• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Pokątna v
1 2 3 4 5 … 9 Dalej »
[09.09.1972] północ w płomieniach || Ambroise & Roselyn

[09.09.1972] północ w płomieniach || Ambroise & Roselyn
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
24.07.2025, 17:57  ✶  
początek 09.09.1972, pomiędzy Pokątną a Horyzontalną
Nawet będąc człowiekiem mającym się za realistę i kimś, kto czuł się całkowicie przygotowany na najróżniejsze czarne scenariusze (szczególnie po tym wszystkim, co działo się tegorocznego lata, czyż nie?) nigdy nie przeszłoby mu przez myśl, że cały Londyn zaledwie w przeciągu kilku chwil ogarnie nienaturalnie rozprzestrzeniający się pożar.
Wystarczyło zaledwie parę godzin, by ściany ognia lizały praktycznie wszystkie budynki w zasięgu wzroku. By płomienie wiły się na balkonach, balustradach i dachach. Żeby okoliczne drzewa zaczęły przypominać podpalone zapałki, nie będąc w stanie nie poddać się szalejącemu żywiołowi.
Podmuchy wiatru tylko przyczyniały się do podsycania chaosu. Wystarczyło zaledwie kilka suchych liści wzniesionych w górę, aby zasłona w uchylonym oknie jednego z mieszkań stanęła w ogniu. Moment później płonęła kolejna i jeszcze następna. Całe trzecie piętro jednego z mniej naruszonych budynków rozżarzyło się pomarańczowo-czerwoną poświatą. Przynajmniej nikt nie krzyczał. Nie tam.
Zresztą, czy jakiekolwiek wołania o pomoc przebiłyby się jeszcze przez kakofonię dźwięków, jakie odbijały się od ceglanych ścian przytulonych do siebie kamienic? To nie była już wyłącznie zwykła wrzawa. Nie był to też raban porównywalny choćby do dosyć intensywnych zamieszek podczas pamiętnego marszu charłaków, gdy sytuacja również z minuty na minutę coraz bardziej wymykała się spod kontroli.
Nic, co mógłby przywołać z pamięci nie mogło równać się wrażeniu końca świata, niemal dosłownej apokalipsie, jaka nadeszła bez ostrzeżenia. Pozostawiając za sobą resztę osób, z którymi cudem udało mu odnaleźć się nawzajem pośród szalejących płomieni i panikujących tłumów, ponownie znalazł się pośrodku chaosu. Tym razem już zupełnie sam. Pozostało mu wyłącznie liczyć na to, że zarówno jego, jak i ich droga nie zakończy się w kostnicy pośród innych ofiar paniki.
Lub gorzej. Znacznie gorzej. Między gruzami walących się budynków, płonąc doszczętnie, być może jeszcze za życia aż nie pozostanie niemalże nic, co pozwoli bliskim zidentyfikować ciało. O tym nie chciał jednak myśleć. Ta myśl mimowolnie sprawiała, że jego oddech stawał się jeszcze cięższy, choć już teraz oddychał płytko i urywanie, nawet pomimo chusty owiniętej wokół twarzy.
Wielogodzinne przebywanie w mieście ogarniętym dymem i ogniem miało swoje konsekwencje. Niektóre były widoczne gołym okiem, innych starał się nie okazywać, choć bez wątpienia nie panował nad sobą już tak dobrze jak na samym początku wieczoru. Zbyt wiele doświadczył, za dużo widział. I nawet jeśli na co dzień usiłował udawać kogoś, kto nie giął się tak łatwo, on również miał swoje granice. Bywały momenty, kiedy on także się bał.
A jednak nie mógł tak po prostu uznać, że nie jest w stanie dłużej znosić widoku płonących ulic, krzyczących ofiar, szalejącego tłumu. Nie mógł dołączyć do grona osób ewakuujących się ze stolicy. Nie, nie zamierzał tego robić. Nie chciał. Nieważne, co miało nadejść potem. Jak bardzo to wszystko na niego wpływało.
Miał swoje obowiązki. Miał zadania do wykonania. Musiał trzymać się na nogach, przepychając się pomiędzy ludźmi, torując sobie drogę przez spanikowany tłum. W jeszcze jedno miejsce. Tylko tam. A potem bezpośrednio do Munga, gdzie z pewnością go potrzebowano, bo każda para rąk miała być na wagę złota. Najpierw jednak musiał mieć pewność. Pierw potrzebował wiedzieć, że wszyscy jego bliscy są bezpieczni. Że po tej nocy nie przyjdzie mu szukać nikogo pośród dymiącego pogorzeliska albo w jasnych, chłodnych pomieszczeniach.
Mając wrażenie, że pośród tłumu dostrzega charakterystyczną sylwetkę, odruchowo zacisnął zęby pod ciemną, przypyloną chustą, poprawiając pasek medycznej torby przewieszonej na ukos przez ramię i zaczynając szukać drogi między mrowiem ludzi w dalszym ciągu miotającym się pomiędzy budynkami. Dym utrudniał mu widoczność, nawet jeśli spoglądał ponad głowami większości ludzi, których sylwetki niemalże zlewały się ze sobą w gęstych, szarych chmurach. Nie krzyczał, by zwrócić na siebie uwagę. Nie było sensu. Po prostu starał się opuścić największe skupisko spanikowanych czarodziejów i czarownic, obierając kierunek w stronę miejsca, w którym wydawało mu się, że dostrzegł Roselyn.

W dalszym ciągu gram pod zawadę Tafefobia - strach przed byciem pogrzebanym żywcem (0) (obniżona koncentracja, chaotyczne myśli, rozedrganie emocjonalne, etc.) po wydarzeniach z początku pożaru.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#2
19.08.2025, 10:01  ✶  

Jej serce i ciało rwały się do poszukiwania Ambroise. Czekała na niego w mieszkaniu, gdy z nieba zaczął sypać się popiół, a budynki zaczęły płonąć. Potem... Potem wszystko pamiętała jak przez mgłę. Płonące mieszkanie, belka która spadła z sufitu, Atreus Bulstrode, który ją uratował. Basilius Prewett, który nie chciał jej wypuścić, mimo że naprawdę potrzebowała odnaleźć brata. Wcześniejsze uderzenie w głowę, które sprawiło że na moment straciła pamięć.

Teraz było już lepiej. Otrzymała pomoc, a pamięć wróciła. Wszystkie kawałki układanki na powrót siedziały na swoich idealnie dopasowanych miejscach, a o wydarzeniu sprzed chwil przypominał tylko tępy, pulsujący ból w czaszce. Pewnie nieszybko jej przejdzie, lecz to nie było najważniejsze. Prewett ją obejrzał, powiedział jej że może iść - i to zrobiła. Pomna tego, co się stało z Atreusem gdy się deportowali z płonącego budynku, ruszyła na nogach. Z przerażeniem obserwowała to, co się działo na ulicach Londynu, gdy wyszła z Dziurawego Kotła. Strach, chaos, ogień, ból i rozpacz. Ludzie płakali, krzyczeli i uciekali. Opłakiwali swoich bliskich, próbowali tamować ich krwawienie, próbowali gasić płonących ludzi. Żaden człowiek nie był przyzwyczajony do tego widoku, nikt nie był na tyle pozbawiony uczuć, by przeszedł obok tego obojętnie.

Ona jednak parła naprzód, starając się omijać największe skupiska ludzi, bo w głowie miała jeden cel: Ambroise. Nigdy tak bardzo się nie bała i to nie o siebie, a o najbliższą sobie osobę. Kilka razy wydawało jej się, że go widzi, ale to nie był on. Nie poddawała się jednak, bo musiała go odnaleźć. Musiała wiedzieć, że był bezpieczny.
- Ty kurwo, to wszystko twoja wina! - czy to było do niej, czy może do kogoś innego? Nie zastanawiała się nad tym, szła dalej. Ale zaraz ktoś zastąpił jej drogę, uniemożliwiając poszukiwania. Był wysoki, wyższy od niej - by spojrzeć mu w oczy, musiała zadrzeć głowę. Włosy miała brudne, wzrok mętny, na twarzy znajdowała się sadza i resztki popiołu oraz wyżłobione przez łzy rowki. - Ja cię znam, jesteś "czysta".
Czysta... To słowo w jego ustach zabrzmiało jak obelga. Roselyn cofnęła się odrobinę.
- Zostaw mnie, szukam kogoś - próbowała go wyminąć, ale mężczyzna znowu zastąpił jej drogę.
- To wasza wina! Twoja i każdej osoby, która uważa się za lepszych od innych, bo znalazła się w jakiejś "czystej" książce!
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
29.08.2025, 19:07  ✶  
Chaos, jaki tej nocy ogarnął Londyn nie przypominał niczego, z czym kiedykolwiek miał okazję się mierzyć. Żadne z dotychczasowych klęsk żywiołowych, ataków terrorystycznych, plag chorobowych, wydarzeń masowych czy jakichkolwiek innych sytuacji nie rysowały się tak tragicznie jak ten jeden wieczór. A przecież nic nie zwiastowało tego, co rozpętało się w przeciągu zaledwie kilku chwil. Wystarczyło niespełna parę godzin, aby ulice stolicy stały się jednym wielkim labiryntem wypełnionym ogniem i spanikowanym i ludźmi.
Mogłoby zdawać się, że w okolicach północy ktokolwiek z sił porządkowych podejmie jakiekolwiek skutecznie zakończone próby zapanowania nad sytuacją. Owszem, Ambroise nie mógł już dłużej żywić wątpliwości, czy Ministerstwo w ogóle posłało swoich ludzi w teren. Zaledwie kilkanaście minut wcześniej był bowiem świadkiem gaszenia pożaru jednej z kamienic przez młodą brygadzistkę. Tyle tylko, że po całkiem udanej akcji, niemal sama skończyła fatalnie, stratowana przez tłum ludzi, nad których ewakuacją nikt nie panował. Traf chciał, że wyczołgała się spod butów pogorzelców, a on był na miejscu, aby pomóc jej z doznanymi obrażeniami, ale...
...no właśnie. O tej godzinie tłum na ulicach powinien być już mniejszy, bardziej kontrolowany. Jeśli jednak ktokolwiek podejmował wysiłki związane z odsyłaniem ludzi z Londynu, były one dosyć marne. Mogłoby się bowiem zdawać, że tłok wcale nie malał. Nie rósł już aż tak bardzo jak na początku nocy, gdy kolejni czarodzieje w popłochu opuszczali kamienice, ale przeciskanie się do przodu wciąż nie należało do zbyt łatwych zadań.
Nawet on miał problem z poruszaniem się w mrowiu ludzi, a przecież nie należał do najmniejszych i najbardziej chuchrowatych osób. Wielogodzinne przebywanie w dymie, wdychanie popiołu i walka z wszechobecym gorącem znacząco nadwyrężyła jego siły. Był też zdecydowanie bardziej rozstrojony, rozproszony, czując się coraz bardziej tak, jakby ktoś nałożył mu wiadro na głowę, na której miał tylko kaptur i chustkę, którą zasłaniał dolną połowę twarzy, by ograniczyć wdychanie oparów. Dostatecznie nawciągał się tego syfu z początkiem wieczoru.
Mimo to, pomimo swojego znacznie gorszego stanu skupienia, nie potrzebował zbyt wiele czasu, aby zwrócić uwagę na nagłe wrzaski ze strony jednego ze stojących niedaleko czarodziejów, moment później dochodząc do tego, ku komu były skierowane. Roselyn. Powinno momentalnie ulżyć mu na jej widok, jednak w tym momencie nie mógł pozwolić sobie na przypływ szczęścia. Nie w tej sytuacji. Zamiast tego przyspieszył kroku, teraz już dosłownie przepychając się do przodu. Niemal fizycznie czuł, jak się w nim gotuje. To nie było już tylko zewnętrzne gorąco. Teraz poczuł również wewnętrzną falę narastającej frustracji.
- Hej - w tym momencie z jego ust zdecydowanie powinno wydostać się warknięcie, jednak przez spieczone, obolałe gardło zamiast tego wydostało się coś w rodzaju głośnego szczeknięcia. - Odpierdol się - potrzebował jeszcze zaledwie kawałek, kilka metrów, mijając ostatnie osoby i odruchowo zaciskając dłonie w pięść.
Nie zamierzał czekać na odpowiedź, tolerował wyłącznie jedną możliwą reakcję, jaką było spierdolenie w podskokach. W innym razie nie zamierzał ostrzegać ponownie. Nie, bo chodziło o coś, co miało dla niego znaczenie. To nie było jego dobre imię, nie było to jego bezpieczeństwo. W tym wypadku nie zamierzał tolerować słownych przepychanek. Zresztą nie zwykł bawić się w półśrodki. Ten wieczór był zupełnie inny niż wszystkie, ale to nie uległo zmianie.

Korzystam ze statystyki Aktywność Fizyczna (◉◉◉○○) - skracam sobie drogę, przepychając się przez skupiska ludzi.

W dalszym ciągu gram pod zawadę Tafefobia - strach przed byciem pogrzebanym żywcem (0) (obniżona koncentracja, chaotyczne myśli, rozedrganie emocjonalne, etc.) po wydarzeniach z początku pożaru.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#4
15.09.2025, 11:41  ✶  

Roselyn nie należała do najcierpliwszych osób na ziemi. Jedyną cierpliwość, jaką miała, przeznaczała na rośliny. Roselyn w pracy i Roselyn prywatnie to były dwie różne osoby i każdy kto miał okazję poznać osobie osobowości panny Greengrass by to potwierdził. Chaos, który panował na ulicach Londynu, odzwierciedlał to, co działo się w jej głowie i sercu. Nie chciała wdawać się w dyskusje z kimś, kto najwyraźniej oszalał.
- Nawdychałeś się za dużo dymu? - warknęła, podejmując kolejną próbę wyminięcia jegomościa. Ten jednak już wyciągał w jej stronę łapska.
- Czas na sprawiedliwość! - wrzasnął, lecz nie zdążył nic zrobić. Ktoś dołączył się do tej rozmowy, ale nie stanął po jego stronie. Odwrócił głowę w kierunku mężczyzny, mrużąc przekrwione od dymu oczy. - Wypierdalaj, gnoju.
Rzucił tylko, plując śliną w kierunku Ambroise.

Doskonale znała ten głos - rozpoznałaby go nawet, gdyby dochodził spod wody. Ulżyło jej, ale nie w stu procentach. Ambroise nie wyglądał dobrze: również sam nie należał do najcierpliwszych osób. A mało tu mieli chaosu?
- Roise... - zdążyła tylko powiedzieć, bo mężczyzna, który ją zaczepił, splunął w kierunku Greengrassa. - Zostaw mojego brata!
Nie myślała za długo, w sumie to wcale nie myślała. Roselyn rzuciła się na typa z łapami, mimo że wiadomym było, że nie ma z nim żadnych szans.

Oprócz AF na 1k mam też zawadę Słabo zbudowany, niedowaga (II): Nie wiadomo czy to naturalne predyspozycje, czy efekt ślęczenia nad książkami, ale Roselyn jest bardzo drobna i krucha. Niemal na granicy niedowagi.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
15.09.2025, 16:08  ✶  
Na ogół nie miał w sobie zbyt wiele cierpliwości, nawet jeśli niemal maniakalnie starał się być ponad to wszystko, co doprowadzało go na skraj szaleństwa. Naprawdę usiłował zachowywać się dokładnie tak jak przystało na osobę jego pokroju. W końcu nie odpowiadał wyłącznie za swoje własne dobre imię, to nie była tylko jego twarz. Nie, reprezentował również całą rodzinę i to właśnie z tego powodu starał się trzymać nerwy na wodzy.
Prawda była jednak taka, że mimo wszystkich wyuczonych zachowań, wciąż miał bardzo krótki lont. A jeśli szczególnie czegoś nie tolerował to właśnie takiego zachowania, jakiego stał się świadkiem. Nie, nie miał w sobie nic z rycerza. Najpewniej nie stanąłby w obronie przypadkowej osoby, która doświadczałaby czyjegoś chamstwa. Zbyt dobrze wiedział, że to byłaby czysta głupota.
Ale nie chodziło o przypadkowego przechodnia. Nie był to akt nienawiści skierowany ku komukolwiek. Ku byle nieznajomej bądź ledwo kojarzonej z widzenia twarzy. Ku kolejnemu z nieszczęśników, jakich tej nocy było tak wielu, że gdyby chciał wesprzeć każdego, sam nigdy nie dotarłby tam, gdzie zamierzał zakończyć drogę przez piekło. W Mungu miał być zdecydowanie bardziej przydatny niż jako uliczny obrońca uciśnionych.
Jednakże chodziło o jego siostrę. Jego. Siostrę. Jedną z najważniejszych dla niego osób. Kogoś, kogo poszukiwał, nie mogąc wyzbyć się coraz głębszego niepokoju. Kogoś, kogo odnalazł i na kogo widok powinno mu ulżyć. Tyle tylko, że nie w tych okolicznościach. Nie w takiej sytuacji i nie z człowiekiem, który nie potrafił zrozumieć prostego przekazu.
Zupełnie tak, jak gdyby jego odpierdol się nie było dostatecznie wymowne. Jakby sam ton Ambroisa głosu nie mówił jasno, co kryło się pod dwoma teoretycznie bardzo prostymi słowami. Nie był cierpliwy. Nie był opanowany, nie był spokojny. Przeszedł przez dostatecznie dużo gówna od początku tej nocy, więc zdecydowanie byłoby lepiej, gdyby nieznajomy mężczyzna postanowił posłuchać jego sugestii i oddalił się w podskokach.
Tak, mógłby nawet poszukać sobie zastępczej ofiary. Tak jak zwykły to robić równie żałosne jednostki. Greengrassa naprawdę nie obchodził dalszy los oprawcy ani to, co ten mógłby zrobić, gdyby tylko faktycznie postanowił odejść i nie zabierać im resztek tlenu.
Ale nie. Roise powinien dostatecznie dobrze wiedzieć, że cokolwiek kierowało podobnymi bezmózgami, nie był to zdrowy rozsądek. I gdy raz usrali się na swojej wizji wymierzania sprawiedliwości, nie mieli nagle poddać się autorefleksji. To byłoby zbyt proste. Zamiast tego, natręt postanowił dolać oliwy do ognia. To nie było już coś, po czym ten typ mógłby tak po prostu pójść po rozum do głowy i wypierdalać.
Jedno odpierdol się było dostatecznym ostrzeżeniem. Nie zamierzał powtarzać go ponownie. Nie był także w nastroju, by mówić, jak wielkim błędem było plucie w ich stronę. A już szczególnie nie w momencie, w którym Roselyn znalazła się tak blisko kogoś, kto nie myślał o tym, co robi, będąc zbyt zaślepionym nienawiścią.
Zaciśnięta pięść niemalże sama z siebie skierowała się w stronę agresora, celując w sam środek nosa rozszczekanego kundla. Nie mógł ryzykować, że tamten postanowi wykorzystać złość i bliskość jego siostry, atakując ją w odwecie za jej reakcję. Jeśli już, zamierzał wziąć to na siebie. Być może był zamroczony< zmęczony i ani trochę nie swój, ale...

AF (◉◉◉○○) - celuję w nos przeciwnika, chcę mu go przestawić/złamać, żeby skupił się na sobie i byśmy mogli odejść z satysfakcją
Rzut Z 1d100 - 71
Sukces!


W dalszym ciągu gram pod zawadę Tafefobia - strach przed byciem pogrzebanym żywcem (0) (obniżona koncentracja, chaotyczne myśli, rozedrganie emocjonalne, etc.) po wydarzeniach z początku pożaru.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#6
03.10.2025, 08:19  ✶  

Ona nie do końca wiedziała, co robi. Głównie dlatego, że też była cholernie zmęczona, też była rozkojarzona i również wciąż bolała ją głowa od uderzenia, gdy Bulstrode ratował jej życie. Była zła, bo być może gdyby Prewett wypuścił ją wcześniej, to nie znalazłaby się w podobnej sytuacji: bo oczywistym było, że wini tutaj wszystkich innych, a nie siebie. Oczywistym było, że nie odpuści i będzie szukać winnych, mimo że tak naprawdę nikt tu nie zawinił poza tą osobą, która pluła właśnie na jej brata.

Na JEJ brata. Na kogoś, kogo kochała z całego serca. Na kogoś, kto ją bronił, kto przytulał gdy zdarła kolano za dzieciaka (i gdy była trochę bardziej dorosła - także), który trzymał jej plecy, który był jej wsparciem, jej opoką, jej wszystkim. Gotowa była wydrapać oczy temu typowi, który okazał mu brak szacunku. Nie myślała w tej sekundzie o tym, że kompletnie nie miała z nim szans. Dobrze, och jak dobrze, że Ambroise stał na posterunku.

Gdy pięść powędrowała w kierunku nosa nieznajomego, Roselyn wyciągała łapy w jego kierunku. Mimo trzasku ognia i pisków ludzi z oddali, rodzeństwo usłyszało trzask, gdy chrząstka pękła, a typ zalał się juchą. Kolejny krzyk tej nocy dołączył do wycia innych, lecz tym razem to Greengrass był faktycznym, bezpośrednim powodem, dla którego ktoś krzyczał. Roselyn stanęła, dysząc jak ta pojebuska, z rozwianymi włosami, patrząc z odrazą na tego, który teraz klęczał na ziemi i trzymał się za nos.
- Chodźmy, zanim ci odda - zaproponowała tonem nieznoszącym sprzeciwu, zanim nie chwyciła brata za rękę. Pociągnęła go w kierunku jakiegoś budynku, który został dogaszony i nie stanowił zagrożenia. Chciała się za nim ukryć, by móc spokojnie porozmawiać. - Roise, nic ci nie jest? Jesteś cały?
Zaczęła bez czekania na odpowiedź oglądać i dotykać brata, szukając jakichkolwiek oznak ran. Nie miała przy sobie nic, co mogłoby mu pomóc, ale musiała wiedzieć.
- Twoje... Twoje mieszkanie spłonęło - zakaszlała, bo dym podrażnił jej płuca. Jebany dym.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
06.10.2025, 14:44  ✶  
Nie miał pojęcia, jak to się stało. Czas przyspieszył tak bardzo, że Ambroise w jednej chwili przedzierał się przez tłum, poszukując siostry. W kolejnej zaś stał tuż obok niej, patrząc na człowieka, któremu wymierzył cios. Złamał nos agresora. Nie dało się tego nie spostrzec, choć jednocześnie Roise przecież wcale nie chciał siać większego zamętu niż ten, który już panował na ulicach.
Nie chciał wdawać się w starcie. Po prostu robił to, co musiał.
A powinien być szczęśliwy. Zeszłego popołudnia wydawało mu się, że wszystko zaczyna zmierzać ku lepszemu. Przez kilka godzin łudził się, że zaczyna odzyskiwać upragnioną kontrolę nad sytuacją.
Tymczasem teraz wszystko wokół znowu płonęło. Tym razem jednak dosłownie. Okoliczne budynki i elementy infrastruktury tonęły w ogniu. Dym wdzierał się w płuca, pomimo chusty na twarzy Ambroisa. Szczypał i piekł go w zaczerwienione oczy, które niemal samoistnie wypełniały się słonymi łzami.
Nie płakał. To nie był wyraz ani rozpaczy, ani tym bardziej ulgi. To, że znalazł siostrę nic nie oznaczało. Ich sytuacja wcale nie zmieniła się dzięki byciu razem. Nie czuł także satysfakcji z uszkodzenia kogoś, kto na nich napadł, choć teoretycznie powinien być zadowolony z tymczasowego znokautowania agresora.
Roselyn miała jednak rację. Tę, której nie przyznał jej na głos, bo niemalże w tym samym momencie złapał go atak kaszlu, ale kiwnął głową, nie protestując na odciągnięcie ich na bok. Nie zamierzał protestować. Wiedział, że to byłoby głupie. Poza tym, jego siostra była uparta. Gdy już coś sobie założyła, obierała ku temu drogę i podążała nią z zacięciem godnym zawodowego sportowca.
Tego, którym zdecydowanie nie była. Nie ze swoją kondycją i wagą. A jednak zanim to on zdążył w jakikolwiek sposób skomentować jej stan zdrowia, zabierając się do tego, co umiał jako uzdrowiciel, ona już zdążyła znaleźć im względnie bezpieczne miejsce poza zasięgiem ognia i gniewu tamtego czarodzieja. A potem przeszła do innych, jeszcze bardziej opiekuńczych czynów.
Normalnie chrząknąłby rozbawiony. Skomentowałby jakoś to, że rozminęła się z powołaniem magomedyka i że wciąż była dla niej szansa wejścia na tę ścieżkę. Miała ku temu naturalne predyspozycje, nawet jeśli zdecydowanie bardziej odpowiadała jej kariera badawcza.
Zamiast rzucać jakiekolwiek typowe teksty, kolejny raz potrząsnął głową, tym razem otwierając usta:
- Nie, nic - co prawda, trochę ciążyła mu głowa, ale to nie było istotne. - A ty? Zrobił ci jakąś krzywdę, bo jeśli tak to - urwał, usiłując dopatrzeć się stanu zdrowia dziewczyny, jednak sens tych zdań był jasny, prawda?
W pierwszej chwili nie do końca zrozumiał znaczenie, jakie stało za kolejnymi słowami siostry. Jego umysł nie pracował w tej chwili zbyt jasno. Myśli Greengrassa były bardziej rozbiegane niż kiedykolwiek w ostatnich tygodniach, to zaś samo w sobie nie świadczyło zbyt dobrze o sposobie, w jaki postrzegał otaczającą go rzeczywistość.
Prawda była bowiem taka, że tego lata zaliczył już niejeden ze swoich niekończących się prywatnych zjazdów emocjonalnych. Kolejne dno pośród niezliczonej liczby wcześniejszych chwil, gdy myślał już, że to ostateczny koniec tonięcia i nie może się już niżej zapaść. Otóż najwyraźniej mógł.
- Nieważne - machnąłby ręką, gdyby tylko nie złapał się na tym, że jego obecna koordynacja sprzyjała przypadkowemu uderzeniu siostry stojącej tuż obok. - Nieistotne. To tylko mieszkania - stwierdził z manierą kogoś, kto w tym momencie naprawdę nie myślał o rzeczach materialnych.
I tak. Owszem. Dla niektórych mogła to również być maniera kogoś, kto nie szanuje dóbr doczesnych, czystokrwistego dupka, jak nazwano go wcześniej tej nocy. Człowieka, którego rodzina nie musiała martwić się brakiem dachu nad głową. Uprzywilejowanego wyzyskiwacza biedniejszych czarodziejów. Lista określeń mogłaby być długa.
Najważniejsze, że w jego własnej głowie to nie było najgorsze, co mogło stać się tej nocy. Myślał o ludziach, nie o rzeczach, tracąc dech w piersiach, gdy odruchowo po prostu przygarnął do siebie Roselyn, mocno ściskając ją w objęciach. Normalnie nie był tym typem człowieka. Ale co było dziś jeszcze normalne?
- Dolina. Powinnaś wracać do Doliny - wydusił z siebie w pierwszej chwili, marszcząc jednak czoło na myśl, jaka samoistnie przyszła mu do głowy. - O ile jest bezpieczna. Nie powinnaś przenosić się tam bezpośrednio, tylko na obrzeża. Ja - urwał, bo przecież powinien powiedzieć, że zrobi to razem z nią.
To był ich dom. Ich ojcowizna. Miejsce, które było dla niego cholernie ważne. A jednak ta noc ponownie w niego uderzyła. Musiał kolejny raz zrobić to samo, co już uczynił. Powiedzieć bliskiej mu osobie, by uciekała z Londynu sama.
- Muszę tu zostać. Będą mnie potrzebować - to nie były łatwe słowa, nie mógł jednak prosić Roselyn, aby z nim została, nawet jeśli jej umiejętności i wiedza na temat roślin byłyby nieocenione w walce o ludzkie zdrowia.
Jej bezpieczeństwo było najważniejsze. Londyn natomiast, niezależnie od miejsca, nie był miejscem, w którym można było zostać bez ryzyka.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Roselyn Greengrass (950), Ambroise Greengrass (2552)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa