcale nie wyklucza drugiego.

Istnienie boskiego planu nie wykluczało posiadania wolnej woli, tak jak wiara nie musiała nieść brzemienia determinizmu. Wiara nie była narzędziem kontroli, nie, wiara była wyzwoleniem. Matka, do której się modliła, pozwalała swym dzieciom podążać ich własnymi ścieżkami, łagodnie kierując na proste trakty – nawet kiedy ignorowali jej rady i błądzili pośród krętych bezdroży – matka, którą miała, nie znosiła sprzeciwu, zawsze wymagając, aby wszystko było podług jej rozkazów. Matka, do której się modliła, była matką, którą zawsze chciała mieć: taką, która wspiera, kładąc współczująco rękę na ramieniu, a nie taką, która wpija w nie brutalnie palce, pozostawionymi sińcami zmuszając do prostowania na sztywno pleców. Matka, do której się modliła, była boginią – matka, którą dane jej było mieć, była kobietą – która z nich okazała się łaskawsza?

Lorraine drgnęła na wspomnienie Limbo. Pomyślała o Atreusie, o tym, jak zmieniony wyszedł z otchłani: nie próbowała zrozumieć tego, co tam przeżył – gdyby jeszcze on sam to rozumiał, pomyślała lekko pogardliwie wspominając jego żałosne "nic nie możesz zrobić, Lorraine" – mimo że była na niego obecnie wściekła, nie potrafiła pozbyć się troski o Bulstrode'a. Chciała powiedzieć coś jeszcze, wyraźnie poruszona wspomnieniami Victorii, ale nagle wszystko zaczęło dziać się bardzo szybko: całun opadł, odsłaniając spotworniałą, ludzką tkankę, tętniącą trupim pulsem, a dookoła zapanował znów mrok – po świetlistym śmiechu nie pozostało choćby wspomnienie, gdy zaległa między nimi cisza, przerywana jedynie obleśnymi, mlaszczącymi odgłosami z każdą chwilą coraz bardziej nabrzmiałego ciała. Lorraine nie mogła odwrócić wzroku. Lorraine nie potrafiła odwrócić wzroku. Nawet ciężkie powieki, zwykle opadające na oczy, uniosły się, chłonąc makabrę, choć półwiła nie wyglądała na przerażoną – wbrew bladej twarzy, bezkrwawych ust i szoku wymalowanego na obliczu – bardziej na... Zafascynowaną. Bez słowa sprzeciwu usłuchała jednak Victorii, stając za nią, chociaż zrozumienie wydanego przez auror polecenia zajęło jej chwilę – trwała bowiem, wpatrzona w wypaczone studium człowieczeństwa, drgające przed nimi w konwulsjach. To jak poród, pomyślała nieprzytomnie, wspominając obrazy Baldwina opowiadające o tajemnicy boskiej trójcy, Dziewicy, Matki i Staruchy, przeobrażających się jedna w drugą w nieustannym kręgu życia, poród, tylko na odwrót.

– Czy tak... Czy tak wygląda Limbo? – Pytanie wyszło z jej ust szybciej niż zdążyła je powstrzymać, uformowane przez drżące, lekko rozchylone wargi, które musiały zapomnieć, że lata temu zadała to samo pytanie Ambrosii: wtedy, kiedy szukała u wróżbitki pocieszenia po tym, jak zdiagnozowano u Mirandy terminalne stadium włochatości serca. Choroba szybko wyssała z niej resztki życia, tak z leżących przed nimi ciał zjawy z Kniei wyssały czas. Zabrano im lata, które przeżyli, i lata, które mieli jeszcze przeżyć... Na litość Matki, weź się w garść, Lorraine.

– Nie wiem jak to powstrzymać – Głos na szczęście jej nie drżał, a różdżkę wciąż trzymała w pogotowiu. – Spróbujmy... Spróbujmy zamknąć to w sarkofagu?

Wyobraziła sobie taki sarkofag. Przejrzysta, szklana trumna, choć zbudowana z czegoś trwalszego niż szkło: twarda skorupa, która ukryłaby w sobie skorupę człowieka – o ile to, co leżało przed nimi, wciąż było człowiekiem. Lorraine wierzyła, że tak. Zaczęła splatać posuwistymi ruchami dłoni zaklęcie, nieświadoma, że zamiast inkantacji szepcze pod nosem modlitwę do Matki.


kształtowanie (T)
Rzut T 1d100 - 65
Sukces!


Yes, I am a master
Little love caster
Królowa Nocy
some women are lost in the fire
some women are built from it
Ma długie do pasa, bardzo ciemnobrązowe (prawie czarne) włosy. Te, zwykle rozpuszczone lub spięte jakąś spinką, okalają owalną twarz o oliwkowej karnacji, skąd spoglądają spokojne, brązowe oczy. Nie jest przesadnie wysoka, mierzy 167 cm wzrostu i jest stosunkowo szczupła. Swoje bardzo kobiece kształty lubi podkreślać ubiorem. W ostatnim czasie często wybiera eleganckie spodnie i nie mniej drogie koszule w nie wpuszczane, oraz pantofelki na cienkiej szpilce – a wszystko najczęściej w czerni. W pracy obowiązkowo nosi przepisowy mundur aurora. Lubi się malować, choć stara się to robić stonowanie; najczęściej wybiera przydymienie i podkreślenie oczu i rzęs, czerwoną szminkę na ustach i bordo na paznokciach. Nie nosi zbyt dużo biżuterii: czasami jakieś kolczyki czy bransoletki, prawie zawsze ma na sobie wisiorek z zawieszką w kształcie róży z drobnym kamyczkiem, za to nigdy nie ma pierścionków. Ciągnie się za nią mgiełka delikatnych perfum – o ciepłej nucie drzewa sandałowego, konwalii, wanilii i cytrusów.

Victoria Lestrange
#9
23.11.2024, 21:10  ✶  

Dla niektórych życie, to była scena, deski teatru. Czasami grali operę, czasami musical, czasami była to komedia, czasami tragedia… Ludzie byli widownią, a aktor był bohaterem w światłach reflektorów. Ale nie Victoria – chociaż w maju i na nią ten blask świateł spłynął i trochę z niego skorzystała, próbując uszczknąć dla siebie nieco rozgłosu, a za nim: wolności, niezależności od zaborczej rodziny. Dla niej jednak życie nie było sztuką, którą mogli podziwiać inni, nawet jeśli niektóre wydarzenia były tak absurdalne, że gdyby tego nie przeżyła, to pomyślałaby, że autor książki miał wyjątkowo wybujałą wyobraźnię. To nie była gra ku uciesze gawiedzi, a powolne odkrywanie tajemnic świata, jak pąk róży odsłaniał swoje płatki. Albo jak przeistaczanie się gąsienicy w larwę, a potem w pięknego motyla – tym było życie: ewolucją, fenomenem, pięknem. Swoim własnym wyborem. Nie grą pod czyjeś dyktando, nie zabawą, by na końcowym stadium zostać w cieniu swojej świetności w zapomnieniu. Bo któż chciał być zapomniany?

– To dużo lepsza wizja, tak – przyznała z zamyśleniem. Wizja, która i jej bardziej odpowiadała. Bycie aktorem, który improwizuje… – Tylko, że nadal nie mamy wtedy wyboru w kwestii roli, początku, środka i zakończenia tej historii, a jedynie szczegółów pomiędzy – a dla niej było to za mało. Za mało – bo całe swoje życie grała pod dyktando rodziny i może miała coś do powiedzenia pomiędzy, tak w tych najważniejszych kwestiach musiała się dostosować. Ale już nie, teraz chciała wierzyć, że była jedynym panem i kowalem swojego losu. Być może gdyby nie jej wychowanie, to patrzyłaby na to inaczej, ale było jak było, i nie lubiła, gdy ktoś ma jej mówić, co ma robić. – Może nie wyklucza, ale i tak nie chcę znać swojego przeznaczenia i końca, wolę to odkryć sama – i to… też był jej wybór. Niektórzy lubili żyć z myślą, że ich błędy w życiu to „nie ich wina”, a inni – inni byli jak ona. Uśmiechnęła się przy tym leciutko do Lorraine, czego ta być może nie widziała, zajęta jeszcze wtedy ciałem. – Piękno tego świata leży w tym, że każdy może wierzyć dokładnie w tę wizję, w którą chce.

Te słowa podkreślały też dokładnie to, co chodziło po głowie Lorraine: że wiara była wyzwoleniem. Była wolnością absolutną, bo wierzyło się w coś, tak prawdziwie wierzyło tylko w to, w co się chciało. Żaden przymus nie miał tu znaczenia, można było przecież kłamać, a to, co działo się w głowie – to była już indywidualna sprawa… tak długo, jak nikt czarami nie zmuszał do robienia wbrew sobie i tak dalej, ale to coś kompletnie innego. Nie zawsze wiara przynosiła ulgę, nie zawsze była pociechą, czasem była strachem i negatywem, wciąż jednak w zaciszu własnego serca, była wyborem. Dla Victorii te wszystkie wybory to była rzecz nabożna, niemalże święta. Wolność wyboru, którego nie pozbawiłaby nikogo. Można by zapytać „ale jak to”, skoro aurorka mogła kogoś skuć i zaciągnąć przed oblicze wymiaru sprawiedliwości – ale tak to; to były konsekwencje wolnego wyboru, podjętych własnoręcznie decyzji. Ona też je podejmowała, pogrążała się w niektórych, a gdzieniegdzie dryfowała, prześlizgując się tu i ówdzie.

Sądziła, że to truposz nagle ożył, ale nie była gotowa na to, co właśnie miały przed oczami. Na to, że to nie puste zwłoki nagle dostały życie, a…

W zasadzie, to je faktycznie otrzymały. Makabryczny, obrzydliwy był to widok, oglądać nie jak w przyspieszonym tempie zwłoki się rozkładają, a na odwrót. Jak się składają, przestając być takie puste i wysuszone jak wydmuszki. Jak ptasie kości. Grymas musiał wykrzywić twarz Victorii, która mimowolnie wierzchem wolnej dłoni zakryła sobie usta, te otworzyły się mimowolnie i wydobyło się z nich westchnienie obrzydzenia. Zmrużyła oczy i lekko odwróciła głowę, ale i tak… i tak się przypatrywała. Nie mogła, nie chciała oderwać wzroku od tego aktu. Porównanie, którego Lorraine nie powiedziała na głos, że to poród ale na odwrót, byłoby tu bardzo na miejscu.

– Nie – odpowiedziała cicho, nie widząc w tym pytaniu niczego nieodpowiedniego, niczego nie na miejscu. To naturalna ciekawość i zupełnie zrozumiała niepewność. – Było na odwrót. Jakby czas rozkładu był tam szybszy, ale bez tego… bez efektów dodatkowych. Wszystko tam było jakbyś spoglądała w krzywe zwierciadło – ten sam świt, ten sam lat, a jednak inny.

– Chyba się nie da – teraz i ona miała oczy szeroko rozwarte i ściskała swoją różdżkę. Zaklęcie które rzuciła nie zadziałało jednak, za to swoich sił spróbowała Lorraine. Sarkofag był całkiem niezłym pomysłem, lecz cokolwiek próbowała utworzyć półwila, nie do końca chciało się stworzyć, jakby czegoś tam brakowało. Bo nad zwłokami pojawił się kształt, lecz zupełnie nie taki, jaki wyobraziła sobie Lorraine: był tam papier, jakaś skorupka, ale wszystko postrzępione i wybrakowane. – Spróbuję go odciąć.

Jasne było jednak, że próba odgrodzenia się od paskudztwa, to dobry pomysł. Victoria nie panikowała. Nie był to przyjemny widok, ale wiedziała, że musi zachować… cóż… zimną krew. Spróbowała więc znowu, lecz tym razem wytworzyć przezroczystą, lecz dość grubą ścianę odgradzającą stół z obrzydlistwem, a resztą zakładu pogrzebowego (w tym i ich).


Kształtowanie ◉◉◉◉○
Rzut PO 1d100 - 5
Akcja nieudana


!Obrzydlistwo
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#10
23.11.2024, 21:11  ✶  
Narastająca tkanka zaczęła obrastać zdrową skórą i wyglądała coraz normalniej - powoli zaczynała się też ruszać, ale to z pewnością nie były świadome próby poruszenia ciałem, tylko jakieś jego dziwaczne, samodzielne spięcia mięśni. To była kobieta, jakiś metr sześćdziesiąt wzrostu. Jeżeli posiadacie przewagę Znajomość Półświatka II, kojarzycie ją z widzenia na Ścieżkach, ale nie znacie jej imienia. Kiedy wreszcie się budzi (!) zrywa sobie z twarzy kawałek skorupy, jaką Brygadziści dostarczyli do kostnicy Ministerstwa i zjada ją. Przeżuwa ją kilka długich sekund, po czym wypluwa w obrzydzeniu.

- Paskudne...

Próbuje wstać, ale wtedy widzi was i...

- Oh... - wzdycha - a ostatnie trzy razy budziłam się w lesie...

zadanie od mistrza gry
Po turze reakcji możecie rzucić kością !SzKotka.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Eutierria (1290), Victoria Lestrange (5904), Pan Losu (255), Lorraine Malfoy (8010)


Strony (3): 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa