• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton v
1 2 3 4 Dalej »
[09.09.1972] And this house just ain't no home

[09.09.1972] And this house just ain't no home
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#1
15.04.2025, 16:31  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 15.04.2025, 16:32 przez Lorraine Malfoy.)  
Ogień nie oszczędził niczego. Przetoczył się przez dom niczym kara boska, choć bogowie dawno już zapomnieli o tych, którzy zamieszkiwali niegdyś te ściany. Tylko Lorraine Malfoy nie zapomniała, że zwykła zwać to miejsce domem.

Obracała te słowa na języku, smakowała je tak, jak smakowała łzy, które spływały jej po policzkach, gdy próbowała gasić tlące się pozostałości pożaru. Miejsce zwane domem. Podobało jej się to określenie, stwierdziła, utkwiwszy pusty wzrok w ścianie, na której wisiał niegdyś święty obraz. Została po nim zwęglona rama, odkształcona pod wpływem gorąca, z jednym drucianym uchwytem wciąż tkwiącym w ścianie. Matko, pobłogosław temu domowi, prosiła pustej ramy, sunąc palcami po okuciu, pobłogław temu miejscu zwanemu domem. Być może rzeczywiście bogowie udzielili swego błogosławieństwa, bo resztki dachu nie zwaliły jej się na głowę. A może coś innego trzymało konstrukcję domu w ryzach. Lorraine zwykła powtarzać, że jest to nienawiść. Tylko nienawiść powstrzymuje ten dom przed zawaleniem. Teraz nie była tego taka pewna. Nienawiść była przecież tym, co go spaliło.

Pożary objęły swym zasięgiem nie tylko Londyn, ale wszystkie większe osady czarodziejów w Anglii, w tym Little Hangleton. Choć nadpalone, ściany starej chaty, przed laty wygranej przez Armanda Malfoya w karty, wciąż jednak trwały. Podłoga zapadła się w kilku miejscach, odsłaniając piwniczne pustki, zamarłą przestrzeń grobu, w którym pochować musiała szczątki dzieciństwa. Gruzy piętrzyły się wokół jak sterty zmartwiałych wspomnień. Poddasze zawaliło się z hukiem, pozostawiając po sobie tylko wykrzywione belki i kaskady pyłu, który tańczył w strugach słońca wpadających przez dziury w dachu. Słońce zaglądało do środka z niezdrową ciekawością, jak gdyby chciało rozświetlić każdy zakamarek zgliszczy, wypatrując w nich resztek wspomnień, których nie zdołał strawić ogień. Z całego tego pogorzeliska ocalało tylko krzesło, na którym teraz siedziała.

Na tym krześle siadywał jej ojciec, aby przelewać na papier poezję albo liczyć wygrane w karty pieniądze. Na tym krześle siadywała jej matka, gdy cerowała ubrania albo oddawała się lekturze modlitewnika. Lorraine siadywała na tym krześle, gdy była zmuszana do jedzenia obiadu i gdy ćwiczyła skale na starej, drewnianej planszy zaklętej tak, aby imitować klawiaturę pianina.

Ćwiczyła w ciszy.

Dotyk gładkiej, drewnianej powierzchni, wyszlifowanej przez lata używania, działał na nią uspokajająco, tak samo jak cisza. Teraz echo tej ciszy rozbrzmiewało głośniej niż kiedykolwiek. Niespiesznie powiodła palcami po klawiszach wyrysowanych ręką Mirandy. Po atrapie pianina, na której nauczyła się wygrywać melodie, choć bez odpowiedniego zaklęcia, spod klawiszy nie mogły popłynąć dźwięki. Muzyka, którą grała, grała tylko w jej głowie. Rozbrzmiewała w przestrzeniach umysłu Lorraine, zagłuszając to, czego półwiła słyszeć nie chciała. Zagłuszając odgłosy miejsca, które kiedyś nazywała domem.

Czasem wciąż słyszała je w snach.

Znała kroki ojca i matki, znała echo ich obecności i milczenia. Śniła o Armandzie, który krążył wokół zawalonego papierami stołu, wciąż w kółko i w kółko, niczym rozszalały lew zamknięty w klatce. Niegdyś wszyscy podziwiali jego złote futro, ale duszony przez jej pordzewiałe pręty lew nemejski zdawał się linieć. Tylko jego krzyk nie stracił nic z ryku lwa. Jego krzyk wstrząsał posadami domu. Jego krzyk wstrząsał posadami świata, a świat Lorraine był wówczas mały, bo i ona była mała. A w świecie, który do tej pory znała, ojciec nie krzyczał. "Nie muszę podnosić głosu, aby być usłyszanym", zwykł teraz mawiać, ale Lorraine pamiętała jego krzyk, gniewny i desperacki. Przynajmniej zdawało jej się, że pamięta. Nie ufała swym pofragmentowanym wspomnieniom z czasów, gdy wciąż jeszcze opierała się machinacjom Mirandy, która zaglądała jej do głowy za pomocą legilimencji. Zbyt wiele z nich uległo uszkodzeniu, gdy macocha robiła to na siłę. "To nie jest życie, Mirando", wrzeszczał Armand, który o wiele gorzej od Lorraine znosił to, jak Miranda wpychała mu się do głowy, "to życie, które tu wiedziemy, dawno już przestało być życiem". Lorraine śniła także o słabnącym echo kroków matki, niegdyś tak równym jak stukanie metronomu, tak dobitnym jak jej ton, nieznoszący sprzeciwu. "Moje życie przestało być życiem odkąd stanęłam na ślubnym kobiercu", odpowiadała jadowicie, niewzruszona tym, że pusta butelka świsnęła przed chwilą obok jej głowy.

Miranda Malfoy nie płakała, kiedy była zmuszona sprzedać swoje klejnoty i rodową biżuterię, nie płakała też, kiedy wydawała ostatnie oszczędności, aby wyrównać długi Armanda. Nie płakała, kiedy opuszczali rezydencję pod Londynem na rzecz Little Hangleton. Lorraine zapamiętała matkę, jak ta sztywnym krokiem weszła do ich nowego domu i zlustrowała wzrokiem izbę. Zapamiętała jak przetarła drżącą dłonią półlę nad kominkiem, zanim ustawiła ślubny portret na honorowym miejscu, a potem zachwiała się. Zachwiała się, i byłaby pewnie upadła, gdyby nie podsunięte jej krzesło. Zanim usiadła, cała krew zdążyła odpłynąć jej z twarzy. Lorraine nigdy nie zapomniała malującej się na niej udręki. Gdy ojciec raz pojawiał się, raz znikał, zajmując się wnoszeniem do środka ich skromnego dobytku, matka siedziała na kulawym krześle, nieruchoma. Jak zawsze z uniesionym wysoko podbródkiem. Jak zawsze sztywno wyprostowana, jak na damę przystało. Siedziała na tym krześle tak, jak gdyby siedziała tronie. Jak gdyby siedziała na sali tronowej, a nie w rozpadającej się wiejskiej chałupie.

Lorraine Malfoy siedziała na tym krześle i ocierała łzy. Siedziała, przytulając do piersi drewnianą planszę z klawiszami wyrysowanymi ręką Mirandy, z nutami podpisanymi jej eleganckim pismem. Siedziała sztywno, z plecami wyprostowanymi boleśnie, z ostrymi kątami łopatek, które zdawały się przebijać przypominającą papier skórę, z podbródkiem wysoko uniesionym. Siedziała jak Miranda, ale nie była Mirandą, może dlatego łzy, których nie wolno było nigdy pokazywać przy Mirandzie, popłynęły, zanim Lorraine zdążyła je powstrzymać. Dlaczego miałaby dalej grać? Przed kim? Dach wisiał jak otwarta ku niebu rana, pełen dziur, przez które słońce ściekało smugami jak reflektor oświetlający pustą scenę. Widownia także była pusta. Aktorzy obsadzający główne role dawno już pomarli, a teatr – dom, w którym grali rodzinę – spłonął. Wszystko spłonęło.

Tyle tylko pozostało z jej młodości, pomyślała, zaciskając palce na wysłużonej, drewnianej planszy, aż pobielały jej knykcie. Tylko popiół i ruina. Wiedziała, że niedługo będzie w stanie zażartować do Maeve, że popiół z jej dziecinnego domu świetnie nadałby się na nawóz pod pelargonie. Wiedziała, że będzie w stanie znieść odległy wyrzut w głosie Baldwina, gdy ten obwieści jej, jak bardzo ojciec cieszy się, że ta rudera wreszcie, kurwa, spłonęła. Wiedziała, że będzie w stanie przekuć swój ból w siłę. Przemienić brzydotę w coś pięknego, brzydką prawdę w piękne kłamstwo. Lorraine Malfoy była w końcu artystką, a to znaczyło, że kłamała równie pięknie, co grała.

Kaskada skrzących się dźwięków spłynęła spod jej rozedrganych palców.

Przychodziła tu czasem grać. Czasem też przychodziła tu śpiewać. A czasem po prostu przychodziła tu myśleć. Zaczęła nucić cicho do akompaniamentu. Urywane łkanie powoli przestawało wstrząsać jej ramionami, wciąż była jednak blada jak widma białych dam nawiedzających lokalny cmentarz. Tak samo martwa jak one. Jej dom także był martwy. Był martwy na długo przed tym, jak spłonął. Być może był martwy odkąd przestała nazywać go domem. A jednak dopiero teraz opłakiwała go tak, tak jak należało opłakiwać martwych.

Tylko że Lorraine zabrakło już łez.

Odchyliła głowę, wystawiając twarz na słońce, którego drobiny osiadły na jej włosach i rzęsach, drażniąc na wpół przymknięte powieki, wciąż jeszcze lekko zapuchnięte od płaczu.
Strugi światła przemykały między konarami starej jabłoni, poprzez labirynt z liści, owoców i pajęczyn. Gałęzie drzewa przeniknęły do środka przez dziury w zmurszałym dachu, stając się jednością z konstrukcją budynku. Natura przez lata zdążyła zawładnąć jego wnętrzem, pokrywając ściany splotem bluszczowej draperii, a dziury w posadzce – dywanem płożącego się poszycia. Jabłoń, której konary rozciągały się ponad dachem, tworząc z wiejskiej chaty pałac o strzelistym sklepieniu, była stara, bardzo stara. Jej gałęzie uderzały w szybę malutkiego świetlika na poddaszu, gdzie spali. Miranda wiele razy powtarzała, że powinni wyciąć tę zdziczałą jabłoń, zanim jakaś wichura zwali je na chatę, zwłaszcza, że rodziło owce tak kwaśne, że nie nadawały się nawet na ciasto. Ale jabłoń trwała, a Lorraine jadła jej jabłka z czystej przekory, bujając się na zwieszającej się z konara huśtawce, którą ojciec zmontował jej którejś wiosny. Lubiła się na niej huśtać. Ale potem w jabłoń trafił piorun, konar się złamał, a huśtawka zaginęła gdzieś po burzy. Potem znaleźli ją z Cainem w Lesie Wisielców. Zaczepili ją o jedno z martwych drzewo i bujali się na niej, udając wisielców zwieszających się z gałęzi. Lorraine zastanawiała się wtedy, czy matka wie, że myśli o niej za każdym razem, gdy wchodzi do tego lasu. Za każdym razem, gdy słyszy jak targane wiatrem gałęzie jabłoni stukają o szybę okna nad jej łóżkiem.

Gałęzie tej jabłoni przypominały jej bowiem ręce matki, jej prawdziwej matki, która powiesiła się na innej jabłoni – tej rosnącej pod oknami ich rezydencji pod Londynem. Wyobrażała sobie, że jej palce byłyby równie białe, co płatki pokrywającego jabłoń kwiecia. Równie delikatne. Nigdy nie ciągałaby Lorraine za włosy tak jak robiła to Miranda. Nie, jej palce wplatałyby się pieszczotliwie między falujące blond pasma w geście przepełnionym matczyną czułością – przekonywała samą siebie Lorraine, wplatając we włosy białe kwiaty, ledwie te zdążyły rozwinąć się z pączków pocałowanych przez wiosenne słońce – jej dłonie byłyby czułe, nieskończenie czułe. Nigdy nie zostawiłyby na ciele córki choćby śladu siniaka. Jej włosy pachniałyby jak nektar zbierany z kwiatów przez pszczoły, a pocałunki, jakie składałaby na czole Lorraine, byłyby słodsze od miodu. Wpuść mnie, szeptały gałęzie jabłoni, gdy targane wiatrem obijały się o okienko, wpuść mnie, córeczko! Nawet teraz, nadpalone i łamliwe, próbowały sięgnąć do środka przez dziury w dachu i oknach. Tyle że cień drzewa padający na ścianę nie był wystarczająco długi, aby sięgnąć tego, co dawno już przeminęło. Jabłoń było martwa. Nie było już żadnego kwiecia przypominającego o bieli matczynych dłoni. Żadnego szeptu wiatru między zielonością listków, które śpiewały cicho o matce, która nigdy jej nie skrzywdziła, bo nigdy nie miała szansy tego zrobić. Nie było pokrytej mchem, chropowatej kory, w której szukała twarzy, do której mogłaby przytulić policzek.

Spłonęło wszystko, nawet jej dziecięce marzenia, piękne kłamstwa, którymi pokryła brzydką prawdę. Jej dom, jej pierdolony jadeitowy pałacyk, do którego prowadził szmaragdowozielony kobierzec roślinności. Jej zasrany nefrytowy ogród, o który dbała razem z Mirandą, dopóki ta nie stała się tak słabą, że nie dała nawet rady podnieść się z łóżka. Jej jabłoń, jej piękna jabłoń, pod którą napisała dziesiątki piosenek, święte drzewo, w której pomieszkiwała dusza jej matki. Jakże nienawidziła tego miejsca, pomyślała gorzko, ogarniając wzrokiem wnętrze spalonej chaty, jakże je kochała. Jej osobiste Malfoy Manor.

Gdy siedziała na tym krześle przy łóżku umierającej Mirandy, zastanawiała się, czy jak macocha umrze, to będzie nawiedzać to miejsce jako duch. Czy będziesz nawiedzać moje Malfoy Manor, matko? Fałsz pomylonej nuty wybrzmiał dysonansem w uszach Lorraine, gdy ta nie trafiła palcem w odpowiedni klawisz. Wyniszczona przez chorobę Miranda stała się duchem już za życia. Armand nie umarł, ale zszedłszy do podziemi, odrzucił życie na powierzchni. Matka Lorraine była zjawą, a Lorraine zastanawiała się, kiedy i ona się taką stanie. W końcu wcześniej stąpała pośród gruzów bezszelestnie. Nauczyła się rozróżniać skrzypiące schody, unikać rozeschniętych desek parkietu, otwierać drzwi tak, aby nie budzić pordzewiałych zawiasów. Nie budzić gniewu matki. Nie drażnić dumy ojca. Nie przyciągać uwagi reszty rodziny, aby nie zdradzić przed nimi swej wilej natury. Nawet gdy stąd odchodziła, odeszła bez słowa. W ciszy, bo Lorraine nauczyła się wszystko robić w ciszy: była mistrzynią ciszy i niewypowiedzianych słów, i być może całe jej życie wyglądałoby inaczej, gdyby potrafiła wypowiedzieć na głos wszystko to, co zbywała milczeniem. Ale nie potrafiła, więc milczała. Była przecież pianistką, nie poetką. Może i potrafiła pięknie mówić, ale nigdy o rzeczach, które były naprawdę ważne. Potrafiła za to grać.

Pięknie grać.

Nie odwróciła się, gdy usłyszała skrzypienie rozeschniętych desek podłogi uginających się pod naporem czyichś kroków. Nie musiała. Znała te kroki – znała je, chociaż nigdy nie przynależały do tego domu – a Lorraine znała wszystkie odgłosy tego domu. Ale dom nie zawsze był tylko miejscem.

– Tego jeszcze nie słyszałeś – odezwała się w końcu. Choć muzyka nieco przycichła, palce półwili wciąż przebiegały po drewnianych klawiszach, wygrywając wciąż na nowo tchnącą smutkiem melodię.

Nie odwróciła się. Jeszcze nie.

– Formalnie to wciąż madrygał. Bardziej melodyjny niż recytatyw, bardziej mówiony niż aria. A jednak czuć tutaj wczesnobarokową świeżość operowej formy, której Monteverdi jest ojcem, a Jacopo Peri – matką. – Ani na chwilę nie przerwała gry. – Il lamento della ninfa, nazwał go. Lament nimfy. "Miłości, miłości", zawodzi nimfa, "tyle mi zadałeś bólu". Ale to nie jest już próba przywrócenia starogreckiej monodeklamacji, ideału reprezentowanego przez klasyczny teatr. Chór rodem z antycznej tragedii, który opłakuje jej niedolę, choć trzyma się ściśle określonego metrum, rozbrzmiewa renesansową polifonią głosów. A śpiew nimfy jest w stylu recitativo arioso. Ciągnie dźwięki, jak gdyby mówiła i płakała jednocześnie. Jej ból nie mieści się w pięciolinii. Jej ból jest barokowy. – Uśmiechnęła się niemal, pozwalając wybrzmieć frazie w ciszy spowijającej ruiny. – "Pozwól mi umrzeć, żeby więcej nie cierpiała" – zanuciła cicho, zanim przetłumaczyła tekst madrygału na angielski – "albo kochaj mnie. A jeśli nie kochasz, zamilcz, proszę, i kochaj mnie, ale kochaj w milczeniu. Tak między gniewnymi łzami wznosiła głos do nieba." – Wygrawszy ostatnie nuty tetrachordu lamentacyjnego, płynnie przeszła do innej melodii, pozwalając palcom delikatnie oprzeć się o klawisze, gdy przeszła w bardziej modalną, statyczną harmonikę. – Mając w pamięci Lament Orfeusza z opery L'Orfeo, którą Monteverdi napisał blisko trzydzieści lat wcześniej – ciągnęła – Lament Nimfy, z jego silnie ekspresyjną melodyką, opartą na dysonansach i chromatyce, zdaje mi się... Zdaje mi się dalece smutniejszym. Dalece bardziej gniewnym. Lubię myśleć, Baldwinie, że ta nimfa to Eurydyka. Bo czy ktoś pochylił się kiedyś nad bólem Eurydyki?

"Tyś umarła, moje życie – a ja wciąż oddycham", odpowiedziała jej Lamentem Orfeusza drewniana atrapa pianina, zanim Lorraine, z twarzą skrytą za włosami, zaintonowała od początku Lament nimfy.


// Korzystam z przewag Muzyka i Występowanie, aby móc ładnie zagrać na zaklętej planszy do ćwiczeń mój ulubiony lament Monteverdiego, pośród ruin domu, w którym się wychowałam.
// Poza tym trochę przeżywam fakt, że spaliło mi się wszystko, co łączyło mnie z moją przeszłością, więc robię lore drop dzieciństwa w Little Hangleton (przy zawadzie Toksyczna rodzina), w trudnych chwilach wspomagając się przewagą Kłamstwo, bo przecież najlepiej okłamywać samą siebie, że wszystko jest i było w absolutnym porządku.
// Uskuteczniam anam cara shit z Baldwinem.


Yes, I am a master
Little love caster
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#2
16.04.2025, 13:23  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.04.2025, 13:25 przez Baldwin Malfoy.)  
Baldwin nie przepadał za Little Hangleton.
Może dlatego, że kojarzył mu się z mekką znudzonych stolicą bogaczy, którzy malowali swoje okazałe rezydencje w chujowych odcieniach beżu, beżu i jeszcze innego beżu? A może dlatego, że tej mieścinie tego wielkomiejskiego zaduchu? Okej. Mógłby odwiedzić pana Kazimimirzieria, wypić z nim jednego głębszego, podpytać co tam u żony i czy nazwał najmłodszego syna Baldwin, tak jak mu kiedyś obiecał. I na panu Kazmierzyrzu jego pozytywne uczucia do miasteczka się kończyły.
Ale szczerze powiedziawszy Baldwin nie przepadał za żadnym miejscem, w którym miał większy niż mniejszy kontakt z naturą. Pojawiał się tu rzadko; z reguły tylko i wyłącznie z Lorraine i Fridą, która bogowie wiedzieli czemu upodobała sobie tutejszy las wisielców. Gdy robiło się cieplej zabierali tu ghoulkę, by mogła w ciszy i spokoju bujać się na starej huśtawce. Tylko tu Frida mogła być normalnym dzieckiem - z dala od zdegustowanych, pełnych politowania spojrzeń.
“Czy to naprawdę twoja córka?”
Nienawidził tego pytania, bo zwyczajnie nie znał na nie odpowiedzi. Nie, nie była jego dzieckiem. W żyłach Fridy nie płynęła zapewne kropla czystokrwistej krwi. Nie płynęła jego krew. Nie mógł jej przyprowadzić ojcu, pozwolić matce założyć na drobny paluszek srebrny pierścionek - symbol rodziny. Ale była jego dzieckiem. Za każdym razem, gdy urządzał jej teatrzyk cieni w oświetlonej setkami świec kaplicy. Gdy jakaś niezauważona wcześniej ranka doprowadziła do paskudnej infekcji i nafaszerowana eliksirami dziewczynka leżała całymi dniami w swoim łóżku, chlipiąc zupełnie tak, jakby rzeczywiście czuła ból. Gdy wracał nad ranem do Nekronomiconu, z jakąś bezimienną dziwką uwieszoną na ramieniu i spotykał się z tym głębokim strachem w wielkich zielonych oczach na widok kogoś obcego- nienawidził, kiedy się bała, więc odprawiał pannę z kwitkiem już na progu.
Frida nie była dzieckiem Malfoy’a. Ale z pewnością była dzieckiem Baldwina.

Dziś, nielubiane Little Hangleton odwiedzał samotnie.
Wiedział, że ją tu zastanie. Wiedział już w chwili, gdy ktoś na Nokturnie podłapał informację, że wczorajszej nocy płonął nie tylko Londyn. Okoliczne wsie, miasteczka, Dolina… Musiał przyznać jedno. Jak śmierciożerców nie lubił, tak musiał uczciwie przyznać - mieli rozmach skurwysyny.

Czy tak wyglądało Oxfordshire?
Starał się o tym nie myśleć, gdy przechodził przez próg miejsca, które było niegdyś domem nieświętej pamięci Armanda Malfoy’a. Artystów nie da się zamknąć w czterech ścianach.
Świat był domem poetów, kuglarzy, całej tej spierdolonej bohemy. Wiedział jaka będzie reakcja Ojca, gdy opowie mu ze szczegółami co widział. Gdy przedstawi szkice, każdy jeden będący żywym dowodem na to, że nie kłamie. Choć ze wszystkich ludzi na świecie Baldwin Malfoy okłamywał Orfeusza najrzadziej.
Docisnął palce do nadpalonej ościeży, zbierając na nie trochę popiołu. Matka odwróciła się od tego miejsca. Nie śmiał zastanawiać się nad tym czy nie odwróciła się też od ich rodziny. Nie. Nie od niej. - Powtarzał jak mantrę w myślach. Utkwił wzrok w wyprostowanych plecach kuzynki, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że wśród ruin wyglądała najpiękniej. Nie przywitał się, ale też nie musiał. Znali dźwięk swoich kroków; oddechów.

Pozwolił Lorraine mówić.
Pozwolił jej grać nieznane sobie melodie, które w ruinach rozbrzmiewały jak pieśń pogrzebowa. Ale za czym? Kogo dziś pogrzebała panna Malfoy? Na czyją trumnę rzucała garść piachu i ziemi?
Podszedł bliżej. Znacznie bliżej. Wsparł dłonie o oparcie kulawego krzesełka, spoglądając na jej smukłe palce poruszające się po drewnianej tablicy.
Graj dla mnie. Tylko dla mnie.
- Nie Lorraine. Nikt nie mówi o jej cierpieniu, bo cierpienie Eurydyki jest milczeniem.- Odpowiedział, przeczesując palcami srebrzyste włosy Lorraine. Jego własne dziś lśniły brązem, jakby poczuł potrzebę wyrażenia buntu przeciwko światu. A może po prostu skacowany nie mógł patrzeć sobie w twarz bez dozy obrzydzenia? Wspomnienia poprzedniej nocy tkwiły głęboko w jego pamięci, palce drżały na samo wspomnienie konającego brygadzisty. Potrzebował tego jak narkoman kolejnej dawki.
Wahadełko kusiło. Wystarczyła chwila, by wedrzeć się do umysłu Malfoy'ówny, jej snów i wspomnień. Nie zrobił tego.
Każdy ruch chłopaka był przepełniony czułością. Musnął przypadkowo opuszkami jej kark, ale cofnął je, by mogła dalej grać. Nie chciał jej rozpraszać.
- Nauczono nas, że to historia miłosna. Szalenie nieszczęśliwa opowieść o szalenie pięknej miłości. Nie zastanowiło Cię nigdy dlaczego Bogowie zabronili Orfeuszowi się obrócić? To brzmi jak dziwna zasada, prawda? Tłumaczymy to sobie, że Bogowie są znudzeni. Lubią się nami bawić. Ale to nadal… Dziwna zasada. Wystarczy. - Miękki głos uderzył w mocniejsze nuty polecenia, gdy palce Lorraine targnęły się na pierwsze takty lamentu nimfy.- Wiemy, że Orfeusz się obrócił. Że spojrzał na Eurydykę.- Zamilkł na chwilę, aby przenieść wolną dłoń z oparcia krzesła na ramię kuzynki.- Wiemy też, że Eurydyka była nimfą tak piękną, że każdy kto nań spojrzał, zakochiwał się od razu. Wiemy, że Eurydyka była wilą. Odłóż planszę.- Zniżył głos do szeptu. Dał jej czas. Tyle ile potrzebowała, by odstawić na ziemię cenną pamiątkę po życiu, które spłonęło.- To nie sam akt odwrócenia sprawił, że Eurdyka została w podziemnym świecie. Orfeusz obrócił się i  s p o j r z a ł, a wówczas bogowie dostrzegli, że jego miłość jest świętokradztwem. Chodź.
Wyciągnął do niej dłoń, by mogła się wesprzeć przy wstawaniu z krzesełka.
Ich miłość potrafiła być cierpliwa. Potrafiła być łaskawa i w chwilach takich jak ta, gdy za widownię robiły im jedynie spalone drzewa, połamane ościeże i szkło z okien leżące na podłodze - nie szukała poklasku.
Nim jednak się podniosła, Baldwin przysłonił jej oczy.
- Nie patrz. Bo to właśnie zgubiło Orfeusza.

Podziemna kaplica była jak rana w ciele kamiennego świata — surowa, pełna trumien należących do bezimiennych członków starych londyńskich rodzin. Niegdyś płakano nad ich grobami, dziś, pamiętał o nich jedynie kurz. Ściany podziemnego korytarza lśniły od ciepłego światła jego lampy oliwnej. Ogień tańczył po kamieniu, gubił się w załamaniach, uciekał w ciemność kolejnych odnóg katakumb. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i czegoś pierwotnego, świętokradczego – jakby sama śmierć oddychała tu powoli, nie chcąc zakłócić rytuału ciszy. Siedziała ubrana w tą paskudną kieckę, której szczerze  nienawidził. Ścierka po jakiejś bogatej kuzynce, przerobionej tak, żeby jakkolwiek wyglądała na chudym ciele Lorraine. Siedziała na zimnych płytach, skulona, blada jak wosk, z pustką w oczach, która przesiąkła ją na wskroś.
Ale nie miał sił się złościć. Spędził ostatnie godziny, snując się po labiryncie korytarzy; lampa była już na wykończeniu, gdy Rozalinda radosnym piskiem oznajmiła, że znalazła zaginione szczurzątko.

- Nie chciałam tego.- Powiedziała mu, bliska histerii, gdy wczepiła brudne, połamane paznokcie w jego ramiona. Mógłby być tak okrutny, jak okrutny był w swojej dumie ojciec, gdy powtarzał “nie chciałaś”, ocierając mokrą od łez twarz córki. Widział to. Widział ten błysk w oczach Armanda, ale nie odezwał się słowem. Oboje wiedzieli lepiej.
- Wiem.- Odpowiedział tylko, choć wiele słów cisnęło mu się na usta. Nie patrzył na nią, jego wzrok ani na moment nie uciekł od tańczącego płomienia lampki. Walczył z decyzją, która już dawno została podjęta. Usiadł obok niej, cicho, jakby nie chciał spłoszyć nocy. Gdy dotknął jej dłoni, była zimna jak kamień ołtarza. Ale była. Jeszcze była.
- Nie musisz się już bać.- Szepnął.- Zostanę z tobą.

Ciemność w Katakumbach była równoznaczna ze śmiercią. 
Nie tą nagłą, gwałtowną  ale cichą, sączącą się powoli jak woda przez pękniętą skałę. Była śmiercią w zawieszeniu, wciąż bez ostatniego oddechu, ale już pozbawioną światła, nadziei, kierunku. W labiryncie ludzie gubili samych siebie, przestawali być sobą. Człowiek tracił kontury, ciało, imię. Stawał się kolejnym bezszelestnym cieniem, nieświadom kiedy umrze. Ciemność obejmowała ramionami i kusiła jak dawno niewidziana kochanka. “zostań’. “zostań jeszcze moment”.
Wiedzieli, że jeśli lampka zgaśnie żadne zaklęcia nie zdołają odgonić Ciemności. Lorraine milczała, a Baldwin nie ponaglał. Gdy w końcu drgnęła, ledwie zauważalnie, ale jednak, była to decyzja. Decyzja o ocaleniu dwóch dusz.
Uniósł ich splecione dłonie ust, składając na zimnych palcach.
- Zamknij oczy i nie otwieraj ich póki Ci nie pozwolę.- Szepnął, gdy pomagał jej wstać. Szedł pierwszy, nie oglądając się za siebie. Wiedział. Mit o Orfeuszu nie był historią - był czymś więcej. Rytuałem. Ostrzeżeniem. Pułapką. Dlatego tak rozpaczliwie zaciskał palce, jakby z każdym kolejnym krokiem potrzebował pewności, że jest tu ciałem i duchem.  Czasami lampka zadrżała. Czasem ogień chciał zgasnąć. Katakumby oddychały wokół nich - Baldwin czuł ten rytm pod stopami, w piersi, w karku. Niewidoczne korytarze pełne były głosów, wybrzmiewających jednym wspólnym szeptem. “Nie odwracaj się”.
Mijali w milczeniu przejścia, które Baldwin znał na pamięć.  Teraz wydawały się obce. Ciemniejsze. Każdy kolejny skręt był decyzją. Czy zasługiwali na to by wrócić?

Raz się zawahał. Usłyszał oddech czarownicy - cięższy, urywany. Poczuł jak dłoń  jego dłoni się napina. Potknęła się? Zraniła? Zatrzymała? Chciał spojrzeć. Nie zrobił tego.
Zacisnął zęby. Lampka zadrżała, niemal zgasła, lecz znów zapłonęła. Ich jedyne światło. Jedna dusza zamknięta w drobnym płomieniu.
- Jesteś?- Zapytał, choć odpowiedzi nie potrzebował. Mimo to ją otrzymał. Niewiele głośniejsze od otaczającej ich ciszy “Tak. Jeszcze tak.” Dlatego szli dalej. Nie odwrócił się nawet, gdy przeszli obok Martwego Drzewa. Nie zatrzymał się, gdy poczuł na sobie znajomy wzrok ojca, którego minęli po drodze. Milczącego, wpatrującego się w dwójkę zaginionych dzieci jak w swoje największe dzieło. Mógł tylko modlić się, że Lorraine posłuchała polecenia - nie chciał by dostrzegła dumę w oczach Armanda.
I tylko wtedy, gdy wyszli, gdy wieczorne niebo Nokturnu zastąpiło kamienne sklepienia, Baldwin ją puścił. Dopiero wtedy się odwrócił. Dopiero wtedy pozwolił sobie ułożyć dłonie na jej policzkach, ocierając resztki łez.
- Otwórz oczy.- Poprosił cicho.
Ciężko powiedzieć co tamtej nocy złamało młode serce Malfoy’a bardziej - fakt, że gdy tylko spojrzał w ten błękitny bezmiar dostrzegł jedynie pustkę, czy raczej to, że lampka zgasła w tym samym momencie. Tak jakby jej dusza na zawsze pozostała uwięziona w podziemiach.


- Gdyby dali mi knuta za każdym razem, gdy znajduję Cię w grobowcu, miałbym dwa knuty. Co pozornie nie jest zbyt wiele, ale aż dziw, że zdarzyło się dwukrotnie.- Zaśmiał się ciepło; upewnił, że gdy wstała jej powieki były przymknięte. Wtedy dopiero ułożył dłoń Lorraine na swoim ramieniu, by móc ująć ją ostrożnie w pasie.- Słyszysz? To brzmi trochę jak walc Herolda Kittlera.
Zanim zdążyła zapytać co brzmi, Baldwin zaczął nucić pod nosem starą melodię. Tą samą, która od lat królowała na wszystkich balach organizowanych na salonach czystokrwistej socjety.
W końcu byli w jej własnym Malfoy Manor, prawda?
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#3
22.04.2025, 16:58  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 22.04.2025, 17:15 przez Lorraine Malfoy.)  
Nie cofnęła się przed dotykiem Baldwina,  pozwalając, aby niby to od niechcenia przeczesał palcami jej włosy. Tym samym gestem i jego włosy przeczesywała w dzieciństwie, nie do końca rozumiejąc, jak przeniknąć myśli chłopca, który gubił się we własnych myślach. Lorraine łapała się na tym, że tym samym gestem przeczesuje włosy pochylonej na kolorowanką Fridy. Łapała się na szukaniu w niej podobieństwa do Baldwina w tym wieku. Łapała się na tym, że szuka w małej ghoulce podobieństwa do siebie samej. Nie chciała go szukać. Za bardzo bała się, że takowe podobieństwo znajdzie... I znajdowała. Znajdowała we Fridzie chłopca uczepionego drżącej ręki dziewczynki – ręki Lorraine, która bawiła się rodowym pierścionkiem, nerwowo obracając błyskotkę w palcach – Baldwin wcisnął jej wtedy do potrzymania swoją własną, umorusaną pastelami rączkę, na której błyszczał identyczny sygnet. Znajdowała we Fridzie dziewczynkę, która pomogła chłopcu wytrzeć palce, żeby nie wydało się, że to on pobrudził jeden z paskudnych obrusów ciotki Avery. Pastele mają to do siebie, że brudzą, pocieszała chłopca dziewczynka, bo przecież chłopiec nie zrobił tego specjalnie, prawda, Baldwinie?

Z czasem Lorraine zrozumiała, że to nie swojego podobieństwa bała się znaleźć we Fridzie: to w sobie bała się znaleźć podobieństwo do Mirandy.

Nie cofała się przed dotykiem paluszków Fridy, gdy ta budziła ją, próbując odgarnąć włosy z twarzy Lorraine tylko po to, aby móc obsypać ją pocałunkami. Tak samo Lorraine całowała z osobna każdy paluszek ghoulki, kiedy na powrót przyszywała je do dziecięcych rączek, pocieszając Fridę powtarzaniem, że paluszki mają to do siebie, że lubią się gubić. Przeczesując potem loki małej szczotką, łapała się na tym, że czesze ją tak, jak sama zwykła czesać się w dzieciństwie. Lorraine nie śmiała spojrzeć Baldwinowi w oczy, gdy Frida chwaliła się przed nim nowym uczesaniem: gdy obracała się, aby mógł przypatrzeć się zaplecionymi po bokach misternym warkoczykom, które zbiegały się w jeden warkocz na środku głowy, wieńczący elegancko resztę puszczonych luzem włosów, opadających kaskadą na wątłe ramiona dziewczynki. Uciekała przed nim spojrzeniem, gdy ghoulka pokazywała mu rysunki z Lasu Wisielców. Gdy domagała się, aby pomógł narysować jej pałac: nie byle jaki pałac, mówiły wielkie zielone oczy Fridy, tylko jadeitowy pałac w Little Hangleton. "Pałac z nefrytowym ogrodem, do którego prowadzi wyłożona szmaragdami ścieżka", szeptała bowiem noc wcześniej na wpół śpiąca Lorraine, z powiekami opadającymi ze zmęczenia, nieświadoma, że ghoulka, która poprosiła ją o bajkę – i jeszcze jedną – i jeszcze jedną bajkę, ale to już ostatnią na dzisiaj – wciąż wsłuchuje się w jej szept. "Całe królestwo w kolorze twoich oczu, Frido..."

W bajkach mogła dać jej świat, o którym sama marzyła jako mała dziewczynka. Tylko że marzenia małej Lorraine były bardzo trudne, a marzenia małej Fridy były bardzo proste, bo świat bajek nigdy nie był dla niej sposobem na ucieczkę od rzeczywistości – był tej rzeczywistości odbiciem. "Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, ale każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób", przeczytała gdzieś Lorraine. Grafomania, pomyślała, zatrzaskując głośno książkę. Głębia wiary tkwiła w dziecięcym "i żyli długo i szczęśliwie". A Frida wierzyła, bo chociaż koncepcje życia i upływu czasu były dla nieumarłej sześciolatki odległe i trudne do pojęcia, koncepcja szczęścia była jak najbardziej bliska i namacalna. Czasem do szczęścia wystarczyło jej wtulić się w Baldwina.

To samo pomyślała Lorraine przytrzymując wspartą o jej ramię dłoń Baldwina.

Przykryła jego dłoń swoją dłonią. Tak wiele drobnych gestów, powtarzanych przez lata, gestów, które wyrażały więcej niż słowa: Lorraine wierzyła, że słowa były niedoskonałe, wierzyła, bo trzymała wciąż w ramionach Maeve, która szeptała, że czasem najprostszym wyznaniem wiary może być czyjeś imię. Słowa zawodziły, gesty nigdy: Orfeusz spojrzał za siebie, bo nie usłyszał zapewnienia Eurydyki, że ta wciąż jest za nim. Gdyby tylko jej widmowe palce mogły przeczesać jego loki. Musnąć jego kark. Oprzeć się na ramieniu, na którym trzymał lirę... Orfeusz spojrzał, ale kto by nie spojrzał? Bogowie mający do dyspozycji wieczność nie byliby w stanie kochać miłością szczerszą od tej, którą Orfeusz był w stanie oddać jednym spojrzeniem. Gdyby Lorraine dłużej się nad tym zastanowiła, uznałaby zapewne, że to bardzo głęboka myśl: na pewno głębsza niż – pokryte milczeniem – "pierdolę to milczenie", choć nie mniej bluźniercza.

– Historia – powtórzyła z rozmysłem Lorraine, delikatnie odkładając na bok drewnianą planszę: oparła ją o krzesło, tak, aby nie mogła osunąć się na ziemię – historia, którą opowiadamy wciąż na nowo, wierząc, że tym razem Orfeuszowi się uda. Że tym razem czeka nas inne zakończenie. – Uśmiech zabłąkał się na wargach Lorraine, kiedy ta odwróciła się do Baldwina. Nie uśmiech – Baldwin zbyt dobrze pamiętał dzień, gdy zgasły wszystkie uśmiechy Lorraine – lecz cień uśmiechu: skrył się w drżących kącikach ust, które mimowolnie powędrowały w górę, gdy tylko jej dłoń napotkała jego dłoń. – Tyle wersji tej samej historii, a Eurydyka umiera na końcu w każdej z nich – szepnęła Lorraine, wsparłszy się o podsunięte jej ramię. – Tylko nie w tej. To nie spojrzenie zgubiło Orfeusza. Nie mogłoby więc zgubić ani mnie, ani ciebie.

Orfeusz odwracał się, aby spojrzeć za siebie w każdej wersji tej historii, i Baldwin dobrze o tym wiedział: gdyby Orfeusz się nie odwrócił, nie byłby przecież Orfeuszem. Baldwin wiedział, inaczej nie zostawiłby jej takiej, a nie innej odpowiedzi na spalonym płótnie portretu w głównej sali Necronomiconu. Wiedział, a jednak wątpił. Nie wierzył. "Świętokradztwo", powtarzał, "jego miłość była świętokradztwem". Dla ciebie wszystko jest świętokradztwem, pomyślała Lorraine, uniósłszy dłoń, aby odszukać po omacku twarz chłopaka. Nie było świętokradztwa w kochaniu. Nie dla Lorraine, która wierzyła, że być kochanym to znaczy być widzianym. Modliła się, aby i on uwierzył. Mieli tylko siebie w tym smutnym świecie.

Nie zaprotestowała, gdy przesłonił jej oczy.  Nie wydała z siebie choćby słowa protestu, tylko posłusznie przymknęła powieki, pozostawiając je przymkniętymi nawet wtedy, gdy Baldwin odsunął dłoń, pozwalając, aby promienie słońca połaskotały Lorraine w nos. Zamiast tego dotknęła czule jego twarzy. Po omacku podniosła rękę, aby przysłonić mu usta. Pomyśl, Baldwinie, chciała szepnąć, takim samym tonem, jakim wyszeptałaby: "nie bądź głupcem, Baldwinie". Pomyśl, co musiałeś zmienić w tej historii, żeby zmienić jej zakończenie. Odpowiedź była przecież prosta, banalna wręcz: odpowiedź nasuwała się sama, a jednak nikt wcześniej nie wpadł, aby odpowiedzieć w taki, a nie inny sposób na zagadkę Eurydyki, nawet Orfeusz. Nie wymagała, aby Baldwin odpowiedział jej od razu. Chciała, aby przemyślał swoją odpowiedź. Nie dla niej. Dla samego siebie. Powiodła palcami po policzku Baldwina – przesunęła po omacku po kego czole, wygładzając zmarszczki zmartwień – poprowadziła dłoń wzdłuż nosa, aż do ust, przeżegnawszy go znakiem krzyża, jak gdyby chciała podziękować bogom, że powrócił do domu cały i zdrowy.

– Dwa knuty! – zaśmiała się. – Przecież to majątek! Pomyśl tylko, co moglibyśmy kupić za te dwa knuty. – Trumnę, w której z trudem byśmy się zmieścili, pomyślała wesoło. Wspólną kryptę z witrażami w oknach. Wielką grobową kaplicę w sercu cmentarza... Co ja mówię, cały cmentarz! Prawda była taka, że za dwa knuty nikt nie pofatygowałby się nawet, aby pochować ich w publicznej mogile, ale przecież nie mogli być gorsi od Mulciberów. – Może nie starczyłoby na willę w Little Hangleton – słyszałam, że ceny strasznie wywindowały w górę, odkąd zaczęli się tu osiedlać snobistyczni mecenasowie sztuki... – Lorraine zrobiła minę. – ...ale za dwa knuty moglibyśmy kupić dom. Prawdziwy pałac pośród piwnic Podziemnych Ścieżek. Przynajmniej nie musielibyśmy się martwić o ubezpieczenie od pożarów i innych klęsk żywiołowych. Bo tam – zawahała się, a w jej głosie przebrzmiała skrywana do tej pory troska – tam było bezpiecznie, prawda?

Bezpiecznie, pomyślała, pozwalając obrócić się w miejscu. Podziemne Ścieżki nie były bezpiecznym miejscem, a jednak, tylko tam mogli czuć się bezpiecznie. Tam witały ich dźwięki rozstrojonego pianina i popsutej szafy grającej, która po walcu Herolda Kittlera wyplułaby zapewne jakiś obrzydliwie skoczny mugolski hit disco z zeszłej dekady. Lorraine płynnie postąpiła do przodu, pozwalając ponieść się melodii. Stąpali ostrożnie, bo przecież stąpali po wspomnieniach: witały ich trzaskiem i jękiem drewna. Witały ich wzburzonym popiołem, który wirował w rytm muzyki, tak jak ich szaty. Lorraine odruchowo przyciągnęła Baldwina bliżej, czując jak deski przegniłe od wody, którą próbowała gasić pożar, uginają się jej pod stopami. Uśmiechnęła się, słysząc stękanie podłogi, a gdy uśmiech przebiegł po jej pojaśniałej nagle twarzy, to było tak, jak gdyby oboje wkroczyli w strugę światła sączącego się do wnętrza domu przez podziurawiony strop. Zalewający ich blask przypominał, że nawet gdy Orfeusz wędrował cienistą doliną, na powierzchni wciąż świeciło słońce, ptaki wciąż śpiewały, a ludzie – wciąż tańczyli.


Yes, I am a master
Little love caster
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#4
29.05.2025, 14:24  ✶  
Dotyk był pomostem między tym, kim byli, a kim pragnęli się stać - milczącym aktem oporu przeciw światu, który ich nie rozumiał i rozumieć nigdy nie zamierzał. Zawsze oporem - nigdy buntem per se, bo tego już w nokturnowych dzieciach Orfeusza od dawna nie było. Był za to w łagodnym dotyku jego dłoni cały ciężar znużenia światem, który zdawał się ich wyżerać od środka. Zbyt zmęczeni, by krzyczeć i błagać; zbyt przyzwyczajeni, by wierzyć, że coś się kiedyś zmieni. Każdy bunt wymagał w końcu iskry ognia, a w nich ostał się już tylko popiół codzienności, pragnienie przetrwania.

Baldwin czasem łapał się na tym, że siedzi bez ruchu. Tak jak ojciec. Tyle że Marcus nigdy nie siedział z pustymi dłońmi - zawsze miał coś do przełożenia, do dopisania, do odczytania. Kolejny kom, pergamin, artefakt. I ciszę, którą kładł na barkach syna niczym koronę, obserwując jak łamie się pod jej ciężarem. 
On sam siedział inaczej - rozwalony w fotelu, który widział lepsze dni chyba zanim go wyprodukowano, z kolanem podciągniętym pod brodę; obracając w dłoniach jakąś zabawkę, którą dostał akurat do potrzymania, bo tej jeden połamany żołnierzyk nie został oddelegowany do obrony nefrytowego pałacu przed smokiem. Czym sobie zasłużył na dzień wolny? Tego Baldwin nie wiedział, a mały nieumarły generał nigdy się ze swoich strategicznych decyzji nie tłumaczył. Ale ewidentnie wygrywała każdą wojnę, więc może w szaleństwie była jakaś metoda.
Unosił kącik ust, bo Frida miała po raz kolejny misternie zaplecione warkoczyki. Chyba nawet więcej niż wczoraj, ale nie dziwił się - odkąd przeczytali w jednej ze starych książek o księżniczce, która plotła swoje włosy w misterne warkocze po każdym zwycięstwie, była to ulubiona fryzura ghoulki. Czasem gdy Lorraine przeczesywała jej blond loki, Baldwin odwracał wzrok. Nie dlatego, że było to trudne, ale dlatego, że bał się zobaczyć w tym małym akcie czułości, oznakę rozpaczliwej próby budowania przyszłości na wspomnieniach wielkości ich rodziny. A potem dziewczynkadopadała do jego fotela w podskokach, obracała się w tej swojej starej koronkowej sukience i prezentowała misterne fryzury, spragniona zachwytów i bycia dostrzeżoną.
I w takich chwilach Baldwin uświadamiał sobie, że nie chce być jak ojciec. Nie chciał, żeby jego milczenie oznaczało sąd, a spojrzenie było wyrokiem. Nie chciał, żeby Frida kiedykolwiek bała się spojrzeć mu w oczy.
Dlatego brał ją na ręce; podrzucał w powietrze, pomimo cichego oburzenia Lorraine, która krzyżowała dłonie na piersi; składał na elegancko przyszytych paluszkach pocałunki godne prawdziwej damy.
To było trudne - uczyć się nie stawiać żadnych warunków. Uczyć się miłości bez oczekiwania i żadnego “ale”. Marcus Malfoy tego nie potrafił, bo milczał i budował ze swojego milczenia pałace. Chłodne, z drogocennego kamienia. Z oknami w kolorze szmaragdów, przez które nigdy nie wpadało światło.
Baldwin chciał, żeby jego Frida miała światło - nawet jeśli wpadało przez przybrudzone okna zakładu pogrzebowego, odbijało się od rozbitego kawałka kryształu. Chciał, żeby była dziedziczką tylko swoich własnych snów - niczyich innych. Ale najbardziej ze wszystkiego chciał, żeby jej szczęście było proste i pozbawione krytyki brutalnego świata.

A szczęście Fridy, kryło się w uśmiechu Lorraine. W każdym drobnym geście, w wieczornych próbach na podobnie zaklętej tablicy w Necronomiconie.

Pozwolił, aby temat Orfeusza i Eurydyki umarł w łagodnej melodii, nuconego pod nosem walca. Nie odpowiadał. Nie dlatego, że nie znał odpowiedzi, a dlatego, że na odpowiedź jeszcze nie przyszedł odpowiedni czas. Skrzywił się, gdy poprowadziła dłoń wzdłuż wciąż obolałego, lekko zgruchotanego nosa, ale powstrzymał się przed pełnym bólu westchnieniem. 
- Mecenasami?! - Zakrzyknął w radosnym, teatralnym rozbawieniu, na moment zapominając o walcu. - Są tu tacy? Jeszcze nigdy żadnego nie spotkałem. Muszą się dobrze ukrywać przed tym nowobogackim motłochem. - Przysunął ją jeszcze bliżej, jakby trzymanie Lorraine na dystans raniło go mocniej niż widok tego dogłębnego smutku wyrytego na jej przepięknej twarzy. Obejmował ją w dziecinnej wręcz posesywności. Należała do niego. Do niego. Nie do żadnego pierwszego lepszego bogacza.

Zastanowił się przez moment, nie wiedząc jak dokładnie odpowiedzieć na pytanie o Ścieżki.
- Bezpieczniej niż w całej reszcie miasta to pewne. Co za ironia.- Zaśmiał się ostatecznie. Było w tym tańcu coś pięknego - naturalna harmonia ruchów, gdzie żadne nie prowadziło, a równocześnie oboje się poddawali ruchom tego drugiego, doskonale znając kroki. W końcu jednak podprowadził ją bliżej nadpalonego okna. Palce Baldwina nieśpiesznie błądziły pod jej żebrami, nim nie zacisnął ich mocniej na talii półwili. Podniósł ją z łatwością, starając się nie myśleć że kobieta w jej wieku nie powinna być tak wątła; tak chorobliwie chuda. Aż tak eteryczna. Usadził ją za to na parapecie, brudząc ich oboje popiołem i kurzem.
- Otwórz oczy, moja słodka siostro.- Szepnął, wspierając dłonie o kolana Lorraine.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#5
03.06.2025, 05:16  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 03.06.2025, 11:55 przez Lorraine Malfoy.)  
Chowają się, gdy zaczynam grać "Nokturny" Chopina, chciała szepnąć, bardzo zresztą zadowolona z siebie, jak dzieci, które nauczono bać się ciemności, pomyślała, wsparłszy dłoń na ramieniu Baldwina. Bo w ciemności mieszkają przecież potwory. Zaśmiała się jednak tylko, zdając sobie sprawę, że taniec zabrał jej resztę tchu. Wyrwał powietrze z piersi. Wytrwawszy w ciemności przymkniętych posłusznie oczu, płynnie obróciła się razem z Baldwinem w tańcu, w którym nie musiała nigdy martwić się o następny krok. Nie musiała się nigdy bać. Bo gdy czuwał obok, w ciemności nie było potworów. Wciąż musieli je czasem przeganiać spod łóżka Fridy, wymiatać z przestrzeni pod materacem niby koty z kurzu. Przekonywać, że potwory wcale nie jedzą małych ghoulek, a pod łóżkiem mieszkać mogą tylko pająki, a one mają więcej powodów bać się ciebie, niż ty ich, prawda, Frido? Potwory Fridy nie miały kształtu, bo Baldwin i Lorraine nigdy nie pozwolili, aby bała się czegoś na tyle, aby móc im ten kształt nadać. Potwory Lorraine miały imiona, miały też twarze. Wszystkie mieszkały w tej chacie, czaiły się we wnętrzu jej ścian, w skrzypieniu podłogi pod ich stopami, w kątach pokrytych pajęczyną. Oswoiła je, tak, jak Baldwin oswajał szczury. Karmiła je wspomnieniami, przyzwyczajała do pieszczoty swych dłoni, kochała nawet wtedy, gdy kąsały, bo w naturę wszystkiego, co dzikie i nieujarzmione, wpisane jest kąsać dłoń, która karmi. Wszystko drżało w pełnym napięcia wyczekiwaniu, by ta dłoń nie należała do serca, które drwi. Ale serce Lorraine i serce Baldwina biły wspólnym rytmem. Z zamkniętymi oczami łatwiej było jej wyczuć ten rytm. Łatwiej było podążać za Baldwinem, za jego tętnem, za jego oddechem. Jak gdyby zlewali się w jedno ciało, a może w jeden pląs, gdy obracali się razem wkoło izby.

Choć cały czas miała zamknięte oczy, jej ciało zdawało się pamiętać rozstaw pomieszczenia, ustawienie spalonych przez ogień pozostałości mebli. Pod powiekami przesuwały się światłocienie, powidoki wspomnień. Tam jest okno, pomyślała, poddając się rękom Baldwina, który usadził ją na okiennym parapecie. Tutaj stał zawsze stół, a naprzeciwko niego – szafa. W rogu izby mieścił się natomiast na wpół zawalony piec, który kiedyś dawał ciepło. Pamiętała jak opierała się plecami o poznaczone pęknięciami kafle, wsłuchując się w trzaskanie ognia, jak gdyby mogła wówczas zrozumieć język płomieni. Wyobrażała sobie, że ogień przemawia do niej spalonymi słowami poematów, które wrzucał do pieca jej ojciec. Że szepcze jej swoje sekrety. Anthony często mówił Lorraine, że jest jak ogień. "Widzę twój wzmagający z wiekiem żar", pisał doń czule – jak gdyby martwił się, aby nie spopieliła się przypadkiem we własnym płomieniu, wybuchając uczuciem – "widzę ciebie"... Jedynym, co widział tak naprawdę, były błędne ogniki, błąkające się pośród błoni, pośród bagien oblewających Little Hangleton. Lorraine nie miała w sobie bowiem nic z ognia. Łaknęła jednak ciepła, więc tak jak inni ludzie desperacko ciepła złaknieni, gotowa była niegdyś wsadzić rękę między płomienie, byleby móc się ogrzać, choćby na chwilę. Gotowa oparzyć się po to tylko, aby poczuć coś więcej niż przenikający jej kości chłód. Coś więcej niż lód w żyłach. Ojciec palił wiersze, ona paliła szkice swych kompozycji: oboje nie ronili wtedy łez, tak samo jak nie ronił ich Baldwin, gdy chlastał nożem płótno portretu, który od kilku dobrych lat wieńczył witrynę Necronomiconu. Czule powiodła palcami po wiadomości wyrytej w drewnianej ramie, wcześniej przycisnąwszy je do ust, jak gdyby chciała scałować słowa, które po sobie pozostawił. Jak gdyby gestem pełnym szacunku chciała przymknąć powieki zmarłego, a zaraz potem przywrócić go do życia pocałunkiem.

"Otwórz oczy, moja słodka siostro."

Serce Lorraine ominęło jedno uderzenie, a jednak, otworzyła oczy.

Przez chwilę po prostu patrzyła na zapadłą twarz młodzieńca, na złamany nos, wykrzywiony pod dziwnym kątem, kontemplując jego oblicze tak, jak gdyby podziwiała piękny obraz. Kto ci to zrobił, pytało jej spojrzenie. Czy to boli?, pytały niespokojnie wykręcające palce dłonie, spoczywające na podołku. Gdzie to się stało? Nie wierzyła bowiem, że ktokolwiek na Nokturnie podniósłby na nich rękę. Nie przy protekcji jej ojca. Nie. Niemożliwe. Złudna była to może wiara, ale Lorraine wciąż miała przed oczami wykrzywione złością twarze sąsiadów, kobiet i mężczyzn, którzy obrzucili obelgami lżącego ją napastnika. Sama przeszłaby przecież obok niego obojętnie, z głową wysoko podniesioną, bo odpowiedzieć, znaczyłoby przyznać, że jego słowa mają dla niej znaczenie. Nie miały. Wciąż jednak mogły ranić. Wciąż mogły ją nawiedzać, tak jak nawiedzały ją wyrzuty sumienia, nocne mary i potwory, czające się w kątach jej malutkiego Malfoy Manor.
Jej ojciec nie był potworem. A jednak czasem był potworny, pomyślała, próbując ukryć smutek, gdy patrzyła na Baldwina. Próbując ukryć gniew. A może po prostu żal. Dlaczego Armand go nie ochronił? Jaki ojciec nie potrafi poświęcić się na tyle, aby własnego syna ochronić przed niebezpieczeństwem? Ten sam, który nie potrafił nigdy ochronić własnej córki, pomyślała, i znienawidziła siebie za tę myśl, tak jak czasem nienawidziła swojego ojca za to, że po tych wszystkich latach wciąż nie potrafił być ojcem. Nie dla niej. Dla niego. Tak łatwo przychodziło Baldwinowi poświęcać się dla Fridy. Tak łatwo przychodziło to Lorraine. Ale poświęcenie nie leżało to w naturze jej ojca, tak jak nie leżało w naturze wyznawanych przez nią bogów. W ich naturze leżało zawodzić. Być może była do nich wszystkich bardziej podobna, niż wcześniej przypuszczała. Bo patrząc na Baldwina, Lorraine zrozumiała, że zawiodła. Zawiodła go, tak jak zawiodła ojca. Być może nie była to jej rzecz, chronić ich przed światem, ale czyja była to rzecz, jeżeli nie jej? Nie ochroniła go, pomyślała, odgarniając delikatnie ciemne włosy opadające na zmęczoną, dziwnie poszarzałą twarz młodzieńca.

Takie same włosy nosił także na koncercie Muzy. Wtedy chciał się zdystansować od Malfoyów. Zrobić na złość rodzinie. Bogowie, jak się wtedy bała. Bała się tak bardzo, że miała ochotę wybuchnąć płaczem.
Było coś dziecinnego w jej strachu, w pełnym zaborczości sposobie, z jakim reagowała na wszelkie jego przejawy nielojalności. Nie wobec rodziny. Wobec niej. Wobec Lorraine.
Bo wyrzekając się swojej rodziny, Baldwin wyrzekał się przecież Lorraine.

Baldwin wiele wyrażał gestami. Nierzadko dramatycznymi i pełnymi patosu, a jednak, gesty zawsze znaczyły więcej aniżeli słowa. Gotów był krwawić, a potem zaszpachlować ściany krwią, tylko po to, aby móc głosić sztuką swoją ewangelię. Przemalowywać włosy na inny kolor, jak gdyby chciał pokazać, że to wszystko – to wszystko to dla niego tylko kolejne przedstawienie – kolejna podrzędna rólka, która wymaga równie podrzędnej charakteryzacji. Gotów był kpić ze wszystkiego i ze wszystkich. A jednak wszystko w jego życiu było po coś. Wszystko miało swoje uzasadnienie. Mniej było w nim młodzieńczej porywczości aniżeli wyrachowania, którego nie nazywał jednak wyrachowaniem, a... Artyzmem. Jaki wiersz recytował dzisiaj panicz Malfoy? Jakie grzechy próbował pokryć farbą? Wyciągnęła rękę, aby zetrzeć popiół, którego szare płatki osadziły się z przodu jego koszuli, ale po chwili zrezygnowała z tego zamiaru, dostrzegłszy te same ślady na własnej sukni. Zacisnęła dłonie na parapecie, aż pobielały jej knykcie. W zgrzebnym przyodziewku, powtarzała sobie zawsze, patrząc w lustro, ale przynajmniej w czystym. Ale w świetle zachodzącego słońca, sączącego się przez pokryte sadzą, potłuczone ramy okienne, nie wyglądali przecież jak żebracy umorusani brudem Nokturnu. W nikłym świetle, wpadającym do biednej izby, wyglądali po prostu jak niedopilnowane przez ojca dzieci, które uciekły, aby bawić się w błocie.

Roztarła sadzę między palcami, patrząc, jak czerń pokrywa opuszki. Przecież jesteśmy rodziną, pomyślała. Rodzinie się nie odmawia. A potem uniosła drżącą dłoń, aby powlec palcami wzdłuż zwieszającego się obok jej zapadłej twarzy pasma srebrnoblond włosów. Aby je poczernić, tak jak czernieje srebro.
Powiodła poważnym spojrzeniem po twarzy Baldwina, po czym uśmiechnęła się tak, jak gdyby miała się za chwilę rozpłakać.
Zbliżyła swoją głowę do jego głowy. Pobrudzone sadzą włosy do tych pomalowanych farbą.

– Teraz wyglądamy jak rodzeństwo – powiedziała łagodnie, pozwalając, aby jej długie włosy otuliły go, gdy pochyliła się, aby złożyć na jego czole czuły pocałunek. Zawsze on, zawsze ona, zawsze razem przeciwko światu. Gdyby świat dzisiaj spłonął, wciąż potrafiliby przecież śmiać się pośród popiołów. Dopóki byliby razem, wciąż potrafiliby tańczyć. Wciąż potrafiliby śpiewać. Objęła go za szyję, wsparłszy się swoim czołem o jego czoło, jak gdyby chciała, aby wysłuchał melodii, która zawsze grała jej pod czaszką. Zawsze grała przecież dla niego. Włosy Lorraine, rozlewając się połyskliwą kaskadą na ramiona Baldwina, okryły go tak, jak obrus okrywa ołtarz, jak całun okrywa ciało męczennika, odprowadzanego brzękiem miedzianych dzwoneczków. Jak gdyby był czymś świętym, a jej włosy broniły przystępu do świętości oczom tych, którzy nie byli godni jej doświadczać. Jak draperia królewskiego proporca okrywać winna pasowanego rycerza ruszającego w bój. Ale Baldwin nie był rycerzem w lśniącej srebrem zbroi. Nie był nawet smokiem z cielskiem pokrytym srebrzystą łuską, którzy spał na skarbach, na leżu ze srebrnych sykli. Był po prostu Baldwinem Malfoyem. Bez królewskich metafor, bez korony. Klejnoty koronne były niczym wobec srebrnego kruszca ich włosów, a korona, którą wysadzały, nie była warta choćby i złamanego knuta.

Królowie bez ziemi w królestwie popiołów.

Powinna była posypać głowę tym popiołem, pomyślała, wtuliwszy się bezwiednie w Baldwina. Bo nie było już żadnego Malfoy Manor. Były tylko zgliszcza. Ale była Lorraine, i był też Baldwin, a jego życie zawsze było jej droższe niż jej własne. Wiedziała, co przeżył, wiedziała też, co przeżywał. Nie musiał przeżywać tego sam. Nie dbała o Malfoy Manor. Nie tak, jak dbała o niego.

– Co z Horyzontalną? – spytała, z nosem wciąż wciśniętym w ramię Baldwina. – Z Oxfordshire?

Nie pozwoliła, aby w jej głosie pojawiło się zawahanie. Wyliczała miejsca tak, jak gdyby wyliczała wezwania litanii. Tak naprawdę, wyliczała imiona. Scarlett, padło nieme pytanie. Calanthe.

– Co z Eurydyką?

Armand.

// Zawada Primadonna: Malfoyowie są najlepsi i nie zapraszam do dyskusji, bo nie ma tu nawet o czym dyskutować.
// Snuję rozważania na temat przewag Znajomość półswiatka oraz Blondynom się nie podskakuje, w kontekście bytności mojej i Baldwina na Nokturnie, nawiązując przy tym do wydarzenia z mojej karty pięter, gdzie ludzie z Nokturnu bronią mnie przed obelgami jakiegoś nawiedzonego typa. Wspominam także ojca, który jest opisanym npc Podziemnych Ścieżek.


Yes, I am a master
Little love caster
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#6
24.06.2025, 19:52  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 24.06.2025, 20:01 przez Baldwin Malfoy. Powód edycji: zapomniałam avka, przepraszam :( )  
Pozwól mi. Szeptał jak zjawa nad jej uchem, pozwalając by światło odbijało się wahadełku, leniwie kołyszącym się przed jej oświetloną setkami świec rozstawionych po kaplicy zakładu twarzą. Każda jedna płonęła ku pamięci innej duszy - wszystkie razem, śpiewały jej imię.
Wpuść mnie. Szeptał przeczesując jej włosy - każdy kosmyk cenniejszy od srebra, z którego je odlano.
Opowiedz mi historię swojego bólu. Pozwól mi go posmakować. Zdejm potworom maski, nazwij je. Przecież oboje znamy ich imiona tak dobrze.
Pokaż mi prawdziwy skruszały jadeitowy pałac. Nie ten ze snów Fridy, a ten który pozostawił na twojej duszy blizny trwalsze od stygmatów.
Oddaj mi cały strach. Ten, który zaklęłaś w spisanych krwią nutach. Wiesz kto cię ich nauczył. Znasz cenę jaką poniosłaś.
Zapłać mi swoją pamięcią, a ja obdarzę cię wiecznością.
Głos Baldwina nie był głosem Poety Podziemi. Ale w ciemne, ciche noce, gdy nawet wiatr nie śmiał zmącić pokoju ich dusz i umysłów, był mu najbliższym, bo drżał przepełniony podobną miłością.

Trwali w tym tańcu od lat.
Podejrzewał, że w swojej łaskawości Bogowie dbali, by rodzili się i umierali wspólnie, wcielenie za wcieleniem; dusza za duszą. Bez niej nie istniała ta rodzina. Nie istniał nawet on. Pamiętał czasy, gdy była Dziewicą, tak doskonałą w swojej czystości. Wiedział, że doczeka czasów, aż stanie się Staruchą, a jej drżące palce z trudem będą wystukiwać Nokturny Chopina na zdezelowanym pianinie w nędznym zaułku Podziemnych Ścieżek. Uczynił ją Matką, bo nikt inny nie miał na tyle odwagi, by to zrobić, choć dziecko, które jej ofiarował było równie martwe co ona.
Kochanie Lorraine było proste. Trochę jak kochanie bezpańskiego kota, najpiękniejszego i najdzikszego w całym miocie; takiego który przylezie, gdy będzie tego chciał; ucieknie, gdy spróbujesz wyciągnąć rękę. W gruncie rzeczy oswajanie kotów nie różniło się niczym od oswajania szczurów. Każde jedno pragnęło tego samego - kolan na których mogły złożyć się do snu.
Lorraine była jego domem, gdy dom ten płonął wczorajszej nocy.

Było w jej posłuszeństwie coś niemal świętego. Każdy jeden dogmat kobiecości zamknięty w prostym geście otwarcia oczu. Coś co przypominało mu słowa z zakazanych ksiąg, pogrzebanych w najstarszych grobowcach Katakumb. Tam, gdzie nawet Szczury Madame zapuszczały się niechętnie, a powietrze gęstniało od lepkiego zapachu czarnej magii. Takiej, która pamiętała czasy pierwszych kapłanów.
Niech Dziewica zapomni swych pieśni, bo w milczeniu tkwi jej jej czystość. Niech jej taniec służy duchowi i oku Oblubieńca. Mruczały zapomniane heretyckie wersety w zbutwiałych księgach. Niechaj Matka nie wspomina imienia, które nosiła przed połogiem. Tamto było dzikie - to święte, bo naznaczone pieczęcią Ojca. Szeptały grzeszną modlitwą fałszywe psalmy. Starucha, która przeżyła swojego Mędrca niechaj zostanie złożona na jego grobie - nie jako siew, lecz spłata długu, który Śmierć uczyniła światu. Roznosił się w podziemnych komnatach osąd splamionych grzechem pyszałków.
Bluźnierstwo.
Każde jedno słowo wypalone w jego pamięci było bluźnierstwem, z którego spowiadał się co dnia, całując ziemię po której stąpała Lorraine. Doszukując się w niej odkupienia, na które nie zasługiwał; Ale nie potrafił zapomnieć. Nie potrafił powstrzymać się przed wsunięciem palca pod zieloną aksamitkę, która otulała szyję jego umiłowanej siostry.
Powinien ją rozsupłać, odrzucić na bok, uwolnić. Chciał jej wolności, bo wolność i dzikość leżała w naturze wili. Nie kobiety. Wili. Nie zrobił tego.

Zamiast tego pozwolił jej patrzeć. W milczeniu, pozostawiając każde niezadane na głos przezeń pytanie tym bez odpowiedzi. Czy rozumiała? Czy dopiero przyjdzie jej zrozumieć, że biel włosów była wszystkim co mieli - wszystkim czego wyrzekał się w jej imię, gdy czuł się niegodny ich noszenia. Bluźnierstwo. Kącik ust drgnął w uśmiechu, gdy zabarwiła kosmyk sadzą.
Spuścił wzrok, chyląc czoło do czułego pocałunku. Jeśli wszystko było bluźnierstwem, nic nim nie było. Nie ona. Nigdy nie ona.
I oto byli. Dwójka zgubionych dla świata dzieci skryta za kaskadą jej włosów niczym za przenajświętszą ścianką konfesjonału.
- Ja jestem Ozymandias. Król królów.- Szepnął jej do ucha, gdy złożyła głowę na jego ramieniu. Objął ją ostrożnie.- Ty jesteś Nefertari. Świątynia wśród piasków.
Nie było już żadnego Malfoy Manor. Były ruiny, a pośród nich zbłąkani podróżni szukający wspomnienia potęgi. Odetchnął cicho. Z początku nie odpowiedział, nie chcąc burzyć ich słodkiego sacrum.

- Obawiam się, że czeka mnie malowanie ścian.- Oświadczył z głębokim, pełnym dramatycznego, wręcz żartobliwego cierpienia, jękiem. Umarł Malfoy, kapłan jej kościoła, ale za to do żywych wrócił Baldwin, okropny młodszy brat, z całą swoją ostentacyjną niechęcią do wszelkich remontowych usług w głosie.- Potrzaskało nam wszystkie okna od tego żaru.- Zaskakujące z jaką łatwością Scarlett przeniknęła do jego narracji. Osiadła miękko w życiu chłopaka, który zdawał się nie pamiętać tak nieodległych przecież czasów, gdy budził się przy boku bezimiennych trzpiotek. A przecież pamiętał, bo na pamięć był skazany. Najwyraźniej kochanie Scarlett przychodziło mu z równą wręcz łatwością.- Ale patrząc na to jak wygląda cała ulica to mieliśmy szczęście. Selwyn praktycznie szcza sadzą, takie skurwiałe coś mu się zalęgło w domu. Więc mogło być gorzej, chociaż Scar kurwicy dostaje, gdy pizga złem po kątach.

Pytanie o Oxfordshire było trudniejsze, a jego milczenie zdawało się zdradzać więcej niż wszystkie słowa modlitw, które wznosił ku Pani Księżyca. O zdrowie Calanthe. O jej życie. Czy wiedziałby, że umarła? Czy wybaczyłby sobie, gdyby to się stało?
- Nie wiem. Posłałem list do Matki. Jeśli nie dostanę odpowiedzi do wieczora, po prostu...- Zamilkł. Dlaczego proste “pojadę przekonać się na własne oczy” było tak przeraźliwie trudne do wypowiedzenia.
Eurydyka.
Pokręcił powoli głową, przesuwając dłonie na jej ramiona i odsuwając dziewczynę od siebie na tyle, by móc spojrzeć w jej jasne oczy.
- Ojciec jest bezpieczny.- Odpowiedział miękko. Przecież to chciała wiedzieć, prawda?
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#7
17.07.2025, 14:41  ✶  
"Ja jestem Ozymandias. Król królów." Szepnął jej do ucha, gdy złożyła głowę na jego ramieniu. "Ty jesteś Nefertari. Świątynia wśród piasków."

— Nic poza nami nie pozostanie. – Jakże w straszliwy sposób wypowiedziała te słowa, wydarte z wątłej piersi potęgą głosu, który był, i nie był jej głosem. Ostrzeżenie. Prośba. Obietnica. Niczyja wymowa nie mogłaby być tak zgubna dla wiary. Niczyj głos.
Nic nie było tak niemym, jak usta bogini, dopóki ta nie decydowała się przemówić.
Nie dawała Baldwinowi wyboru. Przysięgał przed Lorraine, ale to bogini, której twarz nosiła, przypieczętowywała jego los, składając pocałunek na czole pokornie wielbiącego ją kapłana. "A ty z tego złączenia z boginią wynosisz pretensję", przypomniała sobie słowa Peregrinusa, po których uśmiechnęła się mimowolnie, kryjąc uśmiech w zagłębieniu szyi Baldwina. Nie, nie dawała mu wyboru. Wyboru dokonał przecież już dawno, dawno temu. W podziemnym grobowcu, w kościanej kaplicy położonej głęboko pod powierzchnią ziemi. Przyrzekał jej wtedy, że zostanie. Ze strachem, z trupami, ze wstydem. Że zostanie z nią. Tym razem przyrzeczenie złożyć musiał na powierzchni. W świątyni jej dziecięcych snów, za świadków mając niebo, i słońce, i księżyc, którego wyczerpany nowiem obrys skrył się pośród chmur. Jakież to dziwne, jak słabą wydawała się w tym momencie Lorraine w ramionach Baldwina. Nigdy przecież nie była potężniejszą. Bogini w brudnej sukience, z włosami pomazanymi sadzą, z brzydko zapuchniętymi od płaczu oczami.

Wplotła pieszczotliwie rękę w jego włosy, niby od niechcenia nawijając na palce kręcące się na końcach, przydługie kosmyki. Krzywo przycięte, oceniła, nie zaprzestając swej zabawy. Było w tym coś bliźniaczo podobnego do sposobu, w jaki Baldwin bawił się wcześniej jej aksamitką. Uparta posesywność wyrażona gestem zaledwie, kapryśne "ale ja chcę", jak gdyby był gdzieś daleko, a nie na wyciągnięcie ręki, która pociągnęła go delikatnie za nienaturalnie ciemne włosy, przypominając o swej obecności.

Zamalowywał wstyd, kryjąc swoją hańbę pod warstwami farby. Jak gdyby stając przed nią, musiał bić się w pierś: "nie jestem godzien". Był żałosny. Tak samo żałosny jak żałosne jest zwierzę, złożone na ołtarzu ofiarnym, nieskrępowane, lecz zastygłe w uległym oczekiwaniu na śmierć. Było bowiem w uległości Baldwina coś zakrawającego o prowokację. Jakże łatwo byłoby pozwolić sobie wejść w narrację biblijnego proroka. Chwycić za nóż, choć nie po to, by podciąć gardło barankowi, tak, jak zrobiła to Arcykapłanka. Nie, ona chwyciłaby za lśniące bielą runo, okalające ufnie podstawiony pod ostrze łeb. Szarpnęłaby. Ścięłaby na samsonową modłę włosy, symbol chwały rodziny, do której oboje przynależeli. Mógł je malować w akcie pokuty, ale nie odważył się ich nigdy ściąć na tyle, by nie widziano w nim, mimo wszystko, Malfoya. Wiedział, że to było dalilowe dzieło.

Przecież właśnie tego chciał. Być jej godnym. Dopełnić opowieści o Samsonie i Delilah byłoby łaską. A jednak Lorraine odmawiała mu tej łaski, chociaż jego oddanie chwytało ją za serce. Odmawiała mu, tak, jak zwykli odmawiać bogowie. Po cóż miałaby ścinać jego włosy? Po cóż miałaby go pozbawiać jego siły? Jej Samson sam karał się za swoje przeniewierstwa. Z pewnością kochał ją też bardziej niż biblijny prorok kochał swojego boga. Tamten, wzruszając posadami tworzącymi kolumnadę bluźnierczej świątyni, pogrzebał ze sobą pół narodu filistyńskiego. Jej Samson pogrzebałby dla niej cały świat.
Nigdy przecież Baldwin Malfoy nie był bardziej czułym, niż wtedy, kiedy pochylał głowę, podążając do wnętrza grobu, rozgrzebanego jej rękoma. Nigdy nie był bliższym świętości, niż wtedy, gdy świętość odrzucał. Nie był wtedy żałosny. Nie było w nim nic żałosnego. Był wtedy doskonały. A jednak Lorraine wygrzebałaby go spod ruin każdej świątyni, nieważne, jakiego boga czciła. Opatrzyłaby jego rany, obcałowałaby jego dłonie, wytarłaby stopy własnymi włosami. Bo ona też kochała go bardziej, niż Delilah kochała swojego oblubieńca.

Pozwól mi, szeptała. Pozwól mi, proszę. Przytulała się czołem do jego czoła, zanim wypowiedziała czułą inkantację. Obiecuję, że będę bardzo delikatna. Obiecuję, że nie będzie bolało, mówiła, wchodząc do wnętrza umysłu Baldwina, nie musi boleć. Wychodząc, mogłaby zabrać ze sobą cały ból. Pochować go głęboko, pokryć grób kwiatami, przystroić najpiękniejszymi z jego wspomnień. Wciąż należałby do niego, ale przestałby ciążyć mu na plecach niczym wyrzut. Wiele miał w sobie bowiem wyrzutów. Wyrysuj symbole na podłodze, wyszeptała kiedyś, przywołując ku sobie wspomnienie nieudanego rytuału. Wiem, że wciąż pamiętasz ich świętą geometrię. Ujęła wtedy dłoń Baldwina, kciukiem delikatnie kreśląc znajome znaki na skórze, jak gdyby odczarowywała z nich po kolei winę, i wzgardę, i wstyd. Zostawiała wiarę, że wypłynęłyby spod jego palców nienaruszone, gdyby tylko zechciał odtworzyć je na nowo. Narysuj je dla mnie, prosiła, a potem znajdowała je marginesie księgi rozliczeniowej. Na papierowej serwetce, leżącej na kuchennym stole. Nakreślone jak gdyby mimochodem w tle jego obrazów, zaklęte we wzorze zdobiącym sukienkę świętej z twarzą prostytutki. Gdy podnosiła dłonie, aby ich dotknąć, wyczuwała zaklętą w nich magię. W jego wspomnieniach, jej dłonie nigdy nie były ciepłe, ale z jakiegoś powodu, Baldwin czuł ciepło. Ciepło świec, które nigdy nie gasły, nigdy nie parzyły go woskiem. Świece w świątyni płonęły tak równo, jak świece w kaplicy Necronomiconu. Tak równo biło teraz jego serce... A może jej serce? Nie była pewna. Gdy zanurzała się w odmęty jego umysłu, trudno jej było czasem znaleźć granicę, która oddzieliłaby jedno od drugiego. Zbyt wiele mieli wspólnych wspomnień. Zbyt wiele... Znów siedzieli razem przy fortepianie w Malfoy Manor – nie, przy pianinie w Eurydyce – nie w kowenowej kaplicy – a Lorraine nie potrafiła rozróżnić serc bijących jednym rytmem, jak metronom, którego ciche stukanie przypominało jej o upływie czasu. W przestrzeni umysłu czas mijał bowiem inaczej. We wspomnieniach Baldwina, na niebie świeciło słońce. Lorraine sprawiała jednak, że obok słońca, świecił księżyc w pełni. Kompletowała odpryski pamięci niczym niepasujące puzzle, które potem delikatnie zbliżała ku sobie, niespodziewanie odnajdując dopasowanie. Noc była dniem, a dzień nocą. Gdy Baldwin patrzył w niebo, nie czuł jednak obezwładniającej ciało słabości, która przychodziła z pełnią. Czuł to samo, co czuł, odpakowując zwieńczony symbolami słońca i księżyca różaniec, który otrzymał od niej na urodziny.

Nie zdejmował go z szyi.

Każdy czerwony paciorek był wspomnieniem, modlitwą zaklętą w przestrzeni pamięci, niczym śpiewne wezwanie litanii. Często i chętnie pokazywała mu wspomnienia, w których śpiewała, bo wtedy wydawała się kochać najpiękniej. Nie zdawała sobie sprawy, jak wiele z tych wspomnień zachował w skarbcu swej pamięci. Wszystkie wersje tego, kim była – wypaczone przez czas, ale nie przez jego pamięć – przenikające się wzajemnie w swym śpiewie – niczym chór, który kołysał w ramionach chłopca, młodzieńca, mężczyznę. Na początku z trudem przychodziło jej utrzymanie harmonii, zdążyła jednak nawyknąć do roli dyrygentki, gdy udzielała się w kowenowym chórze. Nie śpiewała. Nie chciała ściągać na siebie uwagi. Śpiewała tylko dla tych, których kochała. Na chwałę Matki przygrywała jednak chórzystom na starym pianinie, pokazywała, jak kontrolować głos, pomagała wybierać odpowiedni repertuar. A gdy Lorraine stała skromnie z boku, i z zamkniętymi oczami wsłuchiwała się w to, jak głosy kobiet i mężczyzn przenikają się ze sobą, myślała o Baldwinie. Gdy nawiedziała przestrzenie jego umysłu, dbała o to, aby nawet kiedy głosy cichły, nie znikały. Pielęgnowała słodkie szepty jak kwiaty, wyrywała szemrzące nienawistnie chwasty, zanim zdążyły się rozplenić, dekorowała ołtarze świątyni baldwinowych myśli krzywymi wiankami, w które wplatała śmiech. Milczenie byłoby okrucieństwem. Milczenie miało strukturę świątyni o kamiennych ścianach, po których cisza niosła się nieznośnym echem. Lorraine i Baldwin nigdy nie potrafili długo się do siebie nie odzywać. Nie potrafili długo milczeć. Słodkie szepty gnieździły się więc w kątach świątyni, która nie miała szmaragdowych witraży w oknach, ani nawet okien. Nie miała ścian, na których mógłby oprzeć się dach, ani dachu. Miała tylko drzwi.

Wiedział, że każdej chwili mógł je zamknąć.

Nigdy tego nie zrobił, a jednak nie była już boginią, którą pragnął wynieść na ołtarze, tylko po to, aby je zbrukać. Nagle była... Lorraine. Po prostu Lorraine, która przytulała się do niego, bo potrzebowała się przytulić. Lorraine, posadzona nie na ołtarzu, tylko na brudnym parapecie. Lorraine, która była przy Baldwinie, choć wokół nich nie było żadnego pałacu. Nie było żadnej świątyni. Były jedynie ruiny starej, wiejskiej chaty, której drzwi dawno już wypadły z zawiasów.

"Obawiam się, że czeka mnie malowanie ścian."

– Tylko nie to – jęknęła cierpiętniczo Lorraine, przytulając się do Baldwina z komicznie wręcz rozbrajającą rozpaczliwością, wzbudzającą w nim skojarzenia z Fridą, kiedy ta prosiła o coś bardzo, ale tak bardzo, bardzo mocno... a wręcz najbardziej na świecie! – Na miłość Matki, weź wyklej te ściany tapetą. Nie będzie taniej? Albo... – żachnęła się, wysłuchując jednak w skupieniu reszty relacji ze zniszczeń po pożarach. Ze wdzięcznym spokojem przyjęła wiadomość, że Scarlett jest bezpieczna, choć coś w napięciu jej ramion sugerowało, że nie byłaby tak spokojna, gdyby nie wyściskała Scarlett dzisiejszego poranka, gdy ta odprowadziła do Necronomiconu Fridę. Selwyn... Ach tak, kojarzyła tego paniczykowatego chłopca ze słodką buzią, który miał kiedyś przejąć zarząd nad teatrem. Widziała ogniste spojrzenia, jakimi miotała w niego Lauretta. W tym momencie bardziej była jednak skupiona na Baldwinie, który myślami był hen daleko... W Oxfordshire. Możemy tam pójść razem, jeśli chcesz, chciała mu powiedzieć. Na początku nie wierzyła, że te słowa przeszłyby jej przez usta, nieważne, że nie głośniejsze od szeptu, a jednak, skoro pojawiły się w jej głowie, równie dobrze mogłaby wypowiedzieć je na głos. Nie wydawały się jednak właściwe. Nienawidziła kobiety, którą Baldwin nazywał matką. Nienawidziła jej twarzy, w której mimowolnie odnajdywała przecież podobieństwo do twarzy Baldwina. Nienawidziła jej tak, jak nie dane jej było nigdy nienawidzić własnej matki. Nienawidzić Mirandy byłoby grzechem. Nienawiść do Visenyi była cnotą, którą pielęgnowała w ciszy. Nienawiść do Visenyi... Nie była nawet nienawiścią. Była czymś o wiele gorszym. Bo Visenya zasługiwała dokładnie na to, co dostał od niej Baldwin, kiedy potrzebował matki.

Obojętność.

– Mogę napisać do twojego ojca, jeżeli nie odpowie – powiedziała w końcu – zaczynam być w tym niezła. Bo wiesz... – pozwoliła, aby odsunął ją od siebie na długość ramienia. – ...Napisałam do niego – przyznała się, a łzy momentalnie zakręciły się w jej oczach na wspomnienie Armanda. Przetarła je niecierpliwie ręką, tak, jak zwykła to robić, gdy nie chciała się nad czymś zanadto roztkliwiać, a jednak, ciężko było powstrzymać się przy Baldwinie. Zbyt dobrze wiedział, jak wyglądała, gdy chowała się przed nim i przed jego wzrokiem. – Nie oczekując odpowiedzi – podkreśliła, stanowczo, i zresztą zgodnie z prawdą. – Nie jestem aż tak naiwna. Ale nie jestem też aż tak nieczuła. – Nie tak, jak myślisz. Nie było jej łatwo bez protekcji Armanda. Jeszcze trudniej było przyznać, że z jego protekcją było jej niewiele łatwiej. – Z Maeve też... Z Maeve też wszystko w porządku. Większość nocy spędziłyśmy razem, więc nie musiałam się o nią martwić. – dodała, już o wiele spokojniejszym tonem. – James wrócił do domu dopiero nad ranem, zajęty organizowaniem pomocy dla poszkodowanych w sąsiednich dzielnicach. Jego babcia ma się dobrze, poza tym, że złamała swoją ulubioną laskę. Wyobraź sobie, że ktoś wystrzelił w nią zaklęciem... Musiał nigdy nie słyszeć, jak stara pani Malouel wydziera się na ulicy na dzieciaki, gdy zagłuszają jej ulubioną audycję radiową. Obrzuciła delikwenta gradem obelg, a laskę złamała, oczywiście, tłukłąc go po głowie. Pochwaliła mi się dzisiaj, że Woody obiecał, że załatwi jej nową. "Za zasługi dla Nokturnu"! – Podkreśliła, zniżając nieco głos, aby sparodiować dumny ton właściciela Rejwachu. Było w jej impresji coś wcale udanego... Na tyle, żeby sama prychnęła, zanim kontynuowała dalej. – A Madeleine! Madeleine rzuciła doniczką w jakiegoś zbira, który kręcił się podejrzanie pod Necronomiconem. – Była jej wdzięczna za to, że poświęciła swój martwy skrzydłokwiat, aby ocalić ją przez szykanami. – Zbiegł jednak szybko, kiedy pan Hunter wylał na niego zawartość nocnika. Szczyny skutecznie zgasiły jego zapał do siania zamętu – podsumowała Lorraine, zsuwając się z parapetu przy pomocy Baldwina. – Zastanawiam się – zaczęła powoli, pełnym spokojnej zadumy tonem, który był jej najbardziej naturalnym. – Sam widziałeś, jakie zniszczenia spadły na resztę Londynu. Jak wiele zła... – pokręciła głową półwila. Wszędzie pizga złem po kątach, pomyślała ze smutkiem. – Czy nie lepszym jest zło wiadome? Wiem przynajmniej, że to cholerny Stanley Borgin skrył Necronomicon przed oczami swej... Wesołej kompanii – plunęła pogardliwie poetyckim określeniem "band of merry men", kpiąco nawiązując do dokonań bandytów Robin Hooda. – Nie mówił jednak nic o Eurydyce. Podziemia palarni też nie ucierpiały. Czy nie byłoby zatem najrozsądniejszym przenieść się na Nokturn? Bliżej podziemi. Bliżej Ścieżek.

Opis tego, jak zwykła rewanżować się Baldwinowi za hipnozę wykorzystując przewagę Legilimencja.
W opisie Nokturnu i ludzi pomagających jej na Nokturnie podczas wydarzeń z karty Pięter: przewaga rodowa Blondynom się nie podskakuje i Znajomość półświatka.
No i jak zawsze Malfoyowie najlepsi najcudowniejsi, czyli Primadonna.


Yes, I am a master
Little love caster
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#8
15.09.2025, 22:11  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 15.09.2025, 22:14 przez Baldwin Malfoy.)  
Nic poza nami nie zostanie.
Jej słowa były niczym stary tren wyśpiewywany podczas obrządku zaślubin. Nadpalone ściany powtarzały milczącą przysięgę, obietnicę. Aby się dopełniły słowa spisane przez pierwszych kapłanów. I oto Matka, która niegdyś była Dziewicą o dłoniach skrępowanych sznurem zrękowin spocznie z Nim w jednym grobie, a Starucha zamknie nad nimi wieko ziemi. Bowiem grób był ich łożem, a łoże - grobem.
Pochylił w milczeniu głowę, z pokorą przyjmując pocałunek na czole. Trwali w tym cichym geście jakby mieli dla siebie cały czas we wszechświecie. Spalony zegar nigdy już miał nie poruszyć wskazówkami, ale przecież nawet one  dwukrotnie na dobę wskażą prawdę. Skóra piekła od ciężaru znaczenia, nie od samego dotyku.
Pocałunki kochanek smakowały inaczej niż ten.

Zignorował kompletnie jej słowa o liście do Marcusa. Zignorował, bo były bzdurą. Gdyby chciał, sam napisałby do swojego ojca. Zresztą pewnie nie oczekiwała na nie odpowiedzi, bo kontynuowała swoją opowieść jak gdyby nigdy nic.
Nie przerwał, choć kusiło, żeby chociaż unieść brew, gdy w narrację wplotła starą Malouelową i jej legendarną laskę. Cóż. Nie był święty, sam za dzieciaka dostał nią raz czy dwa po łbie aż mu zagwizdało w uszach. Ale było w tym coś groteskowego i uroczego - obraz krzepkiej staruszki, która zamiast uciekać wali łobuza po głowie. Tak. To brzmiało znajomo.
Lorraine mówiła szybko, a gdy mówiła szybko to robiła to po to, aby zagłuszyć swoje własne myśli. Powątpiewanie. Zmęczenie. Strach. Mówiła dalej, tonem, który powoli stawał się miększy - tym samym opowiadała córce bajki na dobranoc. Ostatnią z nich. Jeszcze jedną. I kolejną, bo mała poprosiła tak ładnie, że nie szło jej odmówić. Bajki bez początku czy końca, bo koniec zawsze oznaczał pożegnanie, a ona nie chciała już nigdy żegnać z kimkolwiek.
Każde imię, które padało z ust czarownicy, rysowało nowe oblicze Nokturnu. Dokładało kolejną linię do pejzażu ukochanego miejsca. Nie były to monumentalne historie - ot drobne anegdoty, błyski odwagi i ludzkiej głupoty. Czy gdyby jej powiedział o martwym brygadziście i absolutnie nieudanej próbie hipnozy pokręciłaby tylko głową? Pewnie tak. Nigdy nie przepadała za bajką o Popielu. Wolała historię Wandy co nie chciała męża. Historie stawały się tkanką życia. Ich życia. Życia Nokturnu.
Nadpalony, pokryty gruzem i kurzem Nokturn przetrwał tą okropną noc. Dlaczego z nimi miałoby być inaczej?
Podziemne Ścieżki przetrwały. Nie zastanawiał się czy to dlatego, że nawet Śmierciożercom nie uśmiechało się szarpać z Madame. A może nikt kurwa zwyczajnie nie dał im mapy Katakumb.

- Nie wiem czy odpowie.- Powiedział cicho. Nie wiem czy chciałabyś, żeby odpowiedział. Malfoyowie byli uczeni, że w życiu można mieć wszystko. Świat był na skinienie ich dłoni - przywykli do tego, od wieków karmieni historiami o znaczeniu swojego nazwiska; swojego srebra na głowie i złota w podziemiach Gringotta. Ale to nie było warte nawet dwóch nędznych knutów, gdy było się dzieckiem Poety Podziemi.
Mógł powiedzieć, że Armand też cierpi z powodu rozłąki. Mógł przyznać jak często ten stary pijak myli ich imiona. Mógł ją po prostu zabrać z powrotem na dół i postawić przed faktem dokonanym. Ale nie zrobił tego. Córa marnotrawna musiała powrócić sama, żeby nadać wszystkiemu jakikolwiek sens.

Zacisnął usta w wąską kreskę. Wesoła kompania. Wciąż miał przed oczami tą pieprzoną maskę tego pieprzonego karalucha. Co by powiedziała, gdyby jej teraz wyznał co zadziało się w nocy? Nie miał problemu, żeby powiedzieć. Mógłby przed jej obliczem wyspowiadać się ze wszystkich grzechów tego świata, a uratowanie życia śmierciożerczej gnidzie byłoby najmniejszym z nich.
Ale Lorraine nie pytała, a on nie mówił.
- Wiem czego ode mnie chcesz Lorraine. I jeśli takie jest twoje życzenie - wrócę. Na Nokturn. Na Ścieżki. Do domu.
Dotyk był w ich przypadku dziwną rzeczą. Czasami zdawali się o nim zapominać, czasami od niego stronili, zwykle jednak istniał. Tak naturalny jak wspólnie wymieniane oddechy czy szepty nad udającą sen Fridą. Przesunął dłońmi po szczupłych ramionach czarownicy, w dół na przedramiona, by na koniec ująć jej dłonie. Spuścił wzrok. Dłonie Lorraine Malfoy były jednymi z piękniejszych jakie kiedykolwiek widział w życiu. Nie ucałował ich. Po prostu trzymał w swoich dłoniach, przesuwając opuszką kciuka po jej gładkiej skórze.
- Wrócę. Ale pod jednym warunkiem.
Zacisnął palce wyżej, na nadgarstkach półwili; upewnił się, że czuje kość pod skórą. Uścisk nie był czułością; wślizgnął się w granicę, gdzie przyjemny nacisk przechodzi w ból. Chciał, by zapamiętała-  nie jego słowa, a gest. Bo gesty zawsze panna Malfoy pamiętała najlepiej. Nie czekał na odpowiedź. Obrócił ją. Brutalnie. Jednym szarpnięciem, precyzyjnie, bez namysłu. Nie upadła - na to by nigdy nie pozwolił.
Przycisnął dłonie dziewczyny do chłodnego drewna ramy tak, by poczuła drzazgi i węgiel. Wdech. Stare szkło nie istniało; została tylko szrama po szybie, otwór w ścianie, przez który dymił świat. Wydech.
- Nie odwracaj się. Patrz.

Oboje wiedzieli czyj dom jest widoczny w oddali. Choć czy godziło się to nazwać domem?  Rezydencja. Już lepiej. Posiadłość zbyt droga by była cokolwiek warta. Z jej brzydkimi beżowymi ścianami, pomnikami w wymuskanym ogrodzie. Miejsce, w którym spędził tak niewiele czasu, a wystarczyło by pojąć jak martwe jest w środku. Puste. Zimne. Z ich punktu ciężko było dostrzec czy bardzo ucierpiała w pożarach. A może ogień nie tykał bogaczy? Czy zaklęty fresk wytrzymał czy skruszał, a świętokradcza bogini straciła resztki twarzy i godności - to nie miało żadnego znaczenia. Każdy obraz, który nie nosił jej twarzy był tylko zmarnowanym płótnem.
- Warunek jest prosty, moja słodka siostro. - Dodał po chwili, przesuwając się za nią, tak, by móc ucałować jej przykurzone włosy. Siostra nie bogini. Nie dziewica, nie matka, nie starucha. Jego siostra. Wreszcie puścił jej nadgarstki. Nie upewniał się czy nie zostawił siniaków. Palce zacisnął na jej na ramionach. Po to by przypomnieć, ale nie sprawić więcej bólu.
- Wrócę jeśli i ty wrócisz. Teraz - na Nokturn. A kiedy przyjdzie czas - zejdziesz ze mną. - Głos Baldwina zawisł nad jej głową jak pętla, którą był gotowy zacisnąć mocniej i mocniej na szyi półwili. Milczenie katakumb wdarło się ponownie do ich rozmowy, choć jeszcze stali na górze, grzani tą nędzną namiastką słońca, która ośmieliła się przedzierać przez chmury. To nie była groźba. To nawet nie była już prośba. Raczej wyrok za grzechy, których się dopuścili. Za to, że śmiali urodzić się w tej przeklętej rodzinie.- Gdy dokończę nasz obraz, zejdziesz tam ze mną po raz ostatni. Ty i ja. Nie pochowają nas na cmentarzu rodzinnym. Nie będzie pogrzebu, kwiatów i stypy. Nie będzie nawet trumien. Nie będzie już Fridy. Nie będzie Maeve. Nie będzie Scarlett. Nic poza nami nie zostanie.
Katakumby nie były dla nich grobem. Były zwieńczeniem i pieczęcią. Tą samą, którą planował na końcu wymalować krwią na żeliwnych drzwiach podziemnej kaplicy pierwszych heretyków; ostatnich heretyków - niespełnionych dzieci Poety, którego głos pewnie nawet wtedy będzie szumiał po kamiennych korytarzach grobowca.
Nie wyobrażał sobie innego końca. Tak samo, jak nie wyobrażał sobie powrotu.
- Przysięgnij mi to, na grób swojego ojca, a wrócę z tobą do domu.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#9
30.09.2025, 21:36  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 30.09.2025, 22:10 przez Lorraine Malfoy.)  
Ojciec zawsze snuł opowieści. Prawdziwe, nieprawdziwe. Nigdy nie liczyło się, które były prawdziwe, a które nie. Liczyło się to, że wciąż mogli opowiadać je na nowo. Zawsze trochę inaczej. Być może bez tego nie byłby ojcem. Bez "i żyli długo i szczęśliwie", wypowiedzianego z pijacką manierą, w niewłaściwym miejscu, bo to brzmi przecież jak początek nowej opowieści, twierdziła kapryśnie Lorraine, a nie zakończenie starej.
Tym właśnie była jej spuścizna. Panieńskie wiano, jakie wyszykował jej ojciec. Głos. Matka zostawiła jej w posagu piosenki, od ojca dostała bajki... A jednak bajka, którą opowiadała Baldwinowi, była jej własną. Piosenka, którą mu wyśpiewała, była jej własną. Co więcej mogłaby mu dać poza wianem dziewicy? Została matką dziecka, które przywiódł z sobą do domu. Wiedziała, że przyjdzie jej zestarzeć się jak starusze z jego obrazów, zawsze jednak pod tym samym nazwiskiem. Zawsze Malfoy. Pozwoliła mu prześlizgnąć się wzrokiem po pierścieniu, który zdobił jej dłoń od chwili narodzin. Baldwin nosił dokładnie taki sam. Skrzywiła się lekko, gdy nacisnął na jej nadgarstki, dlatego tylko, że nie spodziewała się bólu. Zbyt upojona była jego słowami. Prostym "wrócę", powtarzanym w kółko w myślach. Prędzej oczekiwała pocałunku złożonego na wierzchu dłoni. Czegóż jeszcze potrzebował Baldwin Malfoy? Czegóż jeszcze mógł od niej chcieć? Nosiła na palcu rodowy pierścień niby obrączkę, wstążka, którą jej podarował, zdobiła jej szyję... Brakowało jeszcze bransoletek z siniaków, jakie niechybnie wykwitną na jej nadgarstkach, gdy wreszcie ją puści, pomyślała niemal z rozczuleniem.

Ach.

Zrozumiała, gdy przycisnął jej dłonie do okiennej framugi. Gdy kazał jej patrzeć na dom za oknem, szepcząc do ucha. "Nie będzie już Fridy. Nie będzie Maeve. Nie będzie..." Nie będzie Anthony'ego, dokończyła Lorraine, patrząc przed siebie, z wzrokiem posłusznie skupionym na rezydencji przyjaciela. Zastanawiała się jednak, czy dane mu będzie choć chwilę odpocząć tej nocy. Zbyt wiele brał na siebie, chcąc walczyć w wojnie, która nie była jego wojną. "Czy ty, Lorraine, miałabyś ochotę mi w tej wojnie towarzyszyć?", spytał ją, przed paroma dniami. A jednak była zbyt daleko, aby dojrzeć ślady wojennych zniszczeń na murach letniej rezydencji monsieur Shafiqa. Bogatsza część Little Hangleton pozostawała w stosownym oddaleniu. Kto by w końcu chciał widzieć biedną, rozwalającą się chatę, z wyżyn swego balkonu? A jednak przechodziła obok niej zawsze wtedy, gdy odwiedzała Anthony'ego, specjalnie nadkładając drogi. A Baldwin naprawdę myślał, że gotowa była, żeby stąd odejść? Że pewnego dnia obudzi się, a Lorraine już obok niego nie będzie?

Nie będzie Maeve.

Oczywiście, że nie będzie. Nikt nie żył przecież wiecznie. Ale miłość, wierzyła Lorraine, przetrwa wszystko. W snach, które śnili wszyscy śmiertelni, spotkają się obie na zielonych łąkach pokrytych kwieciem. Uśmiechniesz się do mnie ostatni raz, prawda, Maeve, mogłaby poprosić, zanim Baldwin kazałby jej zamknąć oczy, zawsze, gdy się uśmiechasz, czuję się tak, jak gdyby to był ten pierwszy raz.

Nie będzie Fridy.

Jak w ogóle można na coś takiego odpowiedzieć.

Jak.

Ach.

– Nie będzie i Calanthe. – Jeżeli ona musiała odrzucić wszystko, on też musiał. Nie śmiała odwrócić głowy w jego stronę, wyciągnęła jednak dumnie szyję, władczo wysuwając podbródek. Nie dlatego, że chciała mu się sprzeciwiać, okazując nieposłuszeństwo. Zawsze zaskakująco łatwo ulegała woli Baldwina, bo zwyczajnie zdawało się to jej właściwym. Jego wola była przecież jej wolą. "Wiem, czego ode mnie chcesz, Lorraine. I jeżeli takie jest twoje życzenie, wrócę." Tak jak siostrze należało się być posłuszną bratu, tak bratu należało się przecież szanować życzenia siostry. A słowo "siostra" mieniło się w ustach Baldwina znaczeniami. Jak wiele mogło znaczyć jedno słowo? Jak wiele mogło zmienić?

Wszystko i nic zarazem.

Gdy złożył swe dłonie na jej ramionach, zwyczajnie nakryła je swoimi dłońmi. Zbliżyła się ku niemu, nie odwracając głowy. Uniosła lekko ramiona, pieszczotliwie pocierając policzkiem o dłoń brata, po to tylko, aby za chwilę odchylić głowę delikatnie do tyłu. Rozluźniła się, całkowicie opierając na Baldwinie swój ciężar. Z plecami wspartymi o jego pierś, gotowa była uwierzyć w bluźniercze opowieści o tym, jakoby kobieta została stworzona z żebra mężczyzny.

Co Baldwin mógł wiedzieć o pętlach? Jej własna matka powiesiła się pod oknem sypialni jej ojca. W dowód swej pokurwiałej miłości zatańczyła dla Armanda ostatni raz na obijającym się o szybę konarze jabłoni. Czy ojciec widział jak białe, widmowe dłonie jej matki wyciągają się ku niemu z utęsknieniem? Czy słyszał, jak stukają w okno? Wpuść mnie, ukochany, prosiły, wyrywając go w środku nocy z małżeńskiego łoża, z objęć poślubionej mu kobiety. Czekam przy jabłoni. Powiesiła się pod jego oknem, aby już na zawsze jej ciało było pierwszą rzeczą, jaką miał pod powiekami, gdy wybudzał się ze snu.
"Pomyśl, jak to jest być snem niczyim pod tak wielu powiekami, a wtedy zrozumiesz, kim jest Baldwin Malfoy."
Gdy Rodolphus musnął dłonią zgięcie jej szyi, przesuwając wzdłuż zagłębienia obojczyka w niewypowiedzianen groźbie, Lorraine tylko popatrzyła na niego z pogardą. Kiedy to było? Wczoraj zaledwie. Wiedziała, że gdyby tylko poskarżyła się bratu, że poczuła się przez niego pohańbioną, ten przyniósłby jej dzisiaj odcięte dłonie Lestrange'a w darze. Co zrobiłby z mężczyzną, który zaatakował ją w nocy za progiem Necronomiconu? Nie zadawała sobie takich pytań, bo nie miało to znaczenia. Inni nigdy nie mieli znaczenia. Baldwin często jej o tym przypominał. Lubił jej o tym przypominać, tak jak robił to teraz, przyciskając jej dłonie do okiennej ramy, nigdy jednak nie przyznałby się, że to lubi.
Zwykle był przy tym okrutny. Zwykle był przy tym czuły.
Lorraine nie znała różnicy.
Może dlatego że matczyna miłość dusiła ją od zawsze jak zaciśnięta wokół szyi pępowina. Plotła sobie swój własny stryczek od maleńkości, odparzając dłonie na powrozach niewłaściwych miłości, choć nie te krępowały ją najbardziej. Najwięcej siebie wplotła w wianki dla Maeve, w warkoczyki Fridy, w narzutę tkaną na łóżko Baldwina. Czy pomyślał o tym, darując jej zieloną aksamitkę, którą nosiła na szyi? Nosiła ją przecież z własnej woli. Mogła nosić na co dzień szmaragdy, dać sobie nałożyć na szyję drogi naszyjnik niczym obrożę, a na palec obrączkę, która przysłoniłaby rodowy pierścionek Malfoyów, sygnet przynależący jej z racji urodzenia. A jednak nigdy tego nie zrobiła. Wiedziała, do kogo należy. Należała do cmentarnej ziemi, ciał trupów i toczącego je robactwa. Ledwie się narodziła, już należała do śmierci. Kochała śmierć jak gdyby była jej poślubiona. Kładła się do trumny zamiast do małżeńskiego łoża. Głodziła się, aby przypodobać się Kostusze, ale Baldwin wyrwał ją nawet i z tych ramion, zimnych jak grób, wtedy, gdy zszedł po nią do czeluści katakumb. Wszystko po to, aby teraz mogła bawić się nitką, której samotna pętelka wystawała ze szwu jego szaty, blisko rękawa. Lorraine przez chwilę bujała się na niej palcem. Nie widzisz, ukochany? Czekam przy jabłoni.

To na jej gałęzie patrzyła.

Nie na odległą rezydencję Anthony'ego, lecz na spaloną jabłoń pod domem.

Gdyby Baldwin mógł teraz zobaczyć odbicie twarzy Lorraine w szybie, dostrzegłby na niej jedynie spokój.

– Przysięgać na pusty grób – powtórzyła powoli za Baldwinem. – Pusta byłaby to przysięga. Odbijałaby się echem od ścian grobowca, w którym Ojciec nigdy nie chciał spocząć... Sama sobie odpowiadając na swoje przepełnione tęsknotą wołanie. Nie godzi się na to przysięgać.

Nie było w Lorraine zawahania. Przecięła palec na kawałku stłuczonej szyby, schowanym w okiennej ramie. Nie potrzebowała wiele. Wystarczyło, aby krwią naznaczyła jego usta, przejechawszy palcem po jego wargach. Znalazła je po omacku. Popękane od gorąca. Wilgotne. Wepchnęła weń palce, nie dbając o nic. Nie dbając, czy nie zahacza przypadkiem o zęby, czy o dziąsła, miękko przesunęła wzdłuż warg, rozsmarowując na ustach Baldwina krew. A potem to samo zrobiła ze swoimi ustami. Krew woła o krew, Baldwinie, a wszystek krwi, która płynie w twoich żyłach, należy do mnie, wyszeptały niemo usta poplamione krwią. "Weź ją sobie, jeśli masz odwagę", pisała w liście, "spróbuj przemienić tę przeklętą krew, o którą się ze mną targujesz, w coś pięknego". Ale Baldwin już był piękny. Z tym swoim głupim, złamanym nosem i twarzą pokrytą zadrapaniami. Z bluźnierczo ciemnymi włosami, pod którymi chował swój wstyd. Z palcami poplamionymi sadzą, zebraną ze spalonej ościeżyny.

– Jeżeli mam przysięgać na groby, chcę przysięgać na coś bliższego kościanej kaplicy, o której czasem szepczesz przez sen. Przysięgam na nasz wspólny grób. Bo gdy krew wyschnie, a kości obrócą się w proch, my wciąż będziemy leżeć w nim razem. Siostra i brat. Brat i siostra. – Wciąż czuła jego dotyk pod opuszkami palców. Miała go we włosach pokrytych popiołem, smakowała na poplamionych krwią wargach i języku. – Nic innego nie zostanie – wyszeptała.

A potem odwróciła się. Wyswobodziła się z jego ramion z gracją kota, który nie chce być już dłużej głaskany, co nie przeszkadza mu jednak otrzeć się o nogę swego pana na odchodnym.

– A więc dom... Będziemy musieli posprzątać. Ach, jak długo nam zajmie uporządkowanie wszystkiego, jak myślisz? Trzeba będzie odnowić główną salę, zanim zjawią się interesanci. Wiele pogrzebów przyjdzie nam obsłużyć. Spalona noc dopiero zacznie zbierać swe żniwo. – Kolejna opowieść bez początku i bez końca, opowiadana głosem tak wdzięcznie miękkim, tak słodkim, jak gdyby Lorraine nie żyła w świecie pełnym trosk, lecz bajek. Nawet jej krok był lekkim, gdy stąpała ostrożnie po nadwęglonych klepkach skrzypiącej podłogi. – Możemy odgruzować twój stary pokój – ciągnęła. – Obawiam się, że Alhazred znowu zaczął traktować go jako składzik, przyłapałam go na próbie wniesienia tam jakichś podejrzanych słojów wypełnionych formaliną... Weź, proszę, moją planszę, chcę nazrywać nam kwiatów, żeby było w Necronomiconie choć trochę przyjemniej. Ty też zerwij bukiet dla Scarlett. Szkoda, żeby się zmarnowały. Bo Scarlett zamieszka z nami, prawda? Zaproś ją. W swoim imieniu, w moim imieniu...

Dopiero stanąwszy na progu oblizała wargi, czerwone jak resztki dalii, które porastały kąt ogrodu. Część przetrwała pożary. Jednak nie wszystko zdołał strawić ogień, pomyślała, niemal radośnie.

Jednak coś zostało.

Cicho nucąc pod nosem Lament nimfy, wyszła do ogrodu, wiedząc, że Baldwin za chwilę do niej dołączy.

Koniec sesji


Yes, I am a master
Little love caster
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Lorraine Malfoy (8952), Baldwin Malfoy (4483)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa