To, co wydarzyło się na Beltane, nigdy nie powinno się wydarzyć. Bell, jako wprawiony nekromanta wiedział jak nikt inny, że igranie z siłami końca było ostatecznym dowodem szaleństwa Lorda Voldemorta i chociaż kusiło wielce stanąć po jego stronie aby poszerzyć swą wiedzę, po tym zajściu już nie tylko wierność Dellianowi sprawiała, że by się układów z tym demoniszczem nigdy nie podjął.
- Co za wariatka, nie rozumiem dlaczego nie chciała nas wpuścić do Kniei, przecież oni totalnie potrzebują naszej pomocy - mówił Bell, idąc z Ollivanderem noga w łapkę w kierunku miejsca zbiórki. Czuł bardzo silną potrzebę wylizania sobie łapki po tym, jak ta nieszczęsna Dolores kazała mu zrobić podpis w rubryczce numer trzy i nie pozwoliła mu uczynić tego trzymając długopis w pysku, bo cytując: „bazgrolił”. Doprawdy. Kobieta zupełnie nie znała się na bohatersch. - Dellian, nie w tę stronę, bo wpadniesz na drzewo - krzyknął do chłopaka, a sam odwrócił się w stronę... Uh, co prawda uprzedzono ich, że czekający na nich mężczyzna jest dosyć ekscentryczny, ale nikt nie mówił, że będzie wyglądał tak, jakby chciał iść do tej Kniei ze sznurem i to bez zamiaru powrotu... Kiedykolwiek... - TY JESTEŚ MARTIN CROUCH? TU, NA DOLE. MIAU. PATRZ NA MNIE. - Otarł mu się bokiem o nogawkę, wymijając go z gracją. - Za mną panowie. Ku przygodzie... Znaczy się, uratujmy tyle osób ile się da...