To nie był jego dzień, a nawet nie był jego miesiąc. Nie był jego kwartał. Jego świadomość utrzymywała się na jakimś głupio-zaburzonym poziomie, jakby przechodził przez bagno, które ciągle starało się z nim walczyć i wciągać go niżej. Z tym, że on nie walczył. Nie dawał się całkowicie pochłonąć, ale nie walczył uparcie z tym grzęzawiskiem, które miało więcej siły, niż on. Głównie dlatego, że wcale się nie męczyło w przeciwieństwie do niego.
Nie był więc to jego dzień, jego miesiąc, jego tydzień. Jego godzina. Ciężko mu jakoś było wyjść z tego łóżka, nawet jeśli przestało ono dawać poczucie bezpieczeństwa. Obdzierało z ciepła. A jednak trzeba było wstać, Migotek chodził i mruczał, że powinien się spotkać z inwestorem, że przecież ma umówione spotkania, że, że, że... Siedział przez dłuższy czas i spoglądał w morze, nim w końcu się zebrał, by zaklęciami transmutacji zakryć blizny, siwe włosy, żeby prezentować się jak zawsze, choć jego oczy wędrowały do czarnej skóry, która wisiała na wieszaku. Zupełnie jakby raczej oglądała się na niego. Za nim. Jakby bardzo chciała, żeby w nią wskoczył, skoro czuł się w niej tak dobrze, ale nie. Nie dziś. Ubrał garnitur, choć pierwszy podmuch powietrza podpowiedział mu, że dzisiaj na marynarkę może być jednak za ciepło. Został więc w samej białej koszuli, wiążąc krawat pod szyją. Sprawdził swój grafik, dopasował sobie spotkania, by oddelegować do nich najwyżej Alexandra czy Vincenta, żeby Jackie miała zajęcie na ten dzień, żeby wszystko działało jak w zegarku i najlepiej bez jego większego udziału.
Było bardzo wcześnie, kiedy dotarł do Londynu i braku zabrania ze sobą marynarki nie pożałował ani trochę. Godzinne spotkanie opiewało wokół numerków i cyferek, liczb w setkach tysięcy, na których Laurent starał się skupić z całych sił. Odpychać na bok wszystko inne - tylko praca. Chociaż to musiało trwać niezmienne i nadal kwitnąć, obrastać w piórka. Tak jak dorastały piękne abraksany. Głowę miał ciężką, kiedy wyszedł z umówionego miejsca spotkania, ciągle czuł zapach kawy i jej smak na ustach. Wcale wielce przy tym nie pomagała. Potrzebował drugiej. Albo i nawet trzeciej. A może potrzebował wyciszyć się w chłodnych falach, żeby odciąć od siebie wszystkie te dźwięki, każde wspomnienie dotyku i wszystkie z emocji, które tworzył i były wokół niego tworzone?
Ostatnia rzecz, jakiej była mu potrzeba to upierdliwy duch, który zleciał do niego z jednej z budynków - niemal tak, jakby sam Irytek postanowił dojrzeć i urwać się ze szkoły. Był brzydki - ten duch. Miał upiorne spojrzenie szaleńca, które nieprzyjemnie przenikało przez ciało i chociaż w pierwszym odruchu (jak zawsze) zrobiło mu się żal, że ktoś jest tak przykuty do tej ziemi, że nie może iść do przodu, to w drugiej był zmęczony i chciał wrócić do domu i odpocząć, choć dzień się dopiero zaczynał. Śmiejąc się okropnie zagłuszał myśli i słowa. Bo nawet jeśli Laurent chciałby coś powiedzieć, to chyba by się przez te dźwięki nie przebił, nieprzyjemne dla uszu kotłowały się w głowie, kiedy duch latał od ściany do ściany, przenikając przez nie i obracał się jak akrobata z cyrku. Nagle wyłonił się tuż przed twarzą Laurenta sprawiając, że ten aż podskoczył ze strachu, a w drugiej chwili jego wizja uciekła. Na sekundę, a może na parę minut?
- Wszystko w porządku? Dobrze się pani czuje? - Zapytał zaniepokojony, męski głos. Laurent przymrużył nieco oczy, kiedy je rozchylił, łapiąc niepewny oddech w klatkę piersiową. Stał. Stał na swoich nogach, choć ugiętych, podtrzymywany w męskich ramionach, jakby był najbardziej kruchą istotą tego świata. Więc to musiało być mrugnięcie? A może upadł, tylko go podnieśli? A może... Zaraz - pani?
- Tak... dziękuję, dziękuję. - Otworzył oczy. Wstał ostrożnie z tej dziwnej pozycji, łapiąc ostrożnie równowagę, podtrzymywany ciągle przez mężczyznę i kiedy spojrzał w oczy tego mężczyzny, potem na swoje dłonie, na swoje ciało, na... na swoje piersi. Piersi. Laurent aż pisnął ze strachu i mężczyzna, który już miał go puścić złapał go jeszcze raz.
- Na pewno wszystko dobrze? - Dopytywał dalej. Dobrzee? Czy było DOBRZE? Blondyn, kompletnie skonfundowany, wczepił się palcami w szatę biedaka, czując jak serce wali mu w klatce piersiowej.
- T-tak... dziękuję... to znaczy, przepraszam i dziękuję... - Kompletnie bez pewności siebie odsunął się od niego, uśmiechając przepraszająco. Nie krzycz. Tylko nie krzycz. I nie panikuj. Już ten pisk przerażenia i omdlenie przyciągnęło niepotrzebną uwagę, a jeszcze zaraz ktoś zapyta: a to nie był mężczyzna chwilę temu..? Lub coś równie absurdalnego. Czym prędzej Laurent niemal pobiegł w kierunku Horyzontalnej niesiony myślą, że przecież musi iść do Florence, że przecież... ale zatrzymał się. Oddychając szybko od biegu, z rumieńcami na twarzy zatrzymał się. Obrócił twarz, żeby spojrzeć w swoje odbicie w szybie. Piękne. Dotknął dłonią swojej twarzy, swojego policzka, swoich ust, wpatrując się w siebie samego szeroko otworzonymi, wielkimi oczami. Przesunął palcami po jasnych włosach, które teraz opływały jego twarz. Piękne. Dotknął palcami szyby, w której się przeglądał i kiedy spojrzał w kierunku Horyzontalnej już wiedział, że wcale nie pójdzie do Florence.
Miał na siebie całkiem inny pomysł.
Oczy Laurenta aż błyszczały, kiedy zjawił się w Dolinie Godryka. Krawat zdjął, a różdżką dopasował ubiór do swoich kobiecych kształtów. Nie zmieniło się to, że był chudy - bardzo chudy. Przez to w kobiecej wersji niezwykle drobny. I jak na kobietę - bardzo wysoki. Nie winił nijak skrzata za to, że go nie rozpoznał, ale mimo to nalegał, żeby przekazał Victorii, że prosi na spotkanie i żeby przekazać, że Laurent przekazuje pozdrowienia. Skrzat zaprosił go do domu mimo niepewności, do pokoju gościnnego, gdzie mężczyzna usiadł przesuwając palcami po swojej koszuli i odpinając od niej kilka guzików, by przesunąć palcami po skórze i po obojczyku. To było fascynujące. To było ABSOLUTNIE fascynujące. Uśmiechał się od ucha do ucha.
To jednak miał być z całą stanowczością jego dzień.