Kiedy tylko list od Brenny wpadł w jej ręce, to serce jej stanęło w gardle, była gotowa przysiąc, że tak się właśnie stało. Potem natomiast zaczęło bić jak oszalałe, kiedy wybiegła na dwór zobaczyć straty i rozliczyć zyski, a było na co patrzeć. Grządki były niemal całe rozkopane, a rosnące na nich do tej pory rośliny częściowo albo wyrwane z korzeniami, albo zadeptane, a niektóre z nich były zwyczajnie częściowo zjedzone. Crawley najpierw stanęła nad tym wszystkim, łapiąc się za głowę i zaciskając piąstki na rozwichrzonych lokach, a potem już zwyczajnie osunęła się przed tym wszystkim na kolana, sięgając do pierwszej pokrzywdzonej rośliny, by oczyścić ją z ziemi i sprawdzić jej stan.
Dora była fanką wszelakich drugich szans i niejednokrotnie udawało jej się odratować zmarniałe, ledwo żywe rośliny, ale teraz musiała spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać przed samą sobą, że większość z tych, które do tej pory beztrosko rosły w jej ogródku, aktualnie nie posiadały przed sobą zbyt świetlanej przyszłości. Szczególnie te, który dostały od życia potrójnie doświadczone i były jednocześnie wyrwane, zadeptane i nadjedzone.
Trwała tak przez dłuższą chwilę, przytulając do piersi zmaltretowany szczaw, który pierwszy nawinął się jej pod ręce, aż w końcu wstała i pogalopowała do domu, wciąż tuląc do siebie roślinę, niczym największy skarb. Złapała za pergamin i pióro, kreśląc parę słów do Franka (bo nie była pewna czy jest w domu, a miała teraz tyle na głowie) i posławszy list w drogę, przebrała się i pognała po schodach dalej, znowu na dwór.
Dopadła do szopy, która znajdowała się obok grządek i stanowiła raczej niewielką budkę, do której wrzucała ogrodnicze narzędzia głownie dlatego, żeby miała bliżej.
But I have promises to keep,
And miles to go before I sleep.