• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[13.09.1972] It is always darkest before the dawn | Ambroise & Geraldine

[13.09.1972] It is always darkest before the dawn | Ambroise & Geraldine
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
13.08.2025, 22:14  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:53 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

13.09.1972, Exmoor

Nadszedł świt. Niebo zaczęło rozjaśniać się kolorowymi barwami, słońce nieśmiało pojawiało się na horyzoncie. Noc mijała, a oni jeszcze nie zdążyli wrócić do rezydencji. Wyszli z psami, całą noc włóczyli się po okolicy. Nigdzie się przecież nie spieszyli. Nikt ich nie szukał, mogli robić to na co mieli ochotę.

Powoli zbliżali się w kierunku domu, psy szły przed nimi - również nieco zmęczone, bo w końcu całą noc biegały po okolicznym lesie, czy klifach. Yaxley spodziewała się, że gdy tylko wejdą do sypialni to padną i prześpią najbliższe kilka godzin, oni pewnie zrobią to samo.

Pogoda była kapryśna. Nie dało się nie wyczuć w powietrzu zbliżającej się jesieni, tak właściwie to ten poranek mógł świadczyć o tym, że pojawiła się już i nie zamierzała odpuszczać. Wiatr był nieco zimny, w powietrzu czuć było wilgoć, ale nie było jeszcze najgorzej, te najtrudniejsze, szare, deszczowe dni miały dopiero nadejść.

Nie wspominali już o tym, co wydarzyło się poprzedniego wieczora. Wszystko, co miało zostać powiedziane zostało powiedziane, nie było sensu skupiać się na tych nieprzyjemnych rzeczach, zamiast tego mogli cieszyć się swoim towarzystwem, nie było to niby nic wielkiego, chociaż wcale nie było to takie oczywiste, bo jeszcze kilkanaście dni temu nie mieli szansy tego robić. Dobrze było wrócić do starych przyzwyczajeń.

- Idziemy do środka, czy jeszcze usiądziemy na tarasie? Jest całkiem przyjemnie. - Tak właściwie kawa o tej porze smakowała najlepiej. Powoli świat budził się do życia, ptaki zaczynały coraz głośniej śpiewać, słońce posuwało się coraz wyżej na niebie, a większość osób jeszcze spała. Nikt nie mógł przeszkodzić im w podziwianiu tego widoku.

Mogli pozwolić sobie na spędzenie jeszcze chwili na zewnątrz, nie zasypiali na stojąco, więc nie było z nimi tak źle, mimo nocy pełnej wrażeń. Wydawało jej się to być całkiem dobrym pomysłem, wolała jednak się upewnić, że Roise myśli tak samo. Nie zamierzała na siłę tutaj z nim zostawać.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
13.08.2025, 23:36  ✶  
W powietrzu unosił się już subtelny, choć wyczuwalny zapach z dymu w kominkach i ognisk rozpalanych w sadach na sam koniec sezonu, nawet jeśli coroczne palenie suchych liści było jeszcze przed nimi. Drzewa chwilowo dopiero co zaczęły mienić się kolorami, zmieniając barwy koron na bardziej jesienną szatę. Chłodne wiatry niosły ze sobą pojedyncze uschnięte listki, jednak już wkrótce trawniki miały zacząć okrywać się czerwonymi, bordowymi i złocistymi dywanami skrzypiącymi pod podeszwami butów.
Nadchodził czas, gdy dzień na nowo miał zrównać się z nocą, a następnie stopniowo ustępować miejsca przewadze ciemności nad światłem. Miało być zimniej i bardziej deszczowo, i nawet jeśli Ambroise nauczył się już niespecjalnie ufać długoterminowym prognozom nadawanym w magicznym radiu, zaś bardziej swoim własnym doświadczeniom związanym z naturą, tego roku był wyjątkowo zgodny z synoptykami. Nie mieli doświadczyć łagodnego przejścia między jedną porą a drugą.
Lato odeszło zupełnie nagle, niemalże z dnia na dzień. Chociaż pozostały im jeszcze dwa tygodnie do Mabon, jesienna aura na stałe zagościła nad polami, lasami i okolicznymi wrzosowiskami, po których spacerowali przez ostatnie godziny. To była dobra noc. Wbrew wszystkiemu, co wydarzyło się na początku wieczoru, kolejne chwile malowały się już tylko coraz bardziej spokojnie, nawet jeśli trudno byłoby nazwać je sennymi. Nie. Miniona noc była naprawdę malownicza, szczególnie ta jej część, którą spędzili na klifach i przy plaży, obserwując perseidy, lecz z pewnością nie przepełniona ospałością.
Nawet teraz, gdy wreszcie podjęli decyzję o tym, by kierować się w stronę rezydencji, wreszcie docierając w okolice tarasu na parterze, Roise nie czuł się całkowicie wyczerpany. Być może miał zmęczone nogi. Możliwe, że ziewnął raz czy dwa razy, wtórując tym psom. Jednakże jednocześnie nie czuł się na tyle śpiący, aby wnioskować za jak najszybszym udaniem się do sypialni.
Geraldine nie musiała powtarzać mu nic dwa razy. Gdy tylko usłyszał jej słowa, przez dłuższy moment wsłuchany w świerkot ptaków w oddali, podświadomie kiwnął głową. Być może nie było już ciepło, ale lubił tę część roku. Jesień należała do jednej z jego ulubionych pór roku, nawet jeśli nie stanowiła przedłużenia wyjątkowo gorącego lata.
Zostało im jeszcze kilkadziesiąt kroków do drzwi frontowych budynku. Znacznie mniej, jeżeli rzeczywiście chcieli pozostać na zewnątrz. A był to wyjątkowo dobry pomysł. Przynajmniej on jak najbardziej zgadzał się, co do tego, że mogli jeszcze chwilę posiedzieć na zewnątrz.
- Zostańmy - przytaknął również werbalnie, jednocześnie posyłając spojrzenie w kierunku rezydencji. - Przynieść pledy? - Jak do tej pory, przez większość czasu pozostawali w ruchu, a choć taras był osłonięty od wiatru, poranek należał do chłodnych.
Oczywiście, mogli skorzystać ze wsparcia skrzatów, które z pewnością miały odnotować ich powrót do domu, ale równie dobrze mógł to załatwić swoimi własnymi rękami. Szczególnie, że nie zajęłoby mu to dłużej niż dwie minuty. Potem mogli wygodniej usiąść na fotelach albo kanapie, jeszcze przez kilka chwil rozkoszując się początkiem dnia.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
14.08.2025, 22:13  ✶  

Jesień zwiastowała zmiany, noce miały być coraz dłuższe, pochłaniać większą część dnia, skończą się przyjemne posiadówki na zewnątrz, Yaxley wiedziała, że nawet zimą wszystko można było odejść, ale nie dało się w pełni ignorować chłodu, czy ciemności. Warto było więc nacieszyć się tymi ostatnimi dniami, gdy jeszcze wcale nie było najgorzej.

- Myślę, że mogą się przydać. - Nie dało się nie odczuć chłodu, który ogarniał okolicę. Mieli usiąść, więc na pewno będą to bardziej odczuwać. To nie było złym pomysłem. Mimo, że nie mieli zalec tutaj na dłużej, to jakieś okrycie im się przyda, by ochronić ich od wiatru. Nadmorskie powietrze było surowe, chłodne, nie miało litości.

Ruszyła w kierunku kanapy, to ją wybrała jako miejsce, w którym chciała usiąść, Ambroise będzie mógł się przysiąść. Psy ruszyły za nią, ledwo już włócząc łapami, widać po nich było zmęczenie. Nie ma się co dziwić, wszak były to jeszcze szczeniaki, nie przywykły do spędzania takiej ilości czasu na dworze. Położyły się tuz obok Yaxley, która podciągnęła na kanapę nogi. Siedziała po turecku, bo tak najbardziej lubiła. Wsadziła sobie w usta papierosa, odpaliła go i zaciągnęła się dymem. Lubiła takie poranki, były spokojne, nie zwiastowały niczego złego, gdzieś tam z tyłu głowy czuła, że nie powinna chwalić dnia przed zachodem słońca, ale wydawało jej się, że miał to być dobry dzień. Ostatnio wszystkie takie były, w końcu zaczęło się układać.

Powoli przysuwała papierosa w stronę ust, zaciągała się dymem i wypuszczała jego kłębki. Było to uspokajające zajęcie, nie, żeby czymś się stresowała jednak dawno temu stało się to dla niej odruchem, już tak miała, że gdy nie wiedziała, co powinna zrobić z rękoma, to sięgała po fajki. Czekała na Ambroisa, który postanowił sam udać się po pledy, nie musiał tego robić, mogli wyręczyć się skrzatami, ale chyba tego nie potrzebowali, całkiem nieźle radzili sobie zupełnie sami.

- To całkiem dobry poranek. - Rzuciła wreszcie, kiedy Greengrass do niej wrócił, przesunęła się w stronę oparcia, aby zrobić mu miejsce tuż obok siebie. Też musiał się w końcu rozgościć, skoro postanowili zostać tu jeszcze na chwilę. Nie była mocno zmęczona, chociaż powieki powoli zaczynały jej opadać, walczyła z tym jednak całkiem dzielnie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
15.08.2025, 01:52  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 15.08.2025, 01:52 przez Ambroise Greengrass.)  
Długie, ciemne miesiące rządziły się swoimi prawami. Jeśli miałby dokonać czegoś na kształt obiektywnej oceny, najpewniej stwierdziłby, że miały równie wiele wad, co zalet. W końcu punkt widzenia w znacznym stopniu zależał od punktu siedzenia. Ten natomiast przez ostatni czas zmienił się u niego niemalże nie do poznania, będąc jednocześnie czymś zupełnie nowym, jak i znajomym, żeby nie powiedzieć starym. Byłoby to bowiem zdecydowanie niewłaściwe słowo.
Mimo upływu lat i stopniowego, niemal nieświadomego przywyknięcia do nowego rytmu, jaki niegdyś bezwiednie przyswoili z Geraldine, nie czuł się wtedy zmęczony czy znudzony rutyną. Nie odczuwał późnej jesieni i zimy jak zamknięcia w klatce w czterech ścianach mieszkania, nawet jeśli w Londynie z wiadomych względów nie mógł mieć swoich całorocznych szklarni i oranżerii pełnej roślin, które mógłby pielęgnować niezależnie od pory roku. Nie od razu stworzył to także w Whitby.
Tak właściwie, do tamtego przełomowego momentu jesienią tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku, nie bywali w domu nad morzem na tyle często, aby myślał o stworzeniu tam prawdziwej miniatury tego, co jego rodzina posiadała w Dolinie Godryka. Miał swoją szklarnię, rośliny w ogrodzie, doniczki z bardziej wytrzymałymi kwiatami ustawione na wewnętrznych i zewnętrznych parapetach. Jednak nie dało się ukryć, że zimę spędzał raczej głównie na pracy uzdrowiciela albo na swoim drugim hobby, nie na zielarstwie.
Prawie bez głębszego zastanowienia, po prostu znajdował sobie jakieś zajęcie u boku Yaxleyówny. Bliżej lub dalej, czasami odrębne, czasem wspólne, jednak nieodmiennie nie czuł się przytłoczony spędzaniem większości czasu w czterech ścianach mieszkania przy Horyzontalnej. Poza tym, mieli też swoje nadmorskie weekendy, kiedy zamieniali miasto na mgliste albo zaśnieżone wrzosowiska. To też stanowiło dla niego przyjemne urozmaicenie monotonii, której praktycznie nie odczuwał w tamtym czasie.
Poprzednie jesień i zima były zupełnie inne. Ciemniejsze, zimniejsze, znacznie bardziej szare. Przytłaczająco puste, przynajmniej momentami, bowiem zdecydowanie starał się nie myśleć o tym, jak wyglądały w porównaniu z jego wcześniejszym życiem. Dużo, naprawdę dużo czasu spędzał w rodzinnej rezydencji, korzystając z tamtejszej infrastruktury, pozostały czas dzieląc pomiędzy obowiązki dziedzica i czas spędzany ze znajomymi. Nocami jednak nie był w stanie uciec przed chłodem pustego łóżka. Szczególnie, że nie zwykł dzielić całych nocy z kimkolwiek, prócz tej samej kobiety, której ramiona okrył teraz pledem, z uniesionymi brwiami przysiadając się do niej na kanapie.
- Całkiem dobry, powiadasz? - Rzucił, rozkładając drugie okrycie tak, aby przesunąć je również na nogi dziewczyny.
Mimowolnie (a może jednak całkiem świadomie?) rzucił przy tym kątem oka w kierunku papierosa, którego popalała. Nie musiał nic mówić, prawda? Sposób, w jaki bardzo nieznacznie wygiął wargi mówił sam za siebie, szczególnie o tym, co bez wątpienia uczyniłoby ten poranek jeszcze lepszym. Normalne papierosy.
A jednak nie sprawił sobie tej satysfakcji, nie wypowiadając tej uwagi. Zamiast tego przeniósł wzrok przed siebie, luźno wyciągając ramię i niemal leniwym ruchem wsuwając je pod plecy Yaxleyówny. Nie ziewał, jeszcze nie, ale zdecydowanie przydało mu się rozluźnienie nóg po naprawdę długim spacerze.
- Możemy tu zostać - kontynuując, wbił spojrzenie w stado ptaków krążących nad wrzosowiskiem; najpewniej szykowały się do odlotu w cieplejsze regiony, ale oni wcale nie musieli opuszczać Exmoor, prawda? - Pobyć tu jeszcze przez kilka dni, może do Mabon - wiedział, że musieli załatwić kilka napraw w związku z mieszkaniami, może obejrzeć jakieś nieruchomości, kując żelazo, póki gorące, ale dobrze było mieć, dokąd wracać.
Zwłaszcza w tak spokojne rejony.
- Powinniśmy spędzić je pół na pół? - Zawyrokował, nawet jeśli teoretycznie ton jego głosu był pytający.
To było coś, do czego jeszcze nie doszli. No, przynajmniej nie teraz, gdy na nowo układali sobie ze sobą wspólne życie. W dalszym ciągu nie mieli możliwości zorganizowania czegoś we własnym domu, mieszkania w Londynie nie wchodziły w grę, ale osobne spędzenie części sabatu również nie brzmiało jak dopuszczalny pomysł. Nie, nie chciał tego robić. Pozostawała zatem tak naprawdę ta jedna możliwość: powrót do korzeni. Śniadanie w jednym miejscu, obiad w drugim i długo wyczekiwany spokój w trakcie kolacji...
...no, właśnie. Czyż nie wypadałoby, aby spędzili chociaż część Mabon z ludźmi, z którymi mieszkali już od tygodnia? Niby nic nie musieli, ale odpowiedź nasuwała się sama.
Tak, ten rok wymagał wprowadzenia zmian w obyczajach. Nie było innej opcji. A to był dopiero początek jesieni.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
15.08.2025, 21:35  ✶  

Bardzo łatwo przyszedł im powrót do dawnego rytmu. Wystarczyło ledwie kilka dni, aby ponownie ułożyli sobie wszystko jak dawniej. Może nie przedyskutowali jeszcze wielu aspektów, ale póki co nic nie wymagało jakiejś szczególnej uwagi. Takich rzeczy się nie zapominało. Łatwo odnalazła się w nowo-starym rytmie. Te półtora roku przerwy wydawało się nic nie zmieniać, może to i lepiej, dobrze, że w końcu poszli po rozum do głowy.

- Całkiem, całkiem dobry? - Uśmiechnęła się, kiedy Roise znalazł się obok i przykrywał ją kocem. Nie mogło być lepiej, czyż nie. Jeszcze kilka tygodni temu nie spodziewałaby się tego, że wrócą do takich poranków, że znowu będą spędzać ze sobą każdą chwilę, okropnie jej tego brakowało i naprawdę doceniała to, że znowu wszystko wróciło do normy.

Dostrzegła jego spojrzenie, skierowane w stronę fajki, którą dopalała. Przewróciła oczami i pokręciła głową, bo nie musiał nic mówić, doskonale wiedziała, co w tej chwili myślał. Powinien mieć do tego nieco inne podejście, bo przecież przez niego sięgała właśnie po te szlugi, bardzo dobrze zdawał sobie z tego sprawę.

Kiedy usiadł obok niej, wychyliła się nieco do przodu, by ułatwić mu wsunięcie ramienia pod jej plecy, później całkiem wygodnie się w niego wtuliła. Było naprawdę błogo, psy zaczynały drzemać tuż przy ich nogach.

- Myślisz, że Ursula nie będzie miała nic przeciwko temu? - Właściwie nie dyskutowali o tym, kiedy mieli się stąd zbierać. Nie zakładała, że Lestrange zamierzała ich wyrzucać, raczej wydawało jej się, że kobieta lubiła, gdy w domu kręcili się ludzie, jednak nie należała do osób, które bez mniejszego problemu zwalały się komuś na głowę.

Mabon faktycznie zbliżało się wielkimi krokami, w sumie jeszcze nie zastanawiała się nad tym, gdzie powinni je spędzić. Tak naprawdę, najchętniej świętowałaby w gronie przyjaciół, to była w końcu ich rodzina, może nie łączona więzami krwi, tylko wybrana, jednak dużo większą przyjemność sprawiłoby jej przebywanie wtedy z nimi. Nie, żeby nie lubiła świąt w Snowdonii, jednak byli już w takim wieku, że mogli sami coś zorganizować zamiast plątać się po jednej, czy drugiej rodzinie.

- Może tak być, chociaż wolałaby zostać w takim gronie. - Rzuciła całkiem szczerze, przymknęła oczy i oparła głowę na ramieniu Ambroisa. - Gdybyśmy się ohajtali, to nie musielibyśmy nigdzie wyjeżdżać. - Powiedziała całkiem lekko, jakby to było najbardziej proste z możliwych rozwiązań.

- Moglibyśmy organizować swoje własne przyjęcia i zapraszać na nie tych, których lubimy. - Sprytny plan, czyż nie? Zresztą rozmawiali już o tym, że prędzej, czy później to zrobią, jasne nie był to najlepszy czas, ale może warto było o tym pomyśleć, dzięki temu będą mogli ominąć wiele niewygodnych spotkań, na których woleliby się nie znaleźć.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
15.08.2025, 23:59  ✶  
Uniósł wyżej brew, opierając się o poduszkę na oparciu kanapy i ignorując wilgoć poranka, jaka zgromadziła się na materiale. Niespecjalnie przeszkadzało mu trochę wody, szczególnie, że nie planował nigdzie wychodzić przez kilka kolejnych godzin. Jeśli mieli skończyć z przemoczonymi ubraniami (choć nie padało, chodziło wyłącznie o mgłę w dalszym ciągu unoszącą się na dworze) albo chociaż lekko zmarznięci, zawsze mogli dosyć szybko znaleźć się w wannie pełnej gorącej wody, susząc ciuchy przy kominku w gościnnej sypialni. Przeniesienie się na dół miało pewne niepodważalne zalety.
Bez słowa mocniej przyciągnął do siebie Geraldine, gdy oparła się o niego bokiem, kładąc dłoń na jej przedramieniu. Było błogo, całkiem spokojnie. Jak to ona stwierdziła?
- Całkiem, całkiem, całkiem niezły poranek - przyznał, lekko przechylając głowę, ale nie obdarzając dziewczyny niepotrzebnym spojrzeniem.
Wystarczyła jej obecność i to, że mieli siebie wzajemnie. Rozpoczynali wspólnie kolejny dzień. Jeden z wielu, o których jeszcze kilka tygodni wcześniej nie zamierzał, ba, nie śmiał myśleć. No, dobrze...
...być może było to dla niego coś lepszego niż całkiem niezły poranek. Ale przecież oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę?
- Ursula - zaczął, na moment przenosząc wzrok z linii drzew na barierkę tarasu, a następnie na szklarnie z różami ciotki - ciężko powiedzieć - mieli być ze sobą szczerzy, czyż nie?
A Lestrange była skomplikowana, nawet dla kogoś, kto znał ją już praktycznie trzy dekady. Nadal pozostawała dla niego częściową tajemnicą. Wciąż mógł wyłącznie wyrokować sam dla siebie o tym, o czym świadczyło jej aktualne zachowanie. Być może była stabilna i opanowana, nie zachowywała się nadmiernie emocjonalnie, nie można było stwierdzić, że jest jakkolwiek niestabilna. Nie, była ucieleśnieniem przewidywalności.
Tyle tylko, że ze wszystkich znanych mu ludzi, nikt nie nosił aż tylu masek, co ona. Nie chyba nikt, nie. Ambroise zdecydowanie nie znał drugiej aż tak oszczędnej w reakcjach osoby. Oczywiście, jeśli coś jej nie odpowiadało, raczej nie udawała, że jest inaczej. Nie była z ludzi, którzy plucie im w twarz nazywają lekkim deszczem, ale też nie mógł powiedzieć, by kiedykolwiek tak naprawdę ujawniła przy nich swoje prawdziwe zdanie dotyczące ich pobytów w jej domu. W młodości Roisa całkiem częstych.
Karciła jego i jego przyjaciół, rzecz jasna. Wyrażała niezadowolenie z powodu ich nagannych zachowań. Nie miała oporów, aby skomentować ich nieokrzesanie, ale tak naprawdę nigdy nie powiedziała, że byli gdzieś, gdziekolwiek niemile widziani. Nawet w jej prywatnych szklarniach albo na piętrze domu zarezerwowanym wyłącznie dla niej. Nie, nie użyła tego słowa. Nie poganiała ich także do tego, by jak najszybciej opuścili rezydencję, nawet gdy zachowywali się wręcz fatalnie.
Ostatniej nocy ta jedna rzecz uległa zmianie. Z terenów Exmoor wyrzucono kogoś, kto zwykł spędzać tu całe tygodnie, ale nie zrobiła tego Ursula. Choć Ambroise nie wątpił, że i ona skrycie pochwalała decyzję jej bratanka. Pewne granice były nieprzekraczalne. Dopóki nie próbowali ich naruszać, dopóty byli tu mile widziani, nawet jeśli nie było to mówione otwarcie.
- Myślę, że w głębi ducha cieszy się, że w domu znowu tętni życie - stwierdził po chwili, kątem oka zerkając na dziewczynę i unosząc kącik ust.
Tak, raczej mogli tu pozostać tak długo jak tego chcieli. Tym bardziej, że chyba wszyscy, którzy pozostali w posiadłości czuli się tu całkiem szczęśliwie. Gdyby tylko faktycznie spędzenie Mabon było tak proste, sprowadzając się do tego, żeby zostać właśnie tu w tym niewielkim gronie.
A jednak musieli brać pod uwagę dwie inne rodziny. Swoich najbliższych krewnych. Greengrassów. Yaxleyów. Całe szczęście bez Borginów czy Mulciberów, ale to wcale nie było aż tak bardzo pocieszające. Kiedy jednak widział żonę swojego ojca i samego Thomasa, któremu nie spieszno było do tego, aby co sabat podróżować między kilkoma domami, sam z siebie także widział to, co padło z ust Geraldine.
Tyle tylko, że dziewczyna wciąż powiedziała to...
...cholernie nieoczekiwanie.
Powinien...
...powstrzymać swoją reakcję? Pohamować wszystko to, co cisnęło mu się na twarz, jak i najpewniej już za chwilę miałoby chęć opuścić jego usta? Nie odwrócić wzroku od horyzontu, aby nie spojrzeć na Geraldine opierającą się o jego ramię? A może wręcz przeciwnie, drgnąć, poruszyć ramieniem i odnaleźć nieco zaspane spojrzenie jej błękitnych oczu i spróbować wyczytać z nich coś więcej poza tym, co powiedziała na głos? Nie wiedział. Wyjątkowo zawiesił się na kilka sekund, na jego szczęście niemalże niezauważalnie, bowiem już wcześniej siedział raczej w bezruchu, ale...
...oddychał. Przedtem zdecydowanie nie musiał pamiętać o tym, aby brać regularne, na wpół głębokie oddechy. Ani o tym, by kontrolować przyspieszony rytm bicia serca, które jeszcze chwilę temu nie zachowywało się w ten sposób. Czy to było irracjonalne? Być może. W końcu już raz prowadzili tę rozmowę, leżąc w pościeli, wpatrzeni w siebie nawzajem.
To nie był pierwszy raz, kiedy całkiem swobodnie rozmawiali o tej części przyszłości. O tym, aby iść dalej, tym razem formalnie, jak przystało na ludzi odpowiedzialnych nie tylko za siebie. Nie poczuł wtedy tego, co w tej chwili zawieszenia, gdy mógłby przysiąc, że nawet świerkot ptaków i szum wiatru w koronach drzew na chwilę przestały być słyszalne.
Tyle tylko, że tamtego dnia, przedpołudnia, poranka oboje mówili wyłącznie hipotetycznie. Dotykali niedalekiej przyszłości, ale nie określali, jak bliska mogłaby ona być. Teraz było inaczej. Minęło zaledwie kilka dni, kropla w morzu czasu, jaki spędzili wspólnie, obok siebie przez wiele lat. A jednak nie mógł nie poczuć tego, co przeleciało przez jego głowę. Nie. To nie był mętlik.
To była świadomość, że w tym momencie wyłącznie jedno z nich mówiło hipotetycznie. I nawet jeśli miał się odezwać. A niechybnie powinien to zrobić. Jakiekolwiek jego słów nie dało się już zaklasyfikować do teoretyzowania.
Minęło trzydzieści sekund. Może minuta, może półtorej minuty. Poniekąd stracił rachubę czasu, nawet nie patrząc na zegarek. Nie na tyle długo, aby Geraldine mogła zniecierpliwić brakiem odpowiedzi. Cisza, jaka zapadła między nimi wcale nie była nienaturalna. Nieważne, co mogłoby dziać się w jego głowie, gdy instynktownie zaczął analizować słowa dziewczyny.
Jego dziewczyny.
Poprzedniego wieczoru sądził, że rankiem już nią nie będzie.
- Wyjdziesz za mnie - słowa, które opuściły jego usta padły tak nieoczekiwanie, że gdzieś po drodze straciły sens brzmienia, jakie powinny mieć.
To nie było pytanie, nawet jeśli zdecydowanie powinno nim być. I zdecydowanie nie zawierało w sobie nic z tej wyjątkowej otoczki, o jakiej zapewnienie planował zadbać, ale...
...nie, nie musiała mu tego wybaczyć. Mimo to liczył, że pozwoli mu odkupić się w tej kolejnej chwili, gdy odruchowo zemlął niecenzuralne słowa w ustach, kręcąc głową. Prawdopodobnie mógłby sięgnąć teraz po jakieś wyjaśnienie, krótko napomknąć o tym, że nie tak to powinno zabrzmieć, nie taki miał zamiar, ale...
...znała go, czyż nie? Nie stał się nagle ekspertem od przemówień, nawet jeśli stanowczo zbyt wiele razy starał się sformułować w głowie coś na kształt mowy, jaką planował zacząć ich moment. No cóż, poszło mu to raczej dosyć fatalnie. Co tu ukrywać.
Tym bardziej, że nadal trzymał dłoń pod plecami Yaxleyówny, tak właściwie dopiero teraz zdając sobie z tego sprawę. Odruchowo przyciągnął je z powrotem do siebie, wyplątując się z pledów, z uniesioną dłonią. No, szczyt elegancji. Zdecydowanie go osiągnęli. Zwłaszcza wtedy, gdy wreszcie zsunął z kolan okrycie, bez wstawania (i bez większego namysłu) osuwając się z kanapy na deski tarasowe, by wreszcie zrobić coś całkowicie właściwie i klęknąć na jednym kolanie. Przed nią, nie z boku, nie obok, tym razem już dokładnie tak jak to powinno wyglądać, nawet jeśli warunki były...
...kwestionowalne.
- To - zaczął, o zgrozo, zupełnie niezgodnie ze wszystkim, co planował powiedzieć, choć w teorii powiedział dopiero jedno słowo; to, to było...
...jakie?
Czy naprawdę aż tak trudne do sformułowania? Nie.
- Kocham cię... ...kurewsko cię kocham. Kochałem cię, zanim to powiedziałem. Kochałem, zanim w ogóle zrozumiałem, że to robię. Kochałem, kiedy zachowywałem się jak skończony idiota... ...gdy robiłem wszystko, żeby tego nie pokazać, gdy udawałem, że nie ma znaczenia, co czuję. Z klątwą, bez klątwy - no cóż, pewne rzeczy były im nawet aż nazbyt dobrze znane. - To nie było żadne przeznaczenie... ...nie żadne siły wyższe. To był mój wybór. Jest mój. Nie obiecam ci na zawsze... ...już nie... ...bo nikt nie ma takiej mocy. Ale obiecuję, że póki mamy czas, będę go z tobą brał garściami. Chcę z tobą przeżyć każdy dzień, jaki dostaniemy, więc - pudełeczko wysunięte z wewnętrznej kieszeni płaszcza jeszcze nigdy nie wydawało się zarazem tak ciężkie i lekkie. - Uczynisz mi ten zaszczyt i wyjdziesz za mnie? - Mógłby przysiąc, że pierścionek błysnął, mimo mgły i braku słońca; to był całkiem, całkiem, całkiem dobry dzień. - Obiecuję, że wyjedziemy tylko tam, gdzie będziemy tego chcieć - dopowiedział porozumiewawczo, wbijając spojrzenie w niebieskie oczy Geraldine.
Ohajtać się. To były jej słowa. Jej własne, czyż nie?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
16.08.2025, 21:36  ✶  

- To mamy co do tego jasność. - Nie wątpiła w to, że się co do tego zgadzają. Zdawała sobie w końcu sprawę, że nie tylko ona nie umiała odnaleźć się w rytmie życia, w którym nie znajdowali się obok siebie. Przez te ostatnie tygodnie sporo sobie wyjaśnili, dotarło do niej, że nie tylko ona cierpiała. Naprawdę starała się zrozumieć dlaczego tak się to potoczyło, wydawało jej się to być coraz bardziej jasne. Na szczęście w końcu odnaleźli się znowu, i postanowili wejść w to kolejny raz. To była najbardziej logiczna z możliwości, wiedzieli, że osobno nie będą szczęśliwi, jeszcze bardziej im to nie służyło, wiązało się z autodestrukcją, której mogli uniknąć jedynie, kiedy byli razem.

- Nigdy nie wiadomo, czego się po niej spodziewać. - Ursula potrafiła zaskakiwać, mimo, że wydawało jej się, że raczej miała pewne standardy zachowań, to jednak nie dało się nie dostrzec tego, że czasem potrafiła być nieprzewidywalna. Nie sądziła, że zamierzała ich stąd wyrzucić, ale wolała nie nadużywać jej gościnności. W końcu zwalili jej się tutaj na głowę całą gromadą, włączając w to jej brata wampira, który był raczej sporym problemem. Nie chciała przekraczać granic dobrego smaku i przesadzać.

- Możliwe, jednak wiesz, że co za dużo, to niezdrowo. - Na pewno na początku to mogło być całkiem przyjemne, szczególnie, że raczej ostatnio chyba nie było w tym miejscu tylu osób jednocześnie. Zakładała, że gdyby nie podobało się to Lestrange to pewnie by o tym powiedziała, nie należała do osób, które udawały, że problemy nie istniały, kiedy te się pojawiały. Może więc faktycznie nie powinni się tym przejmować, jeśli będzie miała ich dość, to pewnie grzecznie ich wyprosi, czy coś. Raczej nie powinni się przejmować tym, że będzie im pozwalała tutaj być z czystej uprzejmości, nie była taką osobą.


Geraldine jak zawsze, nie myślała szczególnie nad tym, co mówiła. Palnęła pierwsze, co nasunęło jej się na myśl. Całkiem proste rozwiązanie problemu. Gdyby się ohajtali, to nie musieliby się przejmować wizytami u rodziców, czy dalszej rodziny. Mogliby skupić się na sobie, zgrabnie omijać wizyty na tych spędach, nikt nie wymagałby od nich zbędnego tłumaczenia. Proste rozwiązanie na to, by się tam nie pojawiać. Nie do końca przewidziała, że może to nieść ze sobą coś większego. W końcu rozmawiali już o tym, że kiedyś wypadałoby to zrobić, nie ustalali żadnych konkretów, w jej mniemaniu rzucenie tej sugestii również miało być nieszczególnie istotne. Nie spodziewała się tego, co miało się wydarzyć, nie miała bowiem pojęcia o tym, co Ambroise miał zaplanowane na poprzedni wieczór.

Zamilkł. Nie odzywał się przez dłuższą chwilę, być może nie powinna tego mówić? Może przegięła, nie chciała na niego naciskać, to była tylko głupia sugestia, sposób na pozbycie się problemu, może nie do końca odpowiedni. Inaczej chyba nie przetrawiałby tych słów tak długo. Już miała się odezwać, powiedzieć, że to tylko głupi pomysł, że nie musi tego brać do siebie, nie chciała bowiem go w żaden sposób wystraszyć, czy czegokolwiek narzucać. Nie zdążyła jednak tego zrobić, bo on odezwał się pierwszy.

Stwierdził fakt. Cóż, to było całkiem jasne. Kiedyś za niego wyjdzie, jeśli tylko ją o to poprosi. Nie zamierzała zaprzeczać, udawać, że nie ma zamiaru tego zrobić. To było jasne jak słońce. Zamierzali spędzić razem resztę życia, rozmawiali o tym, że kiedyś będzie trzeba podejść do tego oficjalnie. Tak, miała zamiar za niego wyjść, on chyba również miał co do tego pewność, bo powiedział to takim tonem, jakby był co do tego przekonany. Nie było w tym niczego dziwnego. Wiedział przecież, co do niego czuła. Ich więź była bardzo silna, nie zamierzali popełniać tych samych błędów, mieli być razem, tak jak już kiedyś ustalili na zawsze, czy tam do usranej śmierci.

Później nawet nie zauważyła kiedy wysunął się spod niej, po chwili znalazł tuż przed nią, na jednym kolanie. Geraldine się tego nie spodziewała, nie dało się nie zauważyć, że na jej twarzy widać było zdziwienie. Nie miała pojęcia, co właściwie się dzieje. To jej głupie ohajtajmy się doprowadziło do tego, że Ambroise najwyraźniej faktycznie zamierzał poprosić ją o rękę. Tym razem w nieco inny sposób, niż kiedyś, bo oczywiście to nie był ich pierwszy raz. Nie byli typową parą, nie od razu decydowali się postępować w słuszny sposób.

Słuchała tego, co miał jej do powiedzenia. Wpatrywała się w niego swoimi błękitnymi oczami, zupełnie nie przewidziała, że może się to tak zakończyć. Jasne, mieli zamiar to zrobić, rozmawiali o tym, ale najwyraźniej sprowokowała go do tego, by zrobił to właśnie teraz. Dziwne, miał przy sobie pierścionek, więc to nie musiało być tylko i wyłącznie zasługą jej głupiego tekstu. To musiało być coś więcej, musiał o tym myśleć, musiał coś planować. Nigdy nie chciała, aby robił to pod jej naciskiem, musiała mieć pewność, że tego chciał i teraz chyba właśnie tak to wyglądało, inaczej by się do tego nie przygotował.

- Chodź tutaj. - Wyciągnęła rękę, aby złapać go za dłoń i pomóc mu wrócić na miejsce obok niej. Nieswojo czuła się, kiedy tak przed nią klękał. Jasne, wiedziała, że ktoś kiedyś wymyślił, że to jest dobra metoda na oświadczyny... jednak nie do końca to czuła.

- Oczywiście, że tak. Czas najwyższy to zrobić. - Uśmiechnęła się do Greengrassa, oczy miała nieco zamglone, bo wzruszyła się, kiedy w końcu poprosił ją o rękę. Jasne, można było to uznać za dość spontaniczne, byli ze sobą znowu dopiero jakieś dwa tygodnie, ale w ich przypadku mogli mieć pewność, czego naprawdę chcą.

- Wiesz, że Cię kocham. - Nie mogłaby więc postąpić inaczej, nie zakładała nawet innej możliwości. Miała zostać jego żoną, w końcu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
17.08.2025, 13:27  ✶  
Mieli. Zdecydowanie mieli. Kolejną zadziwiającą jasność. Niezwykle łatwo było się przyzwyczaić do tego stanu. Czy to było całkowicie impulsywne zachowanie? I tak, i nie. W końcu byli ze sobą przez wiele lat, zanim wszystko całkowicie się zagmatwało. Nim ich dotychczasowa rutyna zaczęła obracać się w proch i pył, przed tym, jak podjął decyzję o odejściu, by przynajmniej jedno z nich mogło wieść spokojniejsze życie.
Gówno prawda, czyż nie? Nic nie było spokojne, a wielomiesięczna rozłąka wyłącznie pogłębiła wewnętrzny chaos, jaki oboje przeżywali. To już nie było widmo czarodziejskiej wojny, jakie wisiało nad ich głowami. Stworzyła nowe rany, kolejną siatkę rys i pęknięć, mapę powrotną do dawnych zapędów. Wcale nie kojących, nie zmieniających życia na lepsze.
Mogliby znacznie dłużej upierać się przy tym, że cokolwiek się działo, zawsze mogło być gorzej. On mógłby trzymać się narracji, że mimo wszystko, jego obecność u jej boku mogła jeszcze mocniej zaszkodzić dziewczynie. W końcu nie miał spokojnego życia. Szczególnie nie teraz. Nie, gdy już całkowicie powrócił do schematów, od których odszedł, gdy byli razem. Całe szczęście, była uparta. Cholernie, cholernie uparta. A może on nie był już aż takim osłem, jakim bycie mu zarzucała?
To nie było teraz istotne. Najważniejszy był ten poranek. Ta chwila.
Widział zaskoczenie, jakie odmalowało się w błękitnych oczach dziewczyny. Nie mógł nie dostrzec zmiany w wyrazie jej twarzy, kiedy zaczęła uświadamiać sobie, co się dzieje. Nie, gdy wpatrywał się w nią tak intensywnie, jakby chciał wyczytać z niej wszystkie myśli na długo przed tym, jak opuszczą malinowe, lekko ogorzałe od wiatru wargi Geraldine. Te, które drgnęły w znany mu sposób, zanim wreszcie zabrała głos.
On także drgnął, choć z początku wyłącznie nieznacznie, niemal nieświadomie. Nie był w stanie powstrzymać tego przelotnego błysku zaniepokojenia, jaki pojawił się w jego oczach. Klęknął przed nią, mówiąc te wszystkie słowa. Być może nie do końca składne, możliwe, że nie tak wzniosłe jak zazwyczaj w takich momentach, ale z drugiej strony, przecież robił to pierwszy...
...nie, drugi raz w życiu. Nie licząc tamtej trzeciej chwili, o której nie chciał obecnie myśleć, bowiem w zupełności wystarczyło mu jednokrotne dostanie kosza. I nawet jeśli nie chciał nadawać temu podobnego znaczenia, nie potrafił ukryć własnej lawiny myśli, jakie przemknęły przez jego głowę, objawiając się w oczach, zanim mrugnął, przenosząc wzrok na wyciągniętą dłoń jego dziewczyny.
Zaskoczył ją. To fakt. Bez wątpienia nie spodziewała się tego gestu z jego strony. Nie teraz, nie tak. On sam także przewidywał, że zrobi to w zupełnie inny sposób, w innych warunkach. Miały być świece i kwiaty, miała być właściwa, słuszna oprawa. I słowa, które brzmiałyby zdecydowanie bardziej poetycko. Nawet jeśli jednocześnie nie dałoby się ukryć, że wyuczył się ich na pamięć, wcześniej spędzając kilka sfrustrowanych godzin nad tym, aby napisać coś, co brzmiało dostatecznie dobrze, by go usatysfakcjonować.
Stwierdził jednak, że Rina nie lubi poetów. Że mglisty, jesienny poranek, gdy świat nie zdążył jeszcze zbudzić się ze snu był im zdecydowanie bliższy od głośnych, hałaśliwych wieczorów. Zawsze myślał o tak wczesnych porach jak o możliwościach. O czasie, gdy wciąż jeszcze istniały niezliczone, rozległe szanse na to, w jaki sposób ułoży się dzień. Tak naprawdę wszystko mogło się zdarzyć.
Wszystko...
...dokładnie tak.
Chciał zrobić to po swojemu. Niczego tak nie pragnął, jak znaleźć właściwy moment. Nawet jeśli jednocześnie sądził, że będzie on zupełnie inny. A jednak, kiedy powiedziała tamte słowa. Gdy tak lekkim, może nieco rozmarzonym tonem napomknęła o tych wszystkich zaletach. O możliwościach, jakie dałoby im wzięcie ślubu. Tych, które mógł im przynieść właśnie ten poranek.
Chciał to zrobić poprzedniego wieczoru, jednak odszedł od swoich planów, kiedy ognisko przestało przebiegać właściwie. Nie planował podejmować tej rozmowy w nerwach i emanować zdenerwowaniem, gdy wszystko obróciło się w perzynę. To miała być dobra chwila. Szczęśliwa. Teraz, klęcząc przed dziewczyną, na jednym kolanie, przez ułamek sekundy starał się dostrzec je w jej oczach.
Rina była zaskoczona. Tak. Choć to ona pierwsza powiedziała słowa o ohajtaniu się, trzeba byłoby być ślepcem, aby nie dostrzec, że zupełnie nie spodziewała się tego obrotu spraw. Nie chciał jej jednak przytłoczyć i właśnie tego szukał pośród błękitu jej tęczówek: wskazówki, czego tak naprawdę oczekiwała, gdy wyciągnęła do niego dłoń, mówiąc mu, że powinien ponownie usiąść na ławce.
To były dwa tygodnie. Tylko i aż dwa tygodnie. Tydzień spokoju poprzedzony ośmioma dniami zawieruchy i burzy. Po intensywnym lecie, po wielu konfrontacjach, po tamtym poranku pierwszego września, gdy wszystko zaczęło powracać na właściwe tory. Choć może zaczęło robić to już wcześniej? Zaliczyli jedno potknięcie. Mocne, naprawdę mocne tąpnięcie mające słodko-gorzki posmak desperacji, po którym tak naprawdę nic już nie było takie same, nawet jeśli słowa dotyczące tamtego wieczoru nigdy nie opuściły niczyich ust.
Mimo to, później zachowywali się inaczej. To nie był wyłącznie doppelganger, nie było to tylko (aż) widmo straty. Dwa tygodnie. Dużo i mało. Po tylu latach...
...miała prawo być...
...wzruszona.
Wzruszona. Napięcie opadło z jego ciała niemal tak bezwiednie jak się pojawiło. Kiwnął głową, dotykając dłonią dłoni dziewczyny, aby podnieść się z klęczek, w wolnej ręce nadal trzymając otwarte pudełko z pierścionkiem. Sam nie do końca wiedział, w jaki sposób manewrował w tym momencie pomiędzy kilkoma jednoczesnymi czynnościami, jednak zajmując miejsce na ławce, bez słowa wyciągnął ramię ku blondynce, pociągając ją do siebie. Być może nie był w stanie całkowicie wciągnąć jej sobie na kolana, jednak z pewnością nie mogła nie pojąć tej sugestii.
Te trzy słowa. Nie jedno. Trzy.
Oczywiście, że tak.
Tak, to była najwyższa pora. Znowu mieli tę wyjątkową zgodność.
- Mhm. I wciąż mieszasz mi w głowie - odmruknął chrapliwie, niemalże bezgłośnie przez spłycony oddech.
Nie był to jednak wyrzut. Nie było to też suche stwierdzenie faktu. Tego, co przecież oboje wiedzieli. Nie, był to komplement. Niezaprzeczalny, wyjątkowo wyraźny. Geraldine regularnie zapewniała mu cały rollercoaster emocji, nawet jeśli jednocześnie nikt inny nie umiał tak bardzo go wyciszyć. Ot, paradoks. Nie to, żeby on pozostawał jej przy tym dłużny. Tego poranka zdecydowanie zapewnili to sobie wzajemnie. Biorąc głębszy, chociaż wciąż dosyć ciężki oddech, poruszył brwią, lekko unosząc ją w górę. Jego spojrzenie przesunęło się z twarzy dziewczyny... ...narzeczonej na pudełko z pierścionkiem i ponownie na jej niebieskie, zamglone oczy.
- Pozwolisz? - Nie to, by obawiał się, że go zgubi (dwa razy to byłoby wyjątkowo absurdalne), ale bez wątpienia chciał go zobaczyć na właściwym miejscu. Jedynym słusznym. Później mogli...
...kątem oka spojrzał na jej usta, unosząc kącik własnych. Niczego nie był tak pewien jak tej decyzji. Nawet bez zewnętrznej oprawy, to był idealny moment.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
17.08.2025, 21:49  ✶  

Geraldine zdawała sobie sprawę, że to nie będzie trwało wiecznie. Na pewno znajdą się sytuacje, w których znowu będą się ścierać, próbować przepychać swoje racje, bo nie należeli do szczególnie ugodowych osób, jednak ostatnio bardzo gładko przychodziło im odnajdywanie wspólnej ścieżki, przynajmniej na niektórych frontach, tak właściwie to na tych najważniejszych, więc może dobrze się składało. Dużo prościej było ścinać się o nic nie znaczące pierdoły, niżeli o to, jak ma wyglądać ich wspólna przyszłość. Co najbardziej istotne. Dotarli do momentu, w którym i jedno i drugie twierdziło, że właśnie tego potrzebują - wspólnej przyszłości. Nie było w tym już miejsca na odsuwanie się od siebie, szukanie wytłumaczenia dlaczego miałoby im być lepiej osobno - bo nie miało, nigdy nie miało być im lepiej w pojedynkę. Jasne, Ambroise miał swoje powody, kierował się jakimś wyższym dobrem, którego nie umiała zrozumieć, zresztą chyba sam widział, że to nic nie dało. Miało być jej lepiej, miała być bezpieczna, a co z tego wyszło? Jedno, wielkie gówno. Brodziła jeszcze bardziej w błocie, próbowała jakoś sobie wszystko ułożyć, ale nic z tego nie było. To nie działało, do tego dołączyły typowe dla niej odruchy autodestrukcyjne i jak skończyła? Nie była szczególnie dumna z tego, co działo się w jej życiu przez ostatnie półtora roku, wróciła do przyzwyczajeń, które bardzo dawno przestały być jej, ale jakoś musiała o tym wszystkim zapomnieć, jakoś musiała sobie radzić, może niczego to nie dawało na dłuższą metę, ba przynosiło jeszcze większy ból, ale chociaż przez kilka chwil odsuwała od siebie te męczące ją myśli.

Yaxleyówna nigdy nie miała jakichś szczególnych oczekiwań związanych z ewentualnymi oświadczynami, ba - przez wiele lat swojego życia nawet nie zakładała, że mogłaby wyjść za mąż. To nigdy nie znajdowało się na liście jej marzeń do odhaczenia. Nieco się zmieniło, gdy poznała w końcu właściwą osobę. Inaczej patrzyła na świat, od kiedy zaczęli razem przez niego iść. Spodziewała się tego, że zostaną małżeństwem, miała nawet kiedyś swoją szansę, ale trochę zmieniła plany Ambroise'a, może nie było to szczególnie przyjemne, ale wtedy nie czuła, aby był to odpowiedni moment, raczej z konieczności... nie do końca chciała, żeby to tak wyglądało. Nie chodziło nigdy o to, że nie chciała zostać jego żoną, nie, już wtedy miała pewność, że kiedyś nią będzie.

Później plany nieco się zmieniły, ich drogi się rozeszły, czuła jednak, że to nie był koniec ich historii, bo zasługiwali na więcej, zwłaszcza po tym, kiedy poznała szczegóły, gdy dowiedziała się dlaczego podjął taką, a nie inną decyzję. Nie, żeby uważała to za słuszne, ale próbowała to zrozumieć, jak na nią to i tak było wiele. Teraz? Znowu zaczynali tworzyć swoją małą bańkę, układać wszystko tak, żeby było im dobrze. Szło im to całkiem sprawnie, w końcu przeżyli razem wiele, mogło być tylko lepiej, czyż nie?

Była zaskoczona. Nie spodziewała się takiego odzewu na to swoje głupio rzucone hasło. Sama wywołała wilka z lasu, jednak tym razem nie chciała odmawiać. Zmarnowali wiele czasu, był to odpowiedni moment na deklaracje, w końcu nie byli już najmłodsi, prędzej, czy później i tak mieli to zrobić, dlaczego więc nie teraz?

Odpowiedź była całkiem prosta, nie mogła sięgnąć po zwyczajne tak, to nie było w jej stylu, musiała dodać coś od siebie. Nie spodziewała się, że to wzbudzi niepokój w jej chłopaku, tak właściwie to chyba już narzeczonym?

- Nigdy nie przestanę. - To byłoby zbyt proste, prawda? Skoro teraz mieli jasność co do tego, że spędzą razem resztę życia, to mogła mu to obiecać. Nigdy nie przestanie mieszać mu w głowie. Nie mógł oczekiwać, że nagle stanie się bardziej okrzesana, mniej chaotyczna, tak już miała, ale na pewno zdawał sobie z tego sprawę, bo przecież znali się bardzo dobrze, wiedzieli o sobie wszystko, nie było między nimi tajemnic.

Wgramoliła się mu w końcu na kolana, brakowało jej gracji, bo wszystko działo się dość szybko, jeszcze kilka sekund temu znajdował się na ziemi, teraz był tuż obok, wyciągnął w jej stronę ramię, zrozumiała sugestię, chociaż nie wyszło to tak pięknie, jak zakładała, ale jakoś jej się udało.

- Jak najbardziej, zresztą chyba już nie mam innego wyjścia. - Dodała z uśmiechem, wyciągając dłoń w jego kierunku. Pierścionek na jej palcu miał potwierdzać to, że niebawem będzie jego żoną, właściwie to mieli na pewno wiele rzeczy do ustalenia. Była pewna, że nie chce z tym zwlekać, jak najszybciej chciała to mieć za sobą. Chciała, aby wreszcie zrobili to wszystko, czego unikali przez tyle lat właściwie. Zasługiwali na to. Rozmawiali wieczorem o wspólnym domu, tak czy siak, to zmierzało do jednego. Mieli stać się rodziną, właściwie to przecież byli nią od dawna, jednak był to odpowiedni moment, aby poczynić te bardziej oficjalne kroki.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
18.08.2025, 12:24  ✶  
Nietrudno było mu zinterpretować zaskoczenie malujące się na twarzy Geraldine. Poniekąd dokładnie tego spodziewał się w każdym ze scenariuszy, jakie przez ostatnie dni rozpatrywał w swojej głowie. Zdziwienia zastąpionego błyskiem, gdy uświadomiła sobie, co tak naprawdę robił i do czego zmierzał. Potem zaś, w najbardziej optymistycznych ze scenariuszy, dokładnie tego samego zamglonego, wzruszonego, ale szczęśliwego spojrzenia. Pragnął tego dla nich, szczególnie po tym wszystkim, co przeszli, by wreszcie znaleźć się w tym momencie.
Choć nie mógł zaprzeczyć, że przez sekundę poczuł zaniepokojenie związane z dłonią wyciągniętą w jego kierunku i dotykiem dziewczyny.
Jego dziewczyny.
Jego narzeczonej.
- Wiem - odparł bez zawahania, robiąc przy tym poważną minę, nawet jeśli w jego oczach na próżno byłoby szukać czegokolwiek prócz rozbawienia.
Tak, był szczęśliwy. Być może na moment odrobinę wytrąciła go z równowagi, zapewniając mu ten mały skok pulsu, przez który serce na kilka sekund znalazło się w jego gardle, ale przecież miała rację. Doskonale wiedział, że to było pakietem łączonym. Zdawał sobie sprawę z tego, na co pisał się już lata wcześniej. To nie była żadna nagła zmiana. Yaxleyówna niemal bezustannie zapewniała mu cały wachlarz emocji. Zazwyczaj tych dobrych, nawet jeśli momentami nieoczekiwanych.
Tak, nie wątpił w to, że ich faza miesiąca miodowego, jaki zaliczali na nowo już od kilku dni, kiedyś miała napotkać trudności życia codziennego. Nie zawsze mieli zgadzać się ze sobą we wszystkim, o czym rozmawiali. Oboje mieli dosyć mocne, uparte charaktery i ugruntowane przekonania, jednak w tym momencie nie dało się ukryć, że przeżywali coś na kształt drugiej młodości.
Po dosyć trudnym, intensywnym końcu sierpnia i początku września, zdecydowanie zasłużyli na to, aby jeszcze przez jakiś czas móc pławić się w tym wszystkim, co zaczęli odzyskiwać. Być może nie zwracał na to aż takiej uwagi, nie analizując tego aż tak dogłębnie, ale w momencie, w którym wreszcie odpuścił swój punkt widzenia (krzywdzący, to bez wątpienia, przecież to akurat wiedział), mimowolnie stał się bardziej ugodowy. Nie potrzebował mieć całej racji, jaka istniała.
Chciał być szczęśliwy. Pragnął, by Geraldine taka była. Zasługiwali na swój szczęśliwy nowy początek (zakończenia chwilowo nie przewidywał, ale i ono powinno takie być), toteż dążył do tego, żeby im je zapewniać.
Nie, to nie było impulsywne, nieprzemyślane zachowanie. Nie czuł się w żaden sposób przymuszony do tego, aby nasunąć pierścionek na palec dziewczyny. To nie była konieczność. Nie robił tego, bo musiał, bo był do tego zobowiązany, bo sytuacja tego wymagała. Wiedział, że Rina też zdawała sobie z tego sprawę. Przynajmniej po tych kilku sekundach, kiedy zarówno jego serce, jak i żołądek prawie fiknęły koziołka.
Tak, nie trwało to zbyt długo. Zaledwie ułamek chwili. Tak, miał świadomość tego, że jego dziewczyna...
...jego narzeczona sama moment wcześniej wypowiedziała słowa o ślubie, jednak nie dało się ukryć, że zapewniła mu drobne przyspieszenie pulsu, gdy zasugerowała mu, że powinien podnieść się z kolan. Nie mógł nic na to poradzić. Wiedziony przeszłymi doświadczeniami, zdecydowanie poczuł mocniejsze bicie serca.
Był pewien podejmowanej decyzji. Niczego tak bardzo nie pragnął jak usłyszeć to jedno tak, nawet jeśli towarzyszyła temu najwyższa pora, na którą niemal lekko przewrócił oczami, gdy uświadomił sobie, że to działo się naprawdę. Nie zastanawiała się, nie analizowała jego pobudek, jak to miało miejsce poprzednim razem. Tym razem wiedział, że oboje mają pewność. To była ta chwila.
Cóż, może nie byli wyjątkowo godni w sposobie, w jaki ponownie znaleźli się tuż przy sobie nawzajem, jednak przecież byli tu całkowicie sami. Najgorszym, co mogło ich spotkać był donośny dźwięk krakania, jaki dotarł do ich uszu od strony ogrodu, gdy Geraldine wreszcie wgramoliła się mu na kolana. Przy pledach i pudełeczku z pierścionkiem, które w dalszym ciągu trzymał w jednej dłoni (jakoś nie ufał sobie w zakresie odstawiania go na bok, nie w tej chwili), było to dosyć utrudnione zadanie. Nic więc dziwnego, że mogło rozbawić Matkę Naturę na tyle, że postanowiła im to zasugerować.
- Śmieją się z nas, wyobrażasz to sobie? - Skwitował, wpatrując się wprost w tęczówki dziewczyny, praktycznie nos przy jej nosie.
Mógłby ją nim trącić, mógłby nachylić się jeszcze o kilka centymetrów, aby złączyć ich usta w pocałunku, mógł zrobić naprawdę wiele rzeczy, praktycznie wszystko, jednak wybrał właśnie to. Patrzenie, po prostu wpatrywanie się w głębię oczu Geraldine, dopóki jego własne nie zaczęły lekko łzawić. Dopiero wtedy mrugnął parokrotnie, poprawiając ją na jego kolanach i przygryzając wargę w uśmiechu.
- Nie wykręcisz się już. Nie widzę innej możliwości, jak tylko ta jedna - dokładnie ta, w której zostawała jego żoną.
Po tylu turbulencjach, być może po nieco zbyt wielu latach, ale przecież nigdy nie byli specjalnie konwencjonalni, czyż nie? Zawsze robili wszystko po swojemu, w swoim tempie i na własnych regułach. W tym wypadku zdecydowanie nie było inaczej. Najważniejsze, że wreszcie doszli do tego momentu, tym razem nie zbaczając z obranej drogi.
Mrugając jeszcze jeden raz, przeniósł wzrok na pudełeczko, tym razem całkiem gładkim ruchem ujmując znajdujący się tam kamyk, by móc wreszcie nasunąć go na palec ukochanej. Jedyne słuszne miejsce, gdzie powinien się znaleźć, pasując jak ulał.
- I jak? - Mruknął, ponownie przenosząc wzrok na jej oczy.
Czekał, po prostu czekał na komentarz. Tym razem spokojnie, bez cienia zdenerwowania.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (5804), Ambroise Greengrass (7873)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa