28 sierpnia 1972
Maeve Chang & Stanley Andrew Borgin
Palarnia Changów, pokój Mewy, wieczór
Wstydziła się własnego cienia.
Tak nie zrozumieć powagi sytuacji mogła tylko ona; normalnie przecież rozumieli się bez słów, znali się jak łyse konie, a jakimś cudem nie wyczytała z tego pierwszego listu, że Stanley nie żartuje. Kiedy przeczytała wiadomość po raz drugi, już świadoma swojego sakramenckiego faux-pas, treść wydawała się kurewsko oczywista. Nie mogła tego nawet zwalić na karb bycia zwyczajnie nabzdryngoloną, bo choćby chciała, nie mogła się upić. W sumie nie było co gdybać - nigdy wcześniej tak bardzo nie chciała znieczulić się alkoholem jak teraz.
Pluła sobie więc w brodę, że po pierwsze zachowała się jak zjeb na dzień dobry, a po drugie zaprosiła go do siebie, kiedy była ostatnią osobą, która powinna wspierać kogoś w żałobie. Wszak Mewa nie umiała żadnej żałoby uszanować, prędzej czy później będzie próbować obrócić to w jakiś żałosny żart, co będzie zdecydowanie daremne, bo Borgin definitywnie nie miał ochoty na śmiech.
A po trzecie, to było jej zajebiście przykro. Nawet nie dlatego, że umarł mu ten ojciec, bo wcale tego zgreda nie żałowała, nawet jeśli istniały przesłanki, dzięki którym powinna ze Stanleyem żal za zmarłym dzielić. Było jej smutno, bo nie dość, że wszedł mu do życia z butami tylko po to, żeby umrzeć, to jeszcze bezczelnie zrobił to w jego urodziny.
I jak mu miała dać teraz ten prezent? Co miała powiedzieć?
Hej, wszystkiego najlepszego z okazji śmierci twojego ojca?
Wpuściła go do swojego pokoju, a raczej nieokiełznanej dżungli, z której tylko nieśmiało wychylało się z oddali niepościelone łóżko, a także kawałek zdrapanego parkietu, na którym rozwalone były trzy doniczki i ziemia. Tak rzuciła o tych paprotkach, bo akurat sowa przyniosła te marne wieści jak je przesadzała, więc zostawiła wszystko jak stało. Nie marnowała czasu na sprzątanie, wolała ostrzec rodzinę, że sprawa jest poważna i mają się do jej pokoju za żadne skarby nie wpierdalać.
- Siadaj, gdzie chcesz i na czym chcesz - powiedziała, po czym migiem zdjęła ubrania, definitywnie nie swoje, i pelargonię zawalające pobliski fotel. Starła z podłokietnika kurz i ziemię, uśmiechnęła się głupio, choć przepraszająco. - Dać ci coś do picia? Gdzieś mam chińskie wino ze śliwek, smakuje jak kompot, ale kopie jak samogon. Znaczy, tak mówią klienci, ja się chuja znam - zaproponowała, a potem zaczęła przeglądać zakamarki za butelką, którą kilka dni temu napoczęła z Lorraine, a potem w ferworze ich zwyczajowych przygód, wcisnęła w jakiś kąt, byle nie zawadzało. Widać było, że się trochę kręci po pokoju bez sensu, jak smród po gaciach, ale wyraźnie dlatego, że nie wiedziała, co innego powiedzieć, żeby się jeszcze bardziej nie zbłaźnić.
Lub żeby Stanleya nie zranić.
I wanna wear your flesh
— like a costume —