15.09.2025, 23:51 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.09.2025, 21:42 przez Aaron Moody.)
Nie istniało dla Aarona Moody’ego miejsce bardziej wrogie od tego szpitala – nie przez złe intencje zatrudnionych w nim magomedyków, którzy własne życie i zdrowie gotowi byli położyć na szali losu, aby ratować pacjentów przywożonych tu przez magiczne pogotowie ratunkowe – lecz przez to, co ów szpital dla niego reprezentował.
A reprezentował porażkę.
Każdy pacjent był dowodem, że aurorzy nie zdążyli, że magia ochronna zawiodła, że strach zwyciężył. Ściany były za jasne, korytarze za wąskie, a powietrze zdawało się lepione z ciężkiej, wilgotnej ciszy, która przesiąkała ubrania zapachem medykamentów… A może zapachem wspomnień. Bo gdy Aaron Moody przemierzał te korytarze, czuł się tak, jak gdyby przemierzał korytarze pokurwiałego pałacu pamięci. Czuł się tak, jak gdyby wracał tam, gdzie nigdy nie chciał wracać.
Zbyt wiele wspomnień wiązało się ze szpitalem świętego Munga.
Znów te same korytarze. Znów drzwi, spod których sączyło się światło i niewyraźne piszczenie magomedycznej aparatury, tłoczącej w żyły eliksiry przeciwbólowe. Tym razem za drzwiami leżała dziewczyna mugolskiego pochodzenia, brutalnie napadnięta we własnym domu. Ciało jej matki, obłożnie chorej charłaczki, którą się opiekowała, przeniesiono już do szpitalnej kostnicy. Nawet gdyby zdołali ją ocalić, nie pożyłaby długo. Ocalili jednak dziewczynę, jej córkę… Ale patrząc na nią, Aaron nie był pewien, czy rzeczywiście można to było nazwać ocaleniem.
Przypomniał sobie jej ciało w świetle różdżek, kiedy wynosili ją ze zdewastowanego domu, nad którym zawisł mroczny znak. Zaciśnięte powieki, jakby bała się, że widok tego świata wypali jej oczy. Była jak łania, która wyskoczyła na drogę, tylko po to, żeby przejechało ją mugolskie auto, oślepiając blaskiem reflektorów. Nie potrafił patrzeć na nią bez bólu, więc zmuszał się, żeby patrzeć. Oddech dziewczyny przypominał szarpane drżenie zwierzęcia, który kona na poboczu drogi: raz jeszcze próbuje chwycić powietrze, raz jeszcze zmusza do skurczu potrzaskaną klatkę piersiową, kalecząc się własnymi żebrami. Skurwysyny prawie ją zamęczyli.
Puścili się za nimi w pościg, ale zdołali złapać tylko jednego z nich. Złapać… Dobre sobie. Pierwszy ze Śmierciożerców, którego uznali za prowodyra całej akcji, zbiegł, zostawiwszy za sobą martwe ciało towarzysza, zbroczone krwią. Drugi wykrwawił się, zanim zdążyli do dopaść. Któreś z zaklęć miotanych niemal na oślep przez przypartych do muru Śmierciożerców musiało odbić się rykoszetem, raniąc go w udo. Aaron wymierzył w niego wcześniej zaklęciem obezwładniającym, częściowo paraliżując nogi, które mężczyzna zmuszony był potem ciągnąć za sobą. Spowolniło to pościg, pozwalając im zapędzić Śmierciożerców w gmach opuszczonej fabryki, gdzie rozpoczęli pojedynek na zaklęcia, świszczące ponad głowami. Pewnie nawet nie czuł, jak ulatuje z niego życie, dopóki nie było już za późno, pomyślał, zabezpieczając różdżkę Śmierciożercy. Wyjaśniałoby to dzikie okrzyki bojowe, jakie zaczął z siebie wydawać resztą sił, jakie mu zostały, gdy jego towarzysz zniknął, teleportując się z trzaskiem… Chyba cudem tylko unikając zaklęcia wystrzelonego w jego stronę przez szefową Biura Aurorów. Gdyby tylko udało im się pojmać przynajmniej jednego z nich żywcem.
– Wykrwawił się zbyt szybko – stwierdziła chłodno Harper.
Aaron skinął głową.
– Wydawało mi się, że trafiłaś tamtego. W tamtym momencie, gdy osłaniałem cię zza węgła? Gdy dałem ci znak, żebyśmy zmienili pozycje? Wtedy. – Aaron pokazał na ślady na ziemi, którym przyjrzał się wcześniej, gdy okrążał warsztat z różdżką w stanie gotowości. Lśniły delikatnie pod jego zaklęciem, z pomocą którego próbował odróżnić od siebie poszczególne tropy, jak gdyby Śmierciożercy byli zwierzyną łowną, a oni – myśliwymi. – Wtedy próbował przekraść się tu bliżej… – wskazał ręką na ślady pozostawione przez buty niższego ze Śmierciożerców, tego, który zdołał umknąć: na podstawie odległości kroków mimochodem oszacował jego wzrost, odnotowując z satysfakcją, że utykał na jedną nogę. A więc i jego trafili. – …i zobaczył, że jego pomagier ledwie zipi. Inaczej zaryzykowałby teleportację łączną.
Harper kopnęła ze złością truchło, z taką miną, jak gdyby chciała unurzać w otaczającej je kałuży krwi czerwone sznurówki przy swoich ciężkich butach. Może nie uzyskałaby głębszego odcienia czerwieni, ale przynajmniej zyskałaby satysfakcję: Aaron dobrze to rozumiał, sam przecież najchętniej zdałby skurwysynowi maskę z twarzy, razem ze skalpem. Okaleczone zwłoki kazałby powiesić w gmachu Ministerstwa, na samym środku atrium, przez które codziennie przewijały się tysiące, dziesiątki tysięcy czarodziejów. Patrzcie na tych tchórzy. Na tych, którzy śmią się mienić zbawcami magicznego świata. Patrzcie, co zrobimy z nimi, jak już skończą z nimi dementorzy. Ale zamiast tego po prostu przykucnął obok, na ziemi, chcąc przyjrzeć się śladom na szacie Śmierciożercy. Ocenić, czy jego towarzysz próbował mu pomóc, czy zawinął się, nie patrząc za siebie. Gdyby zostawił za sobą choćby skrawek szaty… Mogliby zgarnąć Bonesa, żeby spróbował go wywęszyć. Cholera, mogliby poprosić nawet jakiegoś widmowidza o pomoc, w samej brygadzie znalazłoby się kilku, którzy gotowi byli wspomóc swym darem działanie służb. Razem z Harper zabezpieczyli miejsce pojedynku, wspomagając się zaklęciami obszarowymi. Wiedzieli, że resztą zajmą się technicy, których zastęp wkrótce przybył na miejsce, razem ze spóźnionymi posiłkami. Zostawił ich Harper na pożarcie, wiedząc, że ta jest w swoim żywiole, sam natomiast wyciągnął swój notatnik, aby odwzorować na papierze żłobienia wyryte w masce Śmierciożercy. Dam ja wam męczenników, pomyślał, przyjrzawszy się szkicowi z taką samą satysfakcją, z jaką patrzyłby na trofeum łowieckie na ścianie. Cały zastęp jebanych Śmierciuchów powieszonych na swych pelerynach.
Tylko najpierw musieliby ich złapać, prawda?
Dlatego tutaj był. W końcu trzeba było przesłuchać dziewczynę.
Znów ten sam korytarz, te same krzesła, skrzypiące przy każdym ruchu, jak wtedy, gdy podniósł się na widok młodej magomedyk, która wyszła, żeby z nim porozmawiać. Pamiętał ją, uświadomił sobie. Ona też go pamiętała, musiała pamiętać, widział to po jej oczach. Wtedy też od razu wyciągnął odznakę, chociaż daleko było mu do opanowania, z jakim teraz przedstawił się uzdrowicielce. Wtedy ledwie był w stanie złapać oddech, choć to nie pęd teleportacji wycisnął mu resztki powietrza z płuc. Przez szpitalny korytarz przeszedł jak burza. Teraz jego kroki były spokojne, wyważone, podobnie jak i jego ton, ale gdy chodziło o jego córkę, biegł. W biegu wycedził, jak się nazywa, i jaki ma stopień. Urywanymi słowy wyjaśnił, że jako dowódca, chce wiedzieć wszystko na temat stanu zdrowia brygadzistki Millie Moody, która doznała obrażeń w trakcie pełnienia obowiązków służbowych. Wszystko dlatego, że będąc w pobliżu, dostał sowę od Bonesa, że patrol brygady, w którym miała służyć, napotkał na nieprzewidziane trudności w trakcie interwencji w Kornwalii: rzucił wszystko, spodziewając się najgorszego. Próbował opanować oddech, stercząc z odznaką pod punktem pielęgniarskim, z wolną ręką zaciśniętą na różdżce, która wtedy wydała mu się bezużyteczna jak nigdy przedtem.
– Pan jest ojcem? – zapytała wtedy łagodnie uzdrowicielka, z wymalowaną na twarzy troską, z którą magomedycy zwykli zwracać się do pacjentów w stanie terminalnym, ze zmanierowaniem w głosie, przyjmowanym podczas rozmów z czuwającymi przy ich łóżkach bliskimi. W taki sam sposób zwracali się do niego, gdy siedział w szpitalu z Madeleine. W taki sam sposób zagadywali Millie, którą zawsze zabierał ze sobą. Szeptali, chodzili na paluszkach, ubierali wszystko w zgrabne, uzdrowicielskie formułki, za którymi chowali się tak, jak aurorzy chowali się za cytowanymi przez siebie paragrafami… Nie potrafili jednak ukryć swojego współczucia pod kitlem, pokryć bijącego z ich twarzy człowieczeństwa procedurą, tak, jak zwykli przykrywać prześcieradłami twarze zmarłych. Profesjonalni, ale ludzcy, zbyt ludzcy na gust Aarona, który nie mógł pozwolić sobie na słabość w obecności żony, w obecności córki, w obecności syna, w niczyjej obecności, pomyślał, wpijając starannie przycięte paznokcie we wnętrze poznaczonej odciskami dłoni. Oprzytomniał wtedy, opamiętał się – a raczej zmusił się do opamiętania, zdając sobie sprawę, że oczekuje się od niego reakcji – doskonale opanowanym tonem poprosił przypatrującego mu się z troską magomedyka prowadzącego o powtórzenie zaleceń co do dalszego leczenia żony. Niemal wszystko z jego wywodu umknęło mu, gdy obracał w głowie usłyszaną na samym początku diagnozę, a nie mógł pozwolić sobie przecież na nieuwagę. Z trudem sięgnął po służbowy notes, który zawsze nosił przy sobie, zdając sobie sprawę, że cały ten czas stał nieruchomo jak sparaliżowany.
Wtedy też zamarł, słysząc pytanie uzdrowicielki.
„Pan jest ojcem?”
– Tak – zdołał wykrztusić przez zaciskające się boleśnie gardło. – Tak, jestem jej ojcem.
Zapadła między nimi niewygodna cisza, która dla Aarona wydawała się trwać całą wieczność, choć nie mogła trwać dłużej niż chwilę. O jak wiele lat postarzał się w tej chwili? Zapewne o tyle, ile miała Millie.
Zdał sobie sprawę, że nie pamięta, ile lat ma Millie. Ile lat ma jego córka.
„Tak, jestem jej ojcem.”
Uzdrowicielka zmarszczyła nagle brwi.
– Nie mamy pacjentki o takim nazwisku – powiedziała, dla pewności przerzucając raz jeszcze dokumentację z izby przyjęć, zanim Aaron zdążył ją o to poprosić. Chyba nie był zresztą w stanie wydobyć z siebie głosu. Nie, dopóki nie potwierdziła mu, że absolutnie żadnej Mildred Moody nie przyjęto dzisiaj do szpitala… Choć przyjęto inną brygadzistkę, dodała szybko, wymieniwszy nazwisko, które skojarzył dopiero po dłuższej chwili. Partnerka Millie, zdecydowanie bardziej doświadczona w terenie, powoli zaczynała przygotowywać się do kursów aurorskich. Wyglądało, jakby się lubiły, tak mu się przynajmniej wydawało. Oberwała poważnym urokiem, ale jej życiu nic nie zagrażało. Mildred? Ale że Millie?, usłyszeli od jednej z pielęgniarek, przechodzących obok. Wciąż jeszcze czeka, aż rodzice jej koleżanki przyjadą do szpitala… Zeszła na chwilę na dół po kawę, ktoś jej szukał? Taka miła dziewczynka, prosiła, żeby rzucić od czasu do czasu okiem na tamtą biedaczkę, dopóki nie wróci.
Aaron skinął wtedy głową w podzięce, nie będąc w stanie wykrztusić nic więcej. Nie zapytał, w której sali położono partnerkę Millie. Zniknął, zanim wróciła z powrotem na górę, upewniwszy przedtem magomedyk, że nie potrzebuje wiedzieć niczego więcej.
Wtedy patrzyła na niego tak samo powątpiewającym wzrokiem, jak i teraz.
– Może coś pamięta – powiedział cicho Aaron, pokrótce objaśniwszy magomedyk działania, jakie podjęli z ramienia Biura Aurorów, skupiając się na tym, że napastnik, który wyrządził dziewczynie krzywdę, wciąż pozostaje nieuchwytnym. – Może przypomni sobie coś, co pomoże nam ustalić tożsamość oprawcy. Każdy szczegół się liczy… Wszystko jest ważne.
Gdy więc wszedł do szpitalnej sali, przyjrzał się uważnie dziewczynie, pozwalając, aby wszystkie wspomnienia tamtej nocy powróciły, ze wszystkimi szczegółami. Cisza w sali była lepka, przerywana tylko jej nierównym oddechem. Uzdrowiciele mówili wcześniej, że krzyczy w nocy, że rzuca się, jakby ktoś wciąż nad nią stał. Pamiętał jej krzyki, wyrwane z gardła, kiedy zaklęcia przestały ją trzymać sparaliżowaną. Wcześniej chciała bowiem zrobić sobie krzywdę, paznokciami ryjąc w skórze, coraz to głębiej, i głębiej. W końcu klątwy, które na nią spadły, pomieszały jej zmysły. Na jej przedramionach widniały ślady czarnomagicznych zaklęć, wyryte w ciele skaryfikacje, które nie miały się zagoić. Jak gdyby Śmierciożerca chciał, żeby każdy, kto na nią spojrzy, wiedział, że została złamana.
Bo była złamana.
Na jej brzuchu i wnętrzu ud widać było ślady przypominające zęby. „To nie wilkołak”, w tym samym momencie odezwali się Aaron i Harper, on – z trudem cedząc słowa przez zaciśnięte zęby, ona – marszcząc ze złością brwi. Zasugerował to na głos jeden z techników brygady, choć zrobił to tonem pozbawionym przekonania. Jak gdyby próbował odsunąć od siebie niewygodną świadomość, że wszystko, czego byli świadkami, było dziełem człowieka, nie zwierzęcia.
Zwrócił się do niej łagodnie, po imieniu, tak jak poradziła mu towarzysząca mu magomedyk, udająca, że przegląda kontrolkę z parametrami życiowymi pacjentki. Jego cichy głos tchnął spokojem.
Dziewczyna podniosła głowę. Spojrzała na niego wielkimi oczami. Jedno z nich wciąż było podbiegnięte krwią.
A potem zaczęła krzyczeć.
Nie dowiedział się niczego. A jednak długo jeszcze siedział w szpitalu, patrząc na drzwi, za którymi leżała dziewczyna. Była żywa, tak... Ale jakie to było życie? Ciało, które będzie się goić miesiącami. Złamany duch, który nie zrośnie się pod wpływem eliksirów jak kość.
„Zabiorą ją do Lecznicy Dusz, gdy jej stan się ustabilizuje”, zapewniła go uzdrowicielka, w jej głosie słychać było jednak zmęczenie. Nie zmęczenie, zrozumiał, lecz bezradność. Nie zdołają przecież uleczyć jej wspomnień. Ból wżerał się głębiej niż sięgała pamięć.
Bolało, gdy po powrocie do Ministerstwa, znalazł na biurku najnowsze wydanie Proroka, w którym napisali, że bohaterskim aurorom udało się ocalić kolejne ludzkie życie.
Porażka, pomyślał Aaron, zapadając się w swoim fotelu. W myślach wciąż jednak kroczył sterylnymi korytarzami świętego Munga. Pieprzona porażka.
A reprezentował porażkę.
Każdy pacjent był dowodem, że aurorzy nie zdążyli, że magia ochronna zawiodła, że strach zwyciężył. Ściany były za jasne, korytarze za wąskie, a powietrze zdawało się lepione z ciężkiej, wilgotnej ciszy, która przesiąkała ubrania zapachem medykamentów… A może zapachem wspomnień. Bo gdy Aaron Moody przemierzał te korytarze, czuł się tak, jak gdyby przemierzał korytarze pokurwiałego pałacu pamięci. Czuł się tak, jak gdyby wracał tam, gdzie nigdy nie chciał wracać.
Zbyt wiele wspomnień wiązało się ze szpitalem świętego Munga.
Znów te same korytarze. Znów drzwi, spod których sączyło się światło i niewyraźne piszczenie magomedycznej aparatury, tłoczącej w żyły eliksiry przeciwbólowe. Tym razem za drzwiami leżała dziewczyna mugolskiego pochodzenia, brutalnie napadnięta we własnym domu. Ciało jej matki, obłożnie chorej charłaczki, którą się opiekowała, przeniesiono już do szpitalnej kostnicy. Nawet gdyby zdołali ją ocalić, nie pożyłaby długo. Ocalili jednak dziewczynę, jej córkę… Ale patrząc na nią, Aaron nie był pewien, czy rzeczywiście można to było nazwać ocaleniem.
Przypomniał sobie jej ciało w świetle różdżek, kiedy wynosili ją ze zdewastowanego domu, nad którym zawisł mroczny znak. Zaciśnięte powieki, jakby bała się, że widok tego świata wypali jej oczy. Była jak łania, która wyskoczyła na drogę, tylko po to, żeby przejechało ją mugolskie auto, oślepiając blaskiem reflektorów. Nie potrafił patrzeć na nią bez bólu, więc zmuszał się, żeby patrzeć. Oddech dziewczyny przypominał szarpane drżenie zwierzęcia, który kona na poboczu drogi: raz jeszcze próbuje chwycić powietrze, raz jeszcze zmusza do skurczu potrzaskaną klatkę piersiową, kalecząc się własnymi żebrami. Skurwysyny prawie ją zamęczyli.
Puścili się za nimi w pościg, ale zdołali złapać tylko jednego z nich. Złapać… Dobre sobie. Pierwszy ze Śmierciożerców, którego uznali za prowodyra całej akcji, zbiegł, zostawiwszy za sobą martwe ciało towarzysza, zbroczone krwią. Drugi wykrwawił się, zanim zdążyli do dopaść. Któreś z zaklęć miotanych niemal na oślep przez przypartych do muru Śmierciożerców musiało odbić się rykoszetem, raniąc go w udo. Aaron wymierzył w niego wcześniej zaklęciem obezwładniającym, częściowo paraliżując nogi, które mężczyzna zmuszony był potem ciągnąć za sobą. Spowolniło to pościg, pozwalając im zapędzić Śmierciożerców w gmach opuszczonej fabryki, gdzie rozpoczęli pojedynek na zaklęcia, świszczące ponad głowami. Pewnie nawet nie czuł, jak ulatuje z niego życie, dopóki nie było już za późno, pomyślał, zabezpieczając różdżkę Śmierciożercy. Wyjaśniałoby to dzikie okrzyki bojowe, jakie zaczął z siebie wydawać resztą sił, jakie mu zostały, gdy jego towarzysz zniknął, teleportując się z trzaskiem… Chyba cudem tylko unikając zaklęcia wystrzelonego w jego stronę przez szefową Biura Aurorów. Gdyby tylko udało im się pojmać przynajmniej jednego z nich żywcem.
– Wykrwawił się zbyt szybko – stwierdziła chłodno Harper.
Aaron skinął głową.
– Wydawało mi się, że trafiłaś tamtego. W tamtym momencie, gdy osłaniałem cię zza węgła? Gdy dałem ci znak, żebyśmy zmienili pozycje? Wtedy. – Aaron pokazał na ślady na ziemi, którym przyjrzał się wcześniej, gdy okrążał warsztat z różdżką w stanie gotowości. Lśniły delikatnie pod jego zaklęciem, z pomocą którego próbował odróżnić od siebie poszczególne tropy, jak gdyby Śmierciożercy byli zwierzyną łowną, a oni – myśliwymi. – Wtedy próbował przekraść się tu bliżej… – wskazał ręką na ślady pozostawione przez buty niższego ze Śmierciożerców, tego, który zdołał umknąć: na podstawie odległości kroków mimochodem oszacował jego wzrost, odnotowując z satysfakcją, że utykał na jedną nogę. A więc i jego trafili. – …i zobaczył, że jego pomagier ledwie zipi. Inaczej zaryzykowałby teleportację łączną.
Harper kopnęła ze złością truchło, z taką miną, jak gdyby chciała unurzać w otaczającej je kałuży krwi czerwone sznurówki przy swoich ciężkich butach. Może nie uzyskałaby głębszego odcienia czerwieni, ale przynajmniej zyskałaby satysfakcję: Aaron dobrze to rozumiał, sam przecież najchętniej zdałby skurwysynowi maskę z twarzy, razem ze skalpem. Okaleczone zwłoki kazałby powiesić w gmachu Ministerstwa, na samym środku atrium, przez które codziennie przewijały się tysiące, dziesiątki tysięcy czarodziejów. Patrzcie na tych tchórzy. Na tych, którzy śmią się mienić zbawcami magicznego świata. Patrzcie, co zrobimy z nimi, jak już skończą z nimi dementorzy. Ale zamiast tego po prostu przykucnął obok, na ziemi, chcąc przyjrzeć się śladom na szacie Śmierciożercy. Ocenić, czy jego towarzysz próbował mu pomóc, czy zawinął się, nie patrząc za siebie. Gdyby zostawił za sobą choćby skrawek szaty… Mogliby zgarnąć Bonesa, żeby spróbował go wywęszyć. Cholera, mogliby poprosić nawet jakiegoś widmowidza o pomoc, w samej brygadzie znalazłoby się kilku, którzy gotowi byli wspomóc swym darem działanie służb. Razem z Harper zabezpieczyli miejsce pojedynku, wspomagając się zaklęciami obszarowymi. Wiedzieli, że resztą zajmą się technicy, których zastęp wkrótce przybył na miejsce, razem ze spóźnionymi posiłkami. Zostawił ich Harper na pożarcie, wiedząc, że ta jest w swoim żywiole, sam natomiast wyciągnął swój notatnik, aby odwzorować na papierze żłobienia wyryte w masce Śmierciożercy. Dam ja wam męczenników, pomyślał, przyjrzawszy się szkicowi z taką samą satysfakcją, z jaką patrzyłby na trofeum łowieckie na ścianie. Cały zastęp jebanych Śmierciuchów powieszonych na swych pelerynach.
Tylko najpierw musieliby ich złapać, prawda?
Dlatego tutaj był. W końcu trzeba było przesłuchać dziewczynę.
Znów ten sam korytarz, te same krzesła, skrzypiące przy każdym ruchu, jak wtedy, gdy podniósł się na widok młodej magomedyk, która wyszła, żeby z nim porozmawiać. Pamiętał ją, uświadomił sobie. Ona też go pamiętała, musiała pamiętać, widział to po jej oczach. Wtedy też od razu wyciągnął odznakę, chociaż daleko było mu do opanowania, z jakim teraz przedstawił się uzdrowicielce. Wtedy ledwie był w stanie złapać oddech, choć to nie pęd teleportacji wycisnął mu resztki powietrza z płuc. Przez szpitalny korytarz przeszedł jak burza. Teraz jego kroki były spokojne, wyważone, podobnie jak i jego ton, ale gdy chodziło o jego córkę, biegł. W biegu wycedził, jak się nazywa, i jaki ma stopień. Urywanymi słowy wyjaśnił, że jako dowódca, chce wiedzieć wszystko na temat stanu zdrowia brygadzistki Millie Moody, która doznała obrażeń w trakcie pełnienia obowiązków służbowych. Wszystko dlatego, że będąc w pobliżu, dostał sowę od Bonesa, że patrol brygady, w którym miała służyć, napotkał na nieprzewidziane trudności w trakcie interwencji w Kornwalii: rzucił wszystko, spodziewając się najgorszego. Próbował opanować oddech, stercząc z odznaką pod punktem pielęgniarskim, z wolną ręką zaciśniętą na różdżce, która wtedy wydała mu się bezużyteczna jak nigdy przedtem.
– Pan jest ojcem? – zapytała wtedy łagodnie uzdrowicielka, z wymalowaną na twarzy troską, z którą magomedycy zwykli zwracać się do pacjentów w stanie terminalnym, ze zmanierowaniem w głosie, przyjmowanym podczas rozmów z czuwającymi przy ich łóżkach bliskimi. W taki sam sposób zwracali się do niego, gdy siedział w szpitalu z Madeleine. W taki sam sposób zagadywali Millie, którą zawsze zabierał ze sobą. Szeptali, chodzili na paluszkach, ubierali wszystko w zgrabne, uzdrowicielskie formułki, za którymi chowali się tak, jak aurorzy chowali się za cytowanymi przez siebie paragrafami… Nie potrafili jednak ukryć swojego współczucia pod kitlem, pokryć bijącego z ich twarzy człowieczeństwa procedurą, tak, jak zwykli przykrywać prześcieradłami twarze zmarłych. Profesjonalni, ale ludzcy, zbyt ludzcy na gust Aarona, który nie mógł pozwolić sobie na słabość w obecności żony, w obecności córki, w obecności syna, w niczyjej obecności, pomyślał, wpijając starannie przycięte paznokcie we wnętrze poznaczonej odciskami dłoni. Oprzytomniał wtedy, opamiętał się – a raczej zmusił się do opamiętania, zdając sobie sprawę, że oczekuje się od niego reakcji – doskonale opanowanym tonem poprosił przypatrującego mu się z troską magomedyka prowadzącego o powtórzenie zaleceń co do dalszego leczenia żony. Niemal wszystko z jego wywodu umknęło mu, gdy obracał w głowie usłyszaną na samym początku diagnozę, a nie mógł pozwolić sobie przecież na nieuwagę. Z trudem sięgnął po służbowy notes, który zawsze nosił przy sobie, zdając sobie sprawę, że cały ten czas stał nieruchomo jak sparaliżowany.
Wtedy też zamarł, słysząc pytanie uzdrowicielki.
„Pan jest ojcem?”
– Tak – zdołał wykrztusić przez zaciskające się boleśnie gardło. – Tak, jestem jej ojcem.
Zapadła między nimi niewygodna cisza, która dla Aarona wydawała się trwać całą wieczność, choć nie mogła trwać dłużej niż chwilę. O jak wiele lat postarzał się w tej chwili? Zapewne o tyle, ile miała Millie.
Zdał sobie sprawę, że nie pamięta, ile lat ma Millie. Ile lat ma jego córka.
„Tak, jestem jej ojcem.”
Uzdrowicielka zmarszczyła nagle brwi.
– Nie mamy pacjentki o takim nazwisku – powiedziała, dla pewności przerzucając raz jeszcze dokumentację z izby przyjęć, zanim Aaron zdążył ją o to poprosić. Chyba nie był zresztą w stanie wydobyć z siebie głosu. Nie, dopóki nie potwierdziła mu, że absolutnie żadnej Mildred Moody nie przyjęto dzisiaj do szpitala… Choć przyjęto inną brygadzistkę, dodała szybko, wymieniwszy nazwisko, które skojarzył dopiero po dłuższej chwili. Partnerka Millie, zdecydowanie bardziej doświadczona w terenie, powoli zaczynała przygotowywać się do kursów aurorskich. Wyglądało, jakby się lubiły, tak mu się przynajmniej wydawało. Oberwała poważnym urokiem, ale jej życiu nic nie zagrażało. Mildred? Ale że Millie?, usłyszeli od jednej z pielęgniarek, przechodzących obok. Wciąż jeszcze czeka, aż rodzice jej koleżanki przyjadą do szpitala… Zeszła na chwilę na dół po kawę, ktoś jej szukał? Taka miła dziewczynka, prosiła, żeby rzucić od czasu do czasu okiem na tamtą biedaczkę, dopóki nie wróci.
Aaron skinął wtedy głową w podzięce, nie będąc w stanie wykrztusić nic więcej. Nie zapytał, w której sali położono partnerkę Millie. Zniknął, zanim wróciła z powrotem na górę, upewniwszy przedtem magomedyk, że nie potrzebuje wiedzieć niczego więcej.
Wtedy patrzyła na niego tak samo powątpiewającym wzrokiem, jak i teraz.
– Może coś pamięta – powiedział cicho Aaron, pokrótce objaśniwszy magomedyk działania, jakie podjęli z ramienia Biura Aurorów, skupiając się na tym, że napastnik, który wyrządził dziewczynie krzywdę, wciąż pozostaje nieuchwytnym. – Może przypomni sobie coś, co pomoże nam ustalić tożsamość oprawcy. Każdy szczegół się liczy… Wszystko jest ważne.
Gdy więc wszedł do szpitalnej sali, przyjrzał się uważnie dziewczynie, pozwalając, aby wszystkie wspomnienia tamtej nocy powróciły, ze wszystkimi szczegółami. Cisza w sali była lepka, przerywana tylko jej nierównym oddechem. Uzdrowiciele mówili wcześniej, że krzyczy w nocy, że rzuca się, jakby ktoś wciąż nad nią stał. Pamiętał jej krzyki, wyrwane z gardła, kiedy zaklęcia przestały ją trzymać sparaliżowaną. Wcześniej chciała bowiem zrobić sobie krzywdę, paznokciami ryjąc w skórze, coraz to głębiej, i głębiej. W końcu klątwy, które na nią spadły, pomieszały jej zmysły. Na jej przedramionach widniały ślady czarnomagicznych zaklęć, wyryte w ciele skaryfikacje, które nie miały się zagoić. Jak gdyby Śmierciożerca chciał, żeby każdy, kto na nią spojrzy, wiedział, że została złamana.
Bo była złamana.
Na jej brzuchu i wnętrzu ud widać było ślady przypominające zęby. „To nie wilkołak”, w tym samym momencie odezwali się Aaron i Harper, on – z trudem cedząc słowa przez zaciśnięte zęby, ona – marszcząc ze złością brwi. Zasugerował to na głos jeden z techników brygady, choć zrobił to tonem pozbawionym przekonania. Jak gdyby próbował odsunąć od siebie niewygodną świadomość, że wszystko, czego byli świadkami, było dziełem człowieka, nie zwierzęcia.
Zwrócił się do niej łagodnie, po imieniu, tak jak poradziła mu towarzysząca mu magomedyk, udająca, że przegląda kontrolkę z parametrami życiowymi pacjentki. Jego cichy głos tchnął spokojem.
Dziewczyna podniosła głowę. Spojrzała na niego wielkimi oczami. Jedno z nich wciąż było podbiegnięte krwią.
A potem zaczęła krzyczeć.
***
Nie dowiedział się niczego. A jednak długo jeszcze siedział w szpitalu, patrząc na drzwi, za którymi leżała dziewczyna. Była żywa, tak... Ale jakie to było życie? Ciało, które będzie się goić miesiącami. Złamany duch, który nie zrośnie się pod wpływem eliksirów jak kość.
„Zabiorą ją do Lecznicy Dusz, gdy jej stan się ustabilizuje”, zapewniła go uzdrowicielka, w jej głosie słychać było jednak zmęczenie. Nie zmęczenie, zrozumiał, lecz bezradność. Nie zdołają przecież uleczyć jej wspomnień. Ból wżerał się głębiej niż sięgała pamięć.
Bolało, gdy po powrocie do Ministerstwa, znalazł na biurku najnowsze wydanie Proroka, w którym napisali, że bohaterskim aurorom udało się ocalić kolejne ludzkie życie.
Porażka, pomyślał Aaron, zapadając się w swoim fotelu. W myślach wciąż jednak kroczył sterylnymi korytarzami świętego Munga. Pieprzona porażka.
Koniec sesji
– You're too difficult.
– The situation is difficult, not me.
– The situation is difficult, not me.