Chiny, Lijiang
Podróż taka jak ta wymagała sporo przygotowań. Bardzo dużo przygotowań. Zezwoleń, ustaleń, uściśleń, zażaleń, całej wielkiej listy przykazów, nakazów i zakazów. A także organizacji przewodnika i tłumacza, który będzie w stanie zaprowadzić cię do każdego zakamarka tego miasta. Prowincja Yueshan, którą Laurent wybrał, była całkowicie nieprzypadkowa, bo właśnie tutaj tworzono przeróżne herbaty. Nie był wielkim znawcą, może wciśnięto mu kit, ale kiedy zastanawiał się nad tym, gdzie do Chin miałby się wybrać z Olivią (bo to w końcu był wielki kraj) to polecono mu, w celu podróży iście herbacianej, właśnie to miejsce. A skoro już była prowincja (nadal - ogromna!) to naleeżało ją zmniejszać i zmniejszać, celować w odpowiedni punkt, który naprawdę przyciągnie. Najbezpieczniej byłoby umościć się w jednym z wielkich miast, tam nawet jak się zagubisz to w końcu ktoś cię znajdzie. Niby. Ale wielkie miasta nigdy nie przyciągały serca Laurenta, a co do preferencji otoczenia, w którym wolny czas można spędzić, to pod tym względem byli z towarzyszka zgodni - natura. Jak najwięcej zieleni, najlepiej jeszcze kicające sarenki czy inne jednorożce. Brzmiało śmiesznie, ale właściwie gdyby jedne z tych stworzeń się pojawiły to pewnie Olivia i Laurent wspólnie piszczeliby z zachwytu jak małe dzieci. No dobrze, może Laurent nie, bo przecież musiał dumnie wyglądać. A dziecięce piski... dziecięce piski nie były mu dane nawet kiedy był dzieckiem.
Nie zapomniał więc o całej wyprawie i kiedy już miał dopięte daty z odpowiednio dużym wyprzedzeniem poinformował o tym samą zainteresowaną. Żeby mogła sobie zaplanować to, w który piątek wziąć urlop, żeby się spakować, poinformować rodzinę... i tak dalej. Zorganizować swój czas. Czas i przestrzeń Laurenta była bardzo zorganizowana. Nie była to perfekcja, bo na perfekcjonizm pod tym względem nie popadał - to tylko on musiał być w tym wszystkim perfekcyjny, by jednocześnie się za takiego wcale nie mieć. Wszystko to plątało się na bardzo nierównym gruncie, mimo tego, jak gładkie życie pokazywał innym. Szczęśliwe, niemal beztroskie, gdzie wszystko się układało, nie było problemów emocjonalnych ani zawad z rodziną. Bo prawda, jak kiedyś to powiedział pewnej ważnej dla niego osobie, nie miała wobec niego znaczenia. Nie mogła się pokazywać.
W południe pojawili się w Lijiang. Różnica czasu robiła swoje - dlatego wolny piątek był konieczny. Piękne, kolorowe uliczki tchnące życiem i zielenią, nieznajomy, egzotyczny język i przyjemne, ciepłe powietrze. Było cieplej niż w Anglii, ale wcale nie gorąco. Pogoda przypominała wczesnej, angielskie lato. Chwilę poczekali i podszedł do nich chińczyk, który miał być ich tutejszym tłumaczem i przewodnikiem. Po angielsku mówił bardzo płynnie, rozmowa nie stanowiła więc problemu. Zaprowadził ich najpierw do hotelu - oczywiście oddzielnych pokoi, bo jakżeby inaczej. Kiedy zostawili już swoje rzeczy udali się na obiad, by potem przejść się magicznymi uliczkami tego miejsca. Należało zachowywać się ostrożnie - w końcu chodzili wśród mugoli. Zapowiedział jej, że mają kilka punktów do odwiedzenia, ale dnia dzisiejszego mogą pozwiedzać tutejsze miasto - świątynie, ogrody i herbaciarnie chociażby. Bo jutro ich czekała wyprawa do sławnego Wąwozu Skaczącego Tygrysa.
- Jak się podoba? - Zapytał, kiedy wędrowali jedną z uliczek, a ich przewodnik przed nimi - kierowali się do herbaciarni, w której mieli przeżyć dokładnie to, po co tutaj przybyli. Ceremonię parzenia herbaty.