• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 Dalej »
[10.07.1972] Shape of You | Roselyn, Anthony

[10.07.1972] Shape of You | Roselyn, Anthony
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#1
26.02.2024, 20:51  ✶  
Przyjęcia rządziły się swoimi prawami. Niektóre były wystawne, ogromne, na które zapraszano większą część magicznej społeczności. Niektóre zaś były... Bardziej kameralne. Spokojniejsze, w mniejszym gronie wybranych. Okazje potrafiły być różne: świętowanie zaręczyn, zaślubin, urodzin, nierzadko też styp, które przecież w teorii nie powinny być nazywane przyjęciami, a przecież często pod nie podpadały.

To przyjęcie było pośrodku, urządzone głównie z myślą o młodych. Ktośtam się właśnie miał zaręczyć - i pewnie przyszła panna młoda byłaby wściekła, gdyby nie fakt, że... Przecież tak tu to działało. Kobiety z niektórych rodów były sprzedawane jak krowy na targu - oglądane, doglądane, chowane by ładnie wyglądać, poprawnie jeść sztućcami, uśmiechać się i nie jeść za dużo, bo przecież musiały być piękne. Aranżowane małżeństwa wcale nie były tak rzadkie, jak można by się spodziewać w 72 roku, bo przecież krew była czymś, czego nie można było zabrudzić, zbrukać. Czasem jednak, tak jak teraz, trafiało się, że dwie pokrewne dusze poznawały się już wcześniej i zaczynały pałać do siebie sympatią, a rodziny, widząc to, radośnie przechodziły do planowania ślubu. Tak więc wiadomym było, że to przyjęcie zaręczynowe - każdy wiedział, lecz każdy udawał, że to zwykłe spotkanie, może w trochę większym gronie. Kto to w ogóle był...

A kogo to obchodzi, tak w zasadzie? - przemknęło jej przez myśl, gdy wygładzała powolnymi ruchami zmarszczony na kolanach materiał długiej, granatowej sukni. Nie mogła być za jasna, nie mogła być zbyt wydekoltowana - na zaproszeniu dostała klarowne instrukcje, co może założyć. Wszystko, byleby tylko się nie ośmieszyć i nie przyćmić kobiety, która miała dzisiaj błyszczeć. Rose westchnęła cicho, bo mimo iż była przyzwyczajona do tego typu przyjęć, to nie bawiły jej ani trochę. Może gdyby to faktycznie było luźniejsze spotkanie lub już takie pozaręczynowe... A tak? Każdy wiedział i każdy się spodziewał. Nawet dziewczyna, która teraz kołysała się ze swoim wybrankiem w części sali, którą wyznaczono do tańca. Po co ta hipokryzja?
- Przepraszam na moment - Roselyn bardzo starała się, by jej ton głosu nie wykazywał żadnego znużenia. Nawet uśmiechnęła się lekko, gdy wstawała od jednego z długich stołów, ustawionych po lewej stronie. Odłożyła serwetkę z boku talerza, a następnie oddaliła się w stronę schodów. Lokal nie był ogromny, ale jednak na tyle przestronny, że osoba, która była tu pierwszy raz, mogła się zgubić. Ale ona się nie gubiła: miała dobrą pamięć i słuchała uważnie, gdy jedna z dziewczyn tłumaczyła, gdzie są łazienki. Nie pomyl z pokojami, one są zamknięte na klucz, ale źle by to wyglądało. Oczywiście, taka pomyłka mogłaby ściągnąć zbyt wiele uwagi - dlatego też Rose grzecznie zniknęła w damskiej toalecie. Zaledwie drzwi obok znajdowała się toaleta męska. W środku nie było nikogo, co przyjęła z ulgą. Mogła zebrać myśli, zastanowić się nad wiarygodną wymówką. Może kobiece problemy? Nie, ostatnio użyła jej dwa tygodnie temu, ktoś mógłby się zorientować. A może... Jej wzrok prześlizgnął się po umywalce. Kto normalny nie zakłada po myciu rąk złotych pierścionków? Drobna dłoń bezwiednie, bez myślenia, pochwyciła błyskotkę. To było prawdziwe złoto, a w nim chyba szafir? Pięknie mienił się w gorącym, pomarańczowym świetle. I pasował jej do sukienki. Był nieco za dużo, ale to nic. Wylądował na jej palcu, a Rose, w ogóle tego nie rejestrując, spojrzała w swoje odbicie i nabrała powietrza w płuca.

Gdy wychodziła, miała już idealną wymówkę, ale oczywiście że coś musiało pójść nie tak. Rose jednak była kobietą ostrożną, nie wychowała się przecież w stodole - nie otworzyła więc drzwi z impetem i nie wpadła na osobę, która niefortunnie znalazła się obok. Na kilka uderzeń serca jednak znalazła się twarzą w twarz z Anthonym, a zaskoczenia, malującego się na jej twarzy, nie dało się ukryć. Podobnie jak wypadającej z rąk kopertowej torebki, obszytej złotą nicią, gdy dziewczyna zachwiała się na obcasach, zmuszając ciało do gwałtownego zatrzymania się.
- Przepraszam! - powinna się zaczerwienić, zatrzepotać rzęsami i głupio uśmiechnąć, by zminimalizować ewentualne straty, ale nie była aż tak dobrą aktorką. To nie była jej wina, to przecież on powinien uważać. I czy ona go przypadkiem nie kojarzyła? Coś w jej mózgu zaczęło ją swędzieć. Wyglądał na równolatka. Hogwart? Tak intensywnie sięgała do meandrów pamięci, że na ten jeden moment zabrakło jej słów, które przecież powinny paść zaraz po przeprosinach, nawet jeśli nie do końca szczerych.
Kapryśny Dziedzic
"Have some fire. Be unstoppable. Be a force of nature. Be better than anyone here and don't give a damn about what anyone thinks."
Anthony jest wysokim i dobrze zbudowanym facetem, schludnym i przeważnie elegancko ubranym, zważywszy na swoją pozycję.. Ma burzę brązowych, niesfornych włosów - delikatnie kręconych i duże oczy. Gdy się uśmiecha, czasem pojawiają mu się dołeczki w polikach i ma ten charakterystyczny, zadziorny wyraz twarzy. Lubi nosić zegarki, na palcu ma sygnet rodowy. Jeśli nie korzysta z teleportacji, spotkać go można na motorze.

Anthony Ian Borgin
#2
27.02.2024, 00:14  ✶  
Kolejne przyjęcie, kolejny ślub. Kolejne takie, gdzie nie mogło zabraknąć młodego Borgina — nie dlatego, że chciał, bo miał szczerze wyjebane, ale dlatego, że mu kazali i znal przyszłego Pana młodego ze szkoły. Bandę Stanleya i jej członków znali właściwie wszyscy z ich rocznika i przylegających, nawet pewnie Ci młodsi, którzy byli w Hogwarcie za ich czasów. Nie miał absolutnie nastroju na zabawę i świętowanie, cały czas nie mógł wierzyć w te wszystkie plotki o jego przyjacielu i Pannie Longbottom. Czuł się zdradzony, samotny i chyba nawet trochę brzydki, nawet jeśli odbicie w lustrze sugerowało mu coś innego. Nie rozumiał, dlaczego Brenna go tak nie lubiła i nie miał już pomysłów, co mógłby dalej z tym zrobić. Jak jej zaimponować? Wybrała sobie — bez obrazy dla Atreusa, którego przecież bardzo kochał, jak brata — największego kobieciarza w szkole, nawet Lou taki nie był. Ona, najbardziej przyzwoita Panna w całej Anglii wybrała Atreusa, a nie jego — gdy on tak się kurwa starał, takim był gentlemanem. Westchnął do swoich myśli, podnosząc wzrok na mówiącego do niego kolegę i uśmiechnął się w ten charakterystyczny dla siebie sposób. Siedział przy stole, popijając whisky. Lód błyszczał w bursztynowym płynie, który obijał się o ściany kryształowej szklanki. Sala była pełna, przyozdobiona i wyglądała drogo. Stoły uginały się od pysznych dań i drogich alkoholi, uczestniczyły w tym przyjęciu wszystkie ważniejsze rody — zdaniem dziadka. Przyszedł sam, chociaż niezbyt mu już wypadało, ale nie mógł narzekać na brak zainteresowania. Anthony wbrew temu, że Brenna go nie chciała — nie był taki brzydki, zwłaszcza ubrany w doskonale dopasowany garnitur i koszulę, pod której szyją tkwiła mucha. Jego ciemne, zwykle niesforne loki zaczesane były do tyłu i przytrzymane żelem, aby kosmyki nie uciekały na czoło, na palcu miał rodowy sygnet — dziedzica zresztą, nie byle chuj i nawet wybrał złote spinki do mankietów. Przyszedł tu z myślą, że znajdzie sobie jakąś dziewczynę, która za odrobinę luksusu sprawi, że będzie mniej samotny — ale nie taką rasową kurwę, bo takowe nie były dla niej. Teraz mu się jednak odechciało i najchętniej wróciłby do domu, a potem przebrał w wygodne ubrania i pojeździł swoim magicznym motorem, przekraczając prędkość. Chciało mu się palić, alkohol był za ciepły, jakaś kobieta zbyt się wyperfumowała i właściwie nie wypatrzył sobie żadnej. Przez Atreusa i Brenne, rzecz jasna.
Przeprosił więc z błyskiem w oczach, rzucając jakimś żartem i odszedł do stołu, kierując się do toalety. Bywał tu wcześniej, znał drogę.
Przemycie twarzy zimną wodą było przyjemnie orzeźwiające, było tu chłodno, a otwarte okno sprawiało, że wpadało świeże powietrze. Spojrzał na siebie, opierając dłonie o umywalkę i przeklął siarczyście pod nosem, obrażony i nieszczęśliwy. Sprawdził prędko, czy miał przy sobie papierosy, chcąc przedłużyć nieobecność i udać się do ogrodu, aby zapalić. Nałóg krzyczał, bardziej niż wewnętrzne rozdrażnienie. Poprawił sygnet na palcu i krawat, odpiął jeden z guzików marynarki i wytarł ręce, chociaż większość wody i tak została w drogim materiale. Opuścił łazienkę, pochłonięty własnymi myślami.
Kopnąłby w dupę boga pomyślności, który rzekomo nad nim miał czuwać, gdy niespodziewany obrót wydarzeń sprawił, że wszystko potoczyło się tak prędko, że reagował instynktownie. Pojawiła się dama w opresji, a Anthony niczym ten rycerz, gentleman, nie mógł pozwolić, aby młoda dziewczyna zaliczyła przepiękne wyjebanie się na dywanie przed łazienką. Niewiele więc myśląc, zajął się łapaniem jej w najbardziej odpowiedni i przyzwoity sposób, w jaki mógł — nie chcąc, żeby sobie coś złego na jego temat pomyślała, chociaż jego jedna z jego dłoni przemknęła w okolicy talii, muskając materiał granatowej sukienki.
- Nic się Pani nie stało? - zapytał tylko dość łagodnie, chociaż głos miał jak zwykle pewny siebie i charyzmatyczny, gdy upewnił się, że stała prosto i nie groziła jej wywrotka. Cofnął dłonie i posłał jej uśmiech, a potem klęknął na jedno kolano, aby podnieść upuszczoną przez nią torebkę. Nie było w tym nic złego lub też śmiesznego, normalna reakcja obrony przed upadkiem. Gdy dodatek znalazł się w jego dłoni, na dywanie został pierścionek. Tony niewiele myśląc, złapał go w palce i uniósł nieco, spoglądając najpierw na błyskotkę, a potem na nią, marszcząc na kilka sekund brwi. Nie było jednak pogardy, złości lub zażenowania na jego twarzy, raczej przemykało przez nią rozbawienie i łobuzerski błysk. Wtedy też ktoś jeszcze pojawił się na korytarzu, wydając siebie pisk i stając niedaleko. A to zaczęło przywoływać innych ludzi.Co do kurwy? Rozejrzał się dookoła, początkowo nie zdając sobie sprawy z powodu tego całego zamieszania, dopóki nie zorientował się, że klęczał przed dziewczyną na jednym kolanie z pierścionkiem w ręku. On, dziedzic rodu Borgin i wielki komornik wpierdolił się, jak przysłowiowa śliwka w kompot. Kurwa. Zabiją go. Dziadek go zabije, Stanley go zabije, wszyscy go zabiją. Jak to sensownie odkręcić? Żeby żadne z nich nie miało wstydu? Zwilżył usta w zamyśleniu, gdy doszedł do niego głos o tym, że ktoś zgubił taki pierścionek. Spojrzał raz jeszcze na dziewczynę i na błyskotkę, a potem westchnął. Kurwa mać.
- To jak będzie, piękna? Uczynisz mi ten zaszczyt? - zapytał głośno, wbijając spojrzenie w jej oczy. Doskonale sobie zdawał sprawę ze swojej pozycji. Był dziedzicem, był bogaty i mógł mieć tysiąc takich tandetnych pierścionków, nikt o zdrowych zmysłach nie posądziłby go o kradzież. A nie chciał też, żeby mała złodziejka była skreślona w towarzystwie. Potem będzie myślał, jak to odkręcić. - Bo wiesz, oszalałem z miłości.
Dodał z łobuzerskim uśmiechem, kładąc nacisk na "oszalałem". Przekręcił głowę na bok, zastanawiając się, czy Greengrasówna pójdzie w ten teatrzyk. Kojarzył jej ród, jej twarz, ale za nic nie pamiętał imienia. Cóż, będzie trzeba improwizować. Nawet jeśli dostanie kosza, jej opinia zostanie nienaruszona. Nie sądził jednak, co było smutne, żeby Brenna była zazdrosna.
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#3
27.02.2024, 00:47  ✶  
Hogwart... To musiał być Hogwart. Każdy szanujący się czarodziej chodził do Hogwartu. No, przynajmniej każdy z Anglii, prawda? A akcent miał angielski, tak jak ona sama. Słyszała go doskonale, gdy chwytał ją podczas tego zachwiania się, lecz nie upadku. Gdy osadził ją na ziemi, twardo i mocno, by ten przypadkowy i gwałtowny skręt w celu ominięcia przeszkody nie przerodził się w efektowną wywrotkę, która mogłaby nie tylko skrzywdzić ją fizycznie, ale i zaboleć psychicznie, sprawić że jej duma skruszy się jak lód w szklance z whisky, którą pił przed chwilą Anthony i po prostu pęknie.
- Nie, nic, chyba? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, opuszczając dłoń. Niefortunnie pierścionek, który wsunęła na palec, ten zbyt duży, znaleziony w łazience, zsunął się ze zbyt szczupłego palca i opadł na dywan, tuż obok torebki. Nie był jej - żadna szanująca się dama nie nosiła zbyt dużej biżuterii, nawet jeżeli ta pasowała do wybranej kreacji. Nie podejrzewała, że ktoś tak szybko połączy fakty - bo przecież ona sama zrobiła to nieświadomie, zupełnie odruchowo zgarnęła z umywalki to cudeńko, które tak pięknie błyszczało i aż krzyczało, żeby je wziąć. Tego było za dużo, bo gdy tylko Rose zorientowała się, że on wie, jej usta otworzyły się na kilka milimetrów. Zamiast spłonąć rumieńcem, pobladła, bo przecież on się domyślił, a oni nie mogli wiedzieć. Nikt nie mógł wiedzieć, przecież zawsze była taka ostrożna! Jej podświadomość kazała jej to zrobić, ale zawsze zajmowała się odruchami, kazała chować rzeczy do kieszeni, torebki czy za plecy, chociażby w dekolt - by nie dopuścić do ujawnienia prawdy. A teraz, z jakiegoś powodu, być może rozdrażnienia, po prostu wsunęła nieszczęsny pierścionek na palec i tak oto zsunął się w niekontrolowanym ruchu, gładko i niemal niewyczuwalnie. To przez niego tkwili w tej sytuacji. To jego wina, bo przecież nie jej.

Rose chciała wystrzelić dłoń, by pochwycić torebkę, zabrać pierścionek, zetrzeć tym gwałtownym ruchem uśmiech z twarzy chłopaka, którego kojarzyła, ale nie potrafiła dopasować twarzy do nazwiska. A potem usłyszała pisk i cały świat wokół niej runął jak szklany domek, który ktoś uderzył młotkiem. Roselyn była dziewczyną inteligentną, błyskawicznie łapała fakty i łączyła je w całość, dopasowując elementy otoczenia i reakcji ludzkich do sytuacji - tak było i tym razem. Mężczyzna, klęczący na jedno kolano przed kobietą. Trzymający w dłoni pierścionek, pisk osoby postronnej, lecz pisk zaskoczenia, nie przerażenia. I potem jego słowa. Matko, za co?! Dłoń, którą chciała odebrać swoją własność, uniosła do ust, i była to reakcja jak najbardziej szczera, bo przecież ani się tego nie spodziewała, ani nie chciała, żeby tak wyszło. Ale stało się, a chłopak brnął w to dalej. Zapewne dla zabawy, bo przecież nie zrobiłby tego specjalnie na przyjęciu zaręczynowym innej pary, prawda? Nie wyglądał na złośliwca, który tylko szukał pretekstu do tego, by zepsuć komuś uroczystość. Miał miłą dla oka twarz, drogi garnitur, nawet nie uśmiechał się wrednie. Jasnobrązowe pukle, wypuszczone spod gładkiego koka, zafalowały wokół twarzy Rose, gdy ta kiwnęła głową, drugą dłoń wyciągając w stronę Borgina. Nie musiała mówić "tak", bo przecież dla tłumu, który zebrał się wokół nich, było to oczywiste. Ktoś pisnął, inna osoba krzyknęła, rozległy się oklaski, a Roselyn poczuła, jak robi jej się słabo.

To nie tak, że nie myślała o małżeństwie, bo przecież była w wieku, w którym powinna się zainteresować mężczyznami, tylko po prostu nie miała do tego głowy. Ojciec również nie podsyłał jej wielu kandydatów, wiedząc że jeżeli wyda córkę za mąż, to ta straci wiele cennych lat ze swojej kariery, którą... Robiła w jego firmie. Ona była mu potrzebna teraz, w takim a nie innym stanie. Co innego matka, która szalała, twierdząc że Greengrass razem z córką uknuli spisek, byleby by tylko Rose została starą panną z chwastem, tytułem i renomą w świecie naukowym, która dla panny z dobrego domu nie powinna być priorytetem.
- Chyba potrzebuję powietrza - powiedziała cicho, pozwalając by za duży pierścionek wylądował z powrotem na jej palcu. Tym razem ustawiła dłoń tak, by się nie ześlizgnął. - Proszę.
Nie zabrzmiało to jak prośba. Wlepiła niebieskie jak morze oczy w Borgina, a ten mógł w nich zobaczyć prawdziwą burzę emocji. Była zła. Zaszokowana. Ale jednocześnie wyglądała na wystraszoną? I była blada, faktycznie. To nie była gierka, by mogli czmychnąć przez zacieśniającym się kręgiem ludzi wokół, którzy chcieli im pogratulować. Ona, w przeciwieństwie do niego, nie znała pary, która miała się tu zaręczyć, ale wiedziała, jak to zostanie odebrane. I znalazła się w potrzasku, bo nie dało się przecież bez dramy wybrnąć z tej sytuacji. Zresztą chciała powiedzieć "nie", ale głowa sama jej opadła i już klaskali, więc co mogła zrobić poza wyciągnięciem ręki? O przepraszam, zmieniłam zdanie? Narobiłaby wstydu i sobie, i jemu. Musiała się stąd wydostać, jak najszybciej.
Kapryśny Dziedzic
"Have some fire. Be unstoppable. Be a force of nature. Be better than anyone here and don't give a damn about what anyone thinks."
Anthony jest wysokim i dobrze zbudowanym facetem, schludnym i przeważnie elegancko ubranym, zważywszy na swoją pozycję.. Ma burzę brązowych, niesfornych włosów - delikatnie kręconych i duże oczy. Gdy się uśmiecha, czasem pojawiają mu się dołeczki w polikach i ma ten charakterystyczny, zadziorny wyraz twarzy. Lubi nosić zegarki, na palcu ma sygnet rodowy. Jeśli nie korzysta z teleportacji, spotkać go można na motorze.

Anthony Ian Borgin
#4
28.02.2024, 23:06  ✶  
Nie mógł pozwolić, aby się wywaliła. Anthony w całym swoim łobuzerstwie i flirciarskim obyciu, miał mnóstwo szacunku do kobiet — cóż, nie w każdej sytuacji się to sprawdzało i nie każda na takowy zasługiwała, ale zwykle był tym typem mężczyzny, który przenosił przez kałużę i któremu nie można było niczego złego zarzucić. Starał się bardziej z nawyku niż z chęci, chociaż każde potencjalne ratowanie damy z opresji mogło doprowadzić do serii niefortunnych, aczkolwiek przyjemnych wydarzeń. Gdyby ktoś widział, jak Panna Greengrass uderza nosem o posadzkę, śmiałaby się z niej cała śmietanka towarzyska magicznego Londynu, a on nie mógł na to pozwolić.
- Całe szczęście, bo musiałbym Panią zabrać do Munga. - uśmiechnął się do niej nonszalancko, puszczając jej oczko. Od całego tego niespodziewanego ruchu, nieco poluzowała mu się mucha, a jeden z włosów uwolnił się z żelu, przez co niesforny lok wrócił mu na czoło. Omiótł ją spojrzeniem, gdy ją odstawił i schylił się po torebkę — największym plusem był fakt, że nie miała blond włosów. I miała zjawiskowe oczy. Więc warto było trochę nieuważnie chodzić, nawet jeśli przez kilka krótkich sekund mógł narazić jej dobre imię na szramę. Przynajmniej tak właśnie myślał, dopóki nie podniósł pierścionka, który wcale nie wypadł z torebki, a jak się okazało, spadł jej z głowy. Tosiek był członkiem bandy Borgina, dużo w życiu przeszedł i od razu wiedział, o co właściwie ze zbyt dużą biżuterią chodziło. Żadna szanująca się dama nie ubrałaby czegoś takiego na zaplanowane wyjście. Fakt, że była ładną, małą złodziejką sprawił, że oczy zaświeciły mu się z ekscytacją. Zwykle kleptomanek się unika, ale on podziwiał ją za odwagę. I jeszcze, gdy stara czarownica skomentowała werbalnie ten nieszczęsny pierścionek, który tak sztywno trzymał w palcach, klęcząc przed nią na jednym kolanie. Oh, los kochał z niego drwić i płatać mu figle, ale to wciąż było zbyt mało, aby zawstydzić lub zniechęcić do działania Anthonyego. Wystarczyło po prostu dostosować się do kart, które mu rzucano i jak najlepiej je wykorzystać. Uśmiechnął się więc pod nosem, zwilżając wargi. Nawet jeśli był nieco wkurwiony zaistniałą sytuacją, to wiedział, że nie mógł dać po sobie tego poznać. Zwłaszcza że ona zbladła i chyba trochę panikowała, co na szczęście można było przypisać nagłym zaręczynom, na które Borgin się zdecydował.
- Ależ ze mnie szczęściarz! - uśmiechnął się jeszcze ładniej, ujmując jej dłoń najdelikatniej, jak umiał. Wsunął jej pierścionek na palec, a potem ucałował jej wierzch, gładząc palcami. Wstał, poprawił garnitur i wręczył w jej wolną dłoń torebkę. Nie wyglądała, jakby była w stanie odpowiednio grać, więc postanowił przejąć kontrolę, co niespecjalnie mu przeszkadzało. Objął ją mocno w pasie, przyciągając do siebie, jakby chciał upewnić się, że znowu się nie wywali. Omiótł spojrzeniem przypadkowo zebrane towarzystwo i przekręcił głowę na bok. - Drodzy Państwo, bardzo dziękujemy za gratulację! Tylko mam prośbę.. Bo wiedza Państwo, jak to jest, miłość o głupia i nie mogłem już wytrzymać, a to przecież nie nasz wieczór. - wzruszył bezradnie ramionami, przywołując na swoją twarz wszystko to, co w jej mimice miał najsłodsze i niewinne. Jawnie kokietował towarzystwo, używał tonu, który zwykle stosował przy hipnozie i odpowiednio rozluźnił ciało, aby wyglądało naturalnie. Na tyle, ile ta kurwa szopka mogła być naturalna. - Prosiłbym więc o zachowanie tego w sekrecie. - przyłożył palec do ust i puścił oczko, owej starszej Pani od pierścionka, a potem spojrzał na swoją narzeczoną, jakby widział najpiękniejszą istotę na świecie. Słysząc jej słowa, nieco spoważniał i kiwnął głową. - Porwę teraz przyszłą żonę, bo chyba zbyt wiele wrażeń dzisiejszego wieczoru. Proszę dalej się dobrze bawić, miłego wieczoru.

Anthony niewiele myśląc, ujął ją delikatnie i wziął na ręce, pilnując, aby suknia się nie podwinęła. Wiedział, że to najlepszy sposób, aby kółeczko adoracji i zachwytu się rozeszło, robiąc im przejście. Znał ten dom, więc dziękując kiwnięciem głowy, poprawił ją sobie w dłoniach i ruszył korytarzem, skręcając potem dwa razy w lewo, gdzie dotarł do niewielkiego saloniku. Zawsze był otwarty, bo zwykle przesiadywali tu z chłopakami, gdy odwiedzali przyszłego Pana młodego. Pogrążony w półmroku pokój nie był trudny do przejścia, a szklane drzwi prowadzące na taras otworzył jedną ręką, czując przyjemnie rześkie powietrze na twarzy w momencie, w którym je otworzył. Odetchnął, odstawiając ją dopiero nieco dalej. Upewnił się, że stoi stabilnie i uniósł brew, a potem wybuchł śmiechem, kręcąc głową, wolną już ręką grzebiąc po kieszeni marynarki, aby znaleźć papierosa. - Nie sądziłem, mała złodziejko, że ten wieczór okaże się tak zaskakujący i pełen niespodzianek. Dobra jesteś. Chcesz jednego, kochanie? - zapytał słodko, wciąż rozbawiony, cofając się pół kroku na wszelki wypadek, ale paczkę z papierosami wysunął w jej stronę, gdyby miała się chęć poczęstować. Były mocne, ale magicznie pozbawione smrodu, dzięki czemu Tony w ogóle nie śmierdział. Wysunął papierosa, odczekując chwilę, zanim go zapali. Nie był pewien, czy nie dostanie w twarz, a szkoda, gdyby fajka się zmarnowała.
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#5
28.02.2024, 23:29  ✶  
Tego było dla niej chyba za wiele. A raczej dla jej reputacji, chociaż nieznajomy jej chłopak koncertowo odegrał swoją rolę. Nie tylko pociągnął tę maskaradę dalej, ale i wyprowadził ją z niezręcznej sytuacji, chociaż nie do końca w taki sposób, w jaki chciała. Och, powinna była odmówić - przecież wtedy tylko jemu by narobiła wstydu, a nie wyglądał na kogoś, kto przejąłby się tym, że kilkoro osób plotkuje nad odrzuconymi zaręczynami. Mężczyznom łatwiej było się z tego otrząsnąć, zrzucić to na karb przepracowania, głupoty, płomiennych uczuć i po prostu ludzkiej pomyłki, pospieszenia się. To wszystko się rozmywało, spływało jak woda po kaczych piórach, a oni poprawiali garnitur i parli dalej, do przodu, nie oglądając się za siebie. Roselyn na pocałunek w wierzch dłoni zareagowała krótkim, nerwowym uśmiechem. Fasada pozorów zaczynała się sypać, a ona czuła, że jeżeli stąd nie wyjdzie, to po prostu weźmie nogi za pas. Co z tego, że miała szpilki i nie potrafiła w nich biegać - potrzebowała, żeby te wszystkie oczy, które były w nich wlepione, zniknęły. Potrzebowała odetchnąć i przede wszystkim zrozumieć co tu się właśnie odwaliło.

Myślała, że będzie dla niej oparciem, użyczy swojego ramienia i po prostu wyjdą z budynku, ale najwyraźniej on miał inne plany. Przyciągnął ją mocno do siebie, co przyjęła nie tyle co ze spłoszeniem, a zaskoczeniem. Lekko uniesione brwi i rozchylone usta - brakowało tylko znaków zapytania w oczach. Rose wciągnęła gwałtownie powietrze, gdy poczuła drugą rękę tam, gdzie dzisiaj nie spodziewała się jej poczuć. Uniósł ją bez żadnego problemu, była piekielnie szczupłą osobą, chociaż jadła tyle, ile powinna. Miała to po matce, która była jeszcze chudsza. Ciążę przeżyła bardzo źle, ojciec mówił jej, że na początku nawet schudła jeszcze bardziej, zamiast przytyć. Rose również nie parała się żadną aktywnością fizyczną - głównie z braku czasu, ale i chęci. Miała zerową kondycję, na parkiecie wśród wirujących par szybko się męczyła, traciła powietrze z płuc. Być może dobrze, że jednak ją podniósł, bo tłumek rozstąpił się, a Borgin wyniósł ją z tego zamieszania, prosząc wcześniej o dyskrecję. Roselyn otoczyła dłońmi jego szyję, zupełnie odruchowo, żeby nie spaść i ułatwić mu to jakże niewdzięczne zadanie. Bo przyjął praktycznie wszystkie ciosy na siebie. Wtuliła się więc w jego klatkę piersiową, usilnie unikając zerkania na jego twarz. Z dwojga złego mogła trafić gorzej, prawda? Jej różane perfumy zmieszały się z jego, podrażniły nos, bo i zapach był jej znajomy. Czy to była jedna z popularniejszych wód kolońskich, czy już kiedyś czuła ten zapach? Przecież zapachy były nośnikami wspomnień.

Nie znała tego miejsca. Przyciemnione światło i otwierany taras sprawiły, że zadrżała, bo przecież Borgin dosłownie miał ją w garści. A co, jeżeli to był jeden z tych złych chłopaków, którzy krzywdzą innych wyłącznie dla swojej rozrywki? Przecież wyraźnie zaznaczył, że potrzebują teraz spokoju. Więc gdy tylko jej buty dotknęły ziemi, Roselyn odsunęła się na trzy kroki, wystawiając przed siebie torebkę, jakby była pewna, że ten przedmiot ją ochroni. Ta niewinna minka, bladość i rozchylone usteczka nagle zniknęły, jak za dotknięciem różdżki. Której chyba przy sobie nie miała, chociaż kto wie, co skrywała właśnie ta torebka, którą wyciągała przed siebie.
- Nie jestem złodziejką - syknęła, marszcząc brwi. Kłamała, oczywiście że kłamała, ale uparcie obstawiała przy swoim. Papierosa nie przyjęła. Postawa Greengrassówny zmieniła się diametralnie: zamiast bladej, trzęsącej się jak osika kobiety, przed Anthonym stała dziewczyna, która unosiła wyzywająco podbródek, miała lekko wykrzywione w oburzeniu usta. Wyprostowane plecy, brak jakichkolwiek oznak, że jeszcze chwilę temu błagała o powietrze. Czy grała wtedy? A może grała teraz? - Nie wiem, o czym mówisz i nie nazywaj mnie tak! Co to w ogóle było? Oświadczyny? Naprawdę?
Aż na usta się cisnęło czy jesteś aż tak zdesperowany, ale te słowa nie padły.
Kapryśny Dziedzic
"Have some fire. Be unstoppable. Be a force of nature. Be better than anyone here and don't give a damn about what anyone thinks."
Anthony jest wysokim i dobrze zbudowanym facetem, schludnym i przeważnie elegancko ubranym, zważywszy na swoją pozycję.. Ma burzę brązowych, niesfornych włosów - delikatnie kręconych i duże oczy. Gdy się uśmiecha, czasem pojawiają mu się dołeczki w polikach i ma ten charakterystyczny, zadziorny wyraz twarzy. Lubi nosić zegarki, na palcu ma sygnet rodowy. Jeśli nie korzysta z teleportacji, spotkać go można na motorze.

Anthony Ian Borgin
#6
02.03.2024, 00:39  ✶  
Z Anthonym Borginem już tak było, że gdy mógł, to po prostu żył po swojemu i tak, jak podpowiadały mu chęci lub intuicja, zależnie od konieczności. Na pewno dla wielu osób ta nonszalancja i nadmierna pewność siebie mogły być nieznośne, ale kolejny raz tego wieczoru: on autentycznie miał wyjebane. Wychodził z założenia, że życie było krótkie i tak musiał poświęcić je temu, czemu nie do końca chciał je poświęcać. W wolnych chwilach więc mógł po prostu szaleć, usprawiedliwiając sobie swoje ograniczenia z tych momentów, gdy musiał być poniekąd posłuszny. Prawda była jednak taka, że nie do końca dało się okiełznać Tośka, wszak był nieprzewidywalnym królem klaunów. Nie chciał, by jej lepkie rączki wyszły na wierzch. Dlaczego? Bo kradzież pierścionka starej babie w kiblu wydała się mu ekscytująca, a do tego była po prostu ładna. Miała w spojrzeniu coś, co pozwalało mu wierzyć, że stać ją po prostu na więcej niż ładne wyglądanie na drogim, beznadziejnie nudnym przyjęciu. Nie mógł gasić tej iskry, wolał prowokować i wywołać pożar, aby zobaczyć, co z tego wyjdzie. Zakładał, że mu odmówi, jednak w żaden sposób by się tym nie przejął — wybrnąłby, jak zwykle zresztą. Miała trochę racji w tym, jak zachowywali się mężczyźni, zwłaszcza Ci z konserwatywnych rodzin, ale na Merlina, nie wszystkich należało wrzucać do jednego worka. W całej swojej łobuzerskiej postawie był gentlemanem. Ciągle sobie to powtarzał jak mantrę. Musiał więc kolejny raz wybawić swoją już przyszłą żonę z opresji i to jak najszybciej, ba zaczynała mu blednąć, może nawet nieco drżeć.

Krok miał pewny i szybki, gdy trzymał ją w ramionach, ignorując szepty i spojrzenia. Mimowolnie schylił nieco głowę, czując wlatujący do nozdrzy aromat jej perfum i szamponu, którego używała do włosów. Palce instynktownie zacisnęły się na niej mocniej, ale równocześnie na tyle delikatnie, aby nie zostawić śladów. Nie panował nad tym, jak zareagował, gdy się do niego przytuliła. Ładnie pachniała, była ciepła przyjemnie ciepła, co przebijało się przez jego garnitur — chyba ze zdenerwowania, do czego miała pełne prawo. Zerknął na nią z góry, a przynajmniej próbował, bo Panna Greengrass usilnie chciała schować przed nim twarz. Westchnął więc, wywracając oczami i przez chwilę wyglądając, jak niezadowolony, obrażony troszkę chłopiec, wbił spojrzenie gdzieś przed siebie. Byle do saloniku, tam był taras. Podczas przyjęcia nie będą się tam pałętać, a do ogrodu wielu wychodziło na papierosa.. Ah papieros, Merlinie, jak go skręcało z głodu nikotynowego, to tyś jeden wiedział. Wolał myśleć o papierosie niż o tym, jak lekka i szczupła była. Tak krucha, że silniejszy uścisk mógłby ją złamać, a ona by się rozleciała, jak porcelanowa laleczka. Czy obraziłaby się za przezwisko laleczka? Zerknął w dół ponownie, wydając z siebie ciche mruknięcie zamyślenia. Jeśli miał jakieś mądrości życiowe, jedną z nich było niekomentowanie wagi kobiet. Nigdy. Różana lalka. Woń kwiatu stawała się coraz wyraźniejsza, pasując mu do brunetki. Delikatny, pożądany przez tak wielu kwiat, a miał jednak ostre i wystające kolce. No i lepkie listki w tym przypadku, gdyby kontynuować metaforę. Powiedziałby, że ładnie pachnie, ale wtedy wzięłaby go za dziwadło. O ile już nie był w jej mniemaniu psychopatą polującym na narzeczone na bankietach.

Rozsądnie, że starała się być ostrożna. Czasy były trudne, doskonale o tym wiedział, samemu wywołując burze — wbrew własnej woli, ale zawsze. Uniósł brew, gdy się odsunęła, jednak nie skomentował od razu, poprawiając rękawy marynarki. Noc była rześka, przyjemna. Zerknął przelotnie na niebo — ciemne, obsypane srebrnymi, migoczącymi punktami, niemalże bezchmurne. - Oczywiście moja Droga. Ten pierścionek przykleił się do Ciebie lub dostał nóżek i Cię śledził. - uśmiechnął się do niej rozbawiony, kręcąc głową. Był komornikiem i fałszerzem, oni zawsze rozpoznają złodzieja. Zwilżył wargi, lustrując ją wzrokiem, a potem przypomniał sobie o papierosach. Potrząsnął trzymaną paczką, unosząc brew. - Palisz, czy nie palisz, bo mnie zaraz skręci.
Oznajmił zgodnie z prawdą, a gdy wyjął papierosa i wsunął pomiędzy usta, zaraz sięgnął zapalniczkę. Magiczny przedmiot zalśnił mu w dłoni, a potem zaciągnął się, przymykając oczy z zadowolenia. Jak on potrzebował nikotyny w płucach, chyba bardziej niż powietrza.
- A co, nie podobało Ci się? Wiem, że nie mam sławy Bulstrode'a, ale no chyba nie jestem taki zły? - zapytał, przekręcając głowę na bok i potem jeszcze dla zaprezentowania, pokazał się i z prawej i z lewej strony. Podszedł do balustrady tarasu, opierając się o niego plecami. Ruchem dłoni pozbył się nadmiaru popiołu z papierosa, który zniknął gdzieś, niesiony powiewem przyjemnego wiatru. Znów poczuł zapach róż, niesiony w jego kierunku. Wbił w nią spojrzenie, ale nie patrzył na dekolt czy ramiona, jedynie na twarz. - Mogłaś się nie zgadzać. - dodał, wzruszając ramionami. I znów się uśmiechnął do niej, puszczając oczko. Kolejny raz zaciągnął się papierosem. Milczał chwilę, delektując się dymem, a potem zwilżył wargi. - Ja Cię znam, Panno Greengrass. Ze szkoły. To znaczy, wiesz, z widzenia. No i może z bankietów. Tylko one są nudne i zwykle wychodzę szybciej, niż przyszedłem. No i muszę przyznać, całkiem słodko wyglądasz, jak kłamiesz.
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#7
02.03.2024, 01:04  ✶  
Ależ on ją denerwował. Tak bardzo, że na jej policzki aż wstąpił rumieniec, z tym że nie był to słodki rumieniec wstydu, który wielu mężczyzn chciałoby ujrzeć w tej sytuacji. Był to rumieniec gniewu, bo Anthony prowokował, przeciągał strunę, drażnił ją tym swoim szyderstwem, kpinami. Jak on w ogóle mógł coś takiego sugerować? Przecież pierścionek mógł jej po prostu wypaść, może chciała go komuś oddać. Istniało wiele wytłumaczalnych powodów, dlaczego miałaby go mieć. A jednak odgadł bezbłędnie jej intencje, co denerwowało ją jeszcze bardziej.
- A żeby cię skręciło - burknęła, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Zmarszczyła groźnie brwi, wlepiając swoje niebieskie oczy w jego sylwetkę. Lustrowała go wzrokiem, obserwowała jak się opiera nonszalancko, jakby był właśnie jakimś rycerzem na białym koniu, który wybawił ją z opresji. A przecież to była od początku jego wina, tylko i wyłącznie. Mógł patrzyć, gdzie idzie, a przede wszystkim mógł nie podnosić tego pierścionka, schować do kieszeni, włożyć do torebki... A na pewno nie wręczać go jej, klęcząc na jednym kolanie.

Wspomniał nazwisko, które zapadło jej w pamięć. Niekoniecznie z dobrego powodu. Trybiki w jej głowie zaczęły się szybko obracać, jakby dopiero teraz spadła na nie kropla oliwy. W końcu kliknęło, dopasowała twarz do nazwiska. I oj, wcale jej się nie spodobało to odkrycie. Normalnie by nie ciągnęła tej konwersacji, po prostu uniosła dumnie głowę i odeszła, ale czasem... Czasem panna Greengrass nie potrafiła trzymać języka za zębami. Zwykle uchodziło jej to na sucho, wystarczył ładny uśmiech, muśnięcie dłoni, bawienie się kołnierzykiem - wszystko wtedy szło w zapomnienie. Mężczyźni byli strasznie prostymi stworzeniami. Ale Borgin po prostu wyprowadził ją z równowagi na tyle, że wyszła ze swojej starannie wyćwiczonej roli. W środku Rose zagotowało się tak mocno, że jeszcze chwila, a gotowa byłaby rzucić w niego tą torebką, którą wciąż ściskała mocno w dłoni.
- Wiesz, gdzie mam Bulstrode'a? - wycedziła przez zaciśnięte zęby, a oczy pociemniały jej ze złości. Jaki on był bezczelny, to się nie mieściło w jej głowie! Dawno temu, jeszcze w Hogwarcie, spotykała takich chłopaków, ale to przecież było lata temu. Przecież oni powinni dorosnąć, zacząć się zachowywać tak, jak należy. A Anthony zachowywał się jeszcze gorzej niż smarkacz w jej mniemaniu. - I dorzucić szczyptę dramatyzmu do tego marnego przedstawienia? Po co, skoro mogłam się zgodzić, wiedząc że to mężczyzna będzie się tłumaczył przed tłumem?
Usta Roselyn wykrzywił uśmiech. Obrzydliwie słodki, dużo słodszy niż jej kwiatowe perfumy. Tak słodki, jak jabłko zanurzone w podwójnej porcji karmelu. Gdyby nie fakt, że przed chwilą aż trzęsła się z gniewu, to może mógłby wziąć to za dobry omen, lecz przecież jeszcze kilka sekund temu mu pyszczyła. Nikt nie mógłby tak szybko zmienić swojego humoru, nawet kobieta. Chyba że byłaby to kolejna maska, którą nałożyła na twarz.
- Na szczęście nie mieliśmy nieprzyjemności być na jednym roczniku, Borgin - mruknęła, lekko opuszczając ramiona. Również go kojarzyła, wiedziała że skądś zna tę twarz. Ale potrzebowała kilku dodatkowych elementów, żeby połączyć je w jedną całość. - Najpierw mnie oczerniasz, a potem podrywasz? W co ty grasz? Spadłeś z miotły o raz za dużo?
Słodka i pachnąca jak ta róża, a jednak potrafiła ukłuć w obronie własnej. Gdyby nie zaczął od nazywania jej złodziejką, być może całe to spotkanie potoczyłoby się inaczej, może sama by mu się przyznała. Ale prowokował ją do tego, by to wewnętrzne rozkapryszone dziecko, które ukrywała głęboko w środku, wyłaziło na wierzch. Greengrass odpięła torebkę i wyciągnęła z niej posrebrzaną papierośnicę. Nie przyjmie od niego papierosów, miała własne. Cienkie, bezzapachowe, białe. Bardziej pasujące do pełnych, kobiecych warg niż pierwszy lepszy ćmik.
- Teraz to jest na twojej głowie, żeby to odkręcić. A pierścionek znalazłam, chciałam go oddać, jeżeli tak bardzo interesuje cię jego los - zaciągnęła się odpalonym papierosem, a głowę obróciła w bok, by przestać patrzeć na jego twarz. To nie tak, że go nie lubiła, bo przecież go tak naprawdę nie znała. Ale dużo łatwiej było się złościć na kogoś, kto nie był przystojny. Wpatrując się w jego oczy, patrząc na te wykrzywione w uśmiechu usta, na tę nonszalancką postawę, czuła że cały gniew powoli się ulatniał. A nie mogła pozwolić, żeby się ulotnił, bo przecież grała niewinną kobietę, oskarżoną o podłą rzecz, taką jak kradzież.
Kapryśny Dziedzic
"Have some fire. Be unstoppable. Be a force of nature. Be better than anyone here and don't give a damn about what anyone thinks."
Anthony jest wysokim i dobrze zbudowanym facetem, schludnym i przeważnie elegancko ubranym, zważywszy na swoją pozycję.. Ma burzę brązowych, niesfornych włosów - delikatnie kręconych i duże oczy. Gdy się uśmiecha, czasem pojawiają mu się dołeczki w polikach i ma ten charakterystyczny, zadziorny wyraz twarzy. Lubi nosić zegarki, na palcu ma sygnet rodowy. Jeśli nie korzysta z teleportacji, spotkać go można na motorze.

Anthony Ian Borgin
#8
12.03.2024, 23:08  ✶  
Bywał faktycznie, irytujący — przynajmniej na początku, potem się człowiek albo przyzwyczajał, albo nie. Wiedział, że nie jest kremem z pomidorów, żeby go każdy lubił, ale z drugiej strony, jeśli czyjeś sympatii potrzebował w związku z jakąś sprawą, czasem wymuszał to hipnozą. Uśmieszek nie zszedł mu z warg, jej rumieniec był słodki, chociaż wiedział, że nie był efektem jego uroku osobistego. Był komornikiem, wielu złodziejów w życiu widział i z wieloma rozmawiał, podobnie jak w przypadku liczenia i zarabiania galeonów, był poniekąd ekspertem w zgadywaniu, kto miał lepkie rączki. Fakt, że ona je miała — był zwyczajnie zabawny i niespodziewany, bo kto posądzałby taką śliczną dziewczynę z dobrego domu? No właśnie, mała róża miała doskonały kamuflaż.
- Wolałbym jednak nie, mam jutro ważne spotkanie z pracy. Brzydko tak komuś życzyć, Różyczko. - wzruszył ramionami, lustrując ją wzrokiem, wciąż rozbawionym i poniekąd zaintrygowanym. Miała kolce, jak na kwiat, którego nazwy użył, przystało. Miała jednak rację w tym, że Tony swojego działania nie przemyślał, ale to zdarzało się z paniczem Borginem dość często, bo był impulsywny i nienawidził przyznawać się do błędu. Poprawił się, wciąż opierając i zaciągnął szybko papierosem, dając na chwilę spokój błękitnookiej narzeczonej. Tym, jak wytłumaczy to dziadkowi i Stanleyowi, będzie martwił się jutro, dziś nie było sensu.

Był znany w szkole, popularny w Ministerstwie i był dziedzicem swojego rodu, nic więc dziwnego, że go kojarzyła — byłby trochę zaniepokojony, gdyby nie. Wszak przyszła głowa Departamentu Skarbu musiała być rozpoznawalna, a przynajmniej Antoś taki miał plan. Popularność i wpływy, zaraz obok pieniędzy, zawsze były gwarancją sukcesu w przypadku stanowisk w miejscach takich, jak Magiczne Ministerstwo. Na jej słowa ożywił się, aż klasnął.
- Bulstrode to mój szanowny przyjaciel, brat, ale cieszy mnie fakt, że masz go.. Lub może raczej nigdzie go nie miałaś? To mało spotykane, bo Atre w całej swojej zajebistości, to straszny babiarz. A Ty wydajesz się w jego typie, Różyczko. Śliczna przecież jesteś. - uśmiechnął się zadziornie, pokazując dołeczki w policzkach. Był całkowicie szczery, Bulstrodea kochał, ale wciąż miał trochę żal o Brennę. No niby to nie była jego wina, ale nie mógł uwierzyć, że Longbottom sama by do niego się tak przykleiła. Była na to zbyt mądra. Borgin wierzył jednak, że gdy ten się zakocha, to dojrzeje — czy coś takiego. Miłość to były trudne i wyczerpujące sprawy. Greengrassówna bardzo sobie u niego zapulsowała, aż w pierwszym odruchu miał chęć porwać swoją przyszłą żonę do tańca, ale jednak wyglądała, jakby miała go rzucić obcasem, bo torebką to zbyt mało. Przesunął palcem po swojej szyi, luzując nieco wiązanie pod kołnierzem koszuli. - Bo życie dobrze smakuje z odrobiną dramatu i improwizacji. Próbowałaś kiedyś? Żyjemy w czasach, gdzie niewiele mają swobody ludzie naszego pochodzenia.
Wyjaśnił najprościej, jak umiał i znów z brutalną szczerością, wymalowaną na twarzy. Przyjrzał się dziewczynie kolejny raz z zainteresowaniem, słodki uśmiech nasączony był jadem, ale to wcale nie temperowało Antosia. - Oh, jak oschle. Łamiesz mi serce, jako moja przyszła żona.
Zauwazył z prychnięciem, unosząc brew. Zgasił papierosa, którego pet zmienił się w guzik i wyrzucił gdzieś za siebie, odbijając się od balkonu, poprawiając marynarkę. Wsunął dłonie w kieszeń spodni. - Nie lubię latać na miotle za bardzo. Ja Cię wcale nie oczerniam, nie przeszkadza mi Twój pociąg do błyskotek, ja kradłem Stanleyowi papierosy i koniak. Zresztą, to zbyt duży pierścionek na taką starą czarownicę, zupełnie nie w jej stylu. Tobie bardziej pasuje, ale to jeszcze nie to. Wybrałby inny wzór. A co, przeszkadza Ci, że trochę Cię podrywam?
Przekręcił głowę na bok, puszczając jej oczko. Nie zamierzał przestawać jej prowokować, bo wydawała się na tyle odważna, żeby iść z rytmem, co u większości nudnych panien — szczególnie blondynek, kończyło się zwykle nieśmiałością i ucieczką. A on lubił wyzwania i iskry, przecież od lat biegał za niezdobytym przez nikogo poza Atreusem fortem, jakim była Brenna. Była urocza z tym swoim naburmuszeniem się, pewnie odrobinę rozpieszczona, ale to też było u rodów ze szlachetnej dwudziestki siódemki normalne. - A ode mnie, to nie chciałaś papierosa?
Skrzyżował ręce na torsie, biorąc z niej trochę przykład i robiąc odrobinę minę niezadowolonego dziecka. Nie trwało to jednak zbyt długo, bo bał się, że weźmie go na poważnie, czy coś, a dzisiejszy wieczór wcale powadze nie sprzyjał. Bywał wystarczająco sztywny w pracy, poza nią, gdy tylko okoliczności pozwalały, wolał pozostawać sobą. Spojrzał w błękitne oczy różyczki, milcząc chwilę i obserwując, jak pali papierosa, a potem mu się tłumaczy, na co machnął ręką. Nie miało to żadnego znaczenia, ten głupi pierścionek. - Będę się tym martwił jutro, dziś jesteś przyszłą Panią Borgin. - stwierdził, łapiąc jej spojrzenie.

Drzwi na taras otworzyły się i weszło przez nich dwóch mężczyzn, którzy przerwali konwersację na ich widok. Omiótł ich spojrzeniem, dostrzegając ich przesuwające się spojrzenie po sylwetce jego towarzyszki i chrząknął, posyłając im krótki uśmiech. Bez cienia zawahania, objął ją w pasie i przyciągnął do siebie, zaciskając palce na jej talii.
- Zgubiliście drogę powrotną na salę? Jesteśmy trochę zajęci.
- O, Anthony, zastanawiałem się, gdzie zniknąłeś. To prawda, co gadają? - zapytał, ruchem głowy wskazując na dziewczynę, a drugi zagwizdał, wyjmując papierosa. Obydwoje byli trochę pijani, wyglądali na takich w podobnym przedziale wiekowym. Jednego znał z Ministerstwa, był w jego biurze, ale na niższym stanowisku, a drugi mignął mu gdzieś w kawiarni, ale nie miał pojęcia, jak się nazywa.
- No wiesz Harry, miłość nie wybiera. Na każdego przyjdzie czas, prawda kochanie? - odwrócił twarz w jej stronę i uśmiechnął się słodko, puszczając jej oczko. Zamierzała improwizować, czy może zgrywać nieśmiałą? Dwójka idiotów zrobiła mu nawet przysługę. - Poznajcie Pannę Greengrass.
Mężczyźni kolejno podeszli, całując wierzch jej dłoni, nieco chichocząc i może zbyt długo patrząc w jej dekolt, ale czując na sobie spojrzenie Tosia — które odziedziczył po dziadku, szybko kiwnęli głowami na przeprosiny.
- Podoba Ci się bal, Panno Greengrass? Pewnie długo go nie zapomnisz,
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#9
13.03.2024, 00:07  ✶  
Różyczko... Na te słowa poczerwieniała jeszcze bardziej. Nikt nie miał prawa tak do niej mówić - nikt poza ojcem, który od wielu lat nie użył tego zdrobnienia. Czy Borgin w ogóle wiedział, jak bardzo trafił z jej imieniem i przezwiskiem? Nie, nie mógł tego wiedzieć. To była ich mała tajemnica, która nigdy nie wyszła na światło dzienne. Teraz też nie powinna, lecz widać było, że przezwisko ją ubodło do żywego. Nie miała zamiaru mu jednak dawać tej satysfakcji - nie teraz, nie jutro, nigdy.
- Za kogo ty mnie masz? To obrzydliwe insynuacje, w tej chwili mnie obrażasz na tak wiele sposobów, że nie mam pojęcia, dlaczego jeszcze z tobą rozmawiam! - brakowało tylko tupnięcia nogą, wykrzywienia usteczek w paskudnym, niepasującym do tej ślicznej buzi grymasie, a potem zawinięcie długą sukienką i opuszczenie tego tarasu. Ale nie zrobiła tego. Roselyn pozostawała... Oburzona, ale w miarę spokojna. Nie było grymasu, nie było tupania nogą. Było za to zaciągnięcie się papierosem, zmrużenie niebieskich oczu i lekkie odchylenie głowy, by wypuścić dym nad ich głowy. - Nie będę ci się spowiadać z mojego życia, kochanie, ale jeśli to taki dobry przyjaciel, niemalże brat, to sądzisz, że by przemilczał kolejne trofeum?
Tak, znała opinię Bulstrode'a. Krążyła wśród panien, którym imponowało to, jaki wygadany był, jaki przystojny, jak potrafił sprowadzić rozmowę na takie tory, by to on był górą. Jak potrafił zmrużyć oczy, a każda do niego przybiegała. Roselyn była dobrze wychowaną kobietą - od takich mężczyzn należało trzymać się z daleka. Źle wpływali na reputację, a przecież kobietom w jej wieku, z mniej bogatszych rodów, w świecie nauki i tak było wystarczająco ciężko.

Nie odpowiedziała na kolejne bezczelne pytanie, dotyczące improwizacji i dramatu. Dramaty to ona mogła co najwyżej czytać w zaciszu własnego pokoju, przy odpalonej świecy i zapachowych kadzidłach, z winem na szafce nocnej. Białym, słodkim - od biedy pół. Czerwone też uchodziło, chociaż wytrawność nie była czymś, co uwielbiała.
- Nie biorę rzeczy od nieznajomych - ach, mała hipokrytka. Chociaż technicznie rzecz biorąc nie skłamała. Nie zwykła brać od obcych ludzi papierosów, jedzenia czy picia. Obcych, z którymi była sam na sam. Poza tym miała swoje, prawda? W jej opinii lepsze od tego, co on palił. Przemilczała resztę. Nie, zdecydowanie nie chciała dać mu tej satysfakcji. Wolała ukarać go milczeniem - być może mu się znudzi i odpuści. A jeśli nie, to po prostu milcząc dopalą swoje papierosy, a potem ona się stąd ulotni jak ten dym, który właśnie rozwiewał lekki wiatr. Ale że oczywiście nie mogło być tak prosto, bo życie lubiło być przewrotne i dopychać kolanem kolejne nieszczęścia. Najpierw przesuwane drzwi, potem objęcie w talii i przyciśnięcie do siebie. Matko, czy to się kiedyś skończy? To cierpienie, które na siebie sprowadziła swoją nieostrożnością? Przecież powinna była schować pierścionek do torebki, gdyby to zrobiła, to już dawno byłaby w domu.
- Tak, jest... Niezapomniany - mruknęła, najpierw rejestrując to otaksowanie wzrokiem, a potem zbyt długie zerkanie w dekolt. A więc z tymi ludźmi prowadzał się jej narzeczony? Cudownie. Równie dobrze mogła teleportować się na Nokturn tak, jak stała, a potem przejść się jego ulicami, dumnie unosząc głowę. To gwizdnięcie chyba szczególnie ją wyprowadziło z równowagi, bo gdy tylko udało jej się oswobodzić dłoń, schowała ją za plecami. I wytarła o materiał sukni lecz w taki sposób, by podpici mężczyźni tego nie zauważyli. - Chociaż jest mi bardzo niekomfortowo ze świadomością, że to nie miał być nasz wieczór, a plotki najwyraźniej roznoszą się lotem błyskawicy. Mam tylko nadzieję, że przyszła para młoda nie będzie nam miała tego za złe.
Wydawała się być szczerze przejęta faktem, że mogli przyćmić kogoś innego. Kogoś, dla kogo zorganizowano to przyjęcie. Być może tak naprawdę się czuła, bo przecież najłatwiej było kłamać, gdy w tym kłamstwie było ziarnko prawdy. Delikatnie przestąpiła z nogi na nogę, analizując co dalej powinna zrobić. Oswobodzić się z uścisku nie mogła, spławić tych dwóch kretynów też nie miała jak. Chociaż...
- Właśnie mieliśmy zamiar się ulotnić, zachowacie oczywiście panowie dyskrecję, prawda? Mój.. Narzeczony postępuje czasem zbyt lekkomyślnie, nie chciałabym jednak, by nasze szczęście przyćmiło radość innych - posłała obu panom słodki uśmiech. Jeden z tych delikatnych, subtelnych, nie sugerujących nic więcej poza słodyczą i dobrocią serca. Och, powinni uwierzyć, że naprawdę przejmowała się tym, jak to zostanie odebrane w towarzystwie.
Kapryśny Dziedzic
"Have some fire. Be unstoppable. Be a force of nature. Be better than anyone here and don't give a damn about what anyone thinks."
Anthony jest wysokim i dobrze zbudowanym facetem, schludnym i przeważnie elegancko ubranym, zważywszy na swoją pozycję.. Ma burzę brązowych, niesfornych włosów - delikatnie kręconych i duże oczy. Gdy się uśmiecha, czasem pojawiają mu się dołeczki w polikach i ma ten charakterystyczny, zadziorny wyraz twarzy. Lubi nosić zegarki, na palcu ma sygnet rodowy. Jeśli nie korzysta z teleportacji, spotkać go można na motorze.

Anthony Ian Borgin
#10
19.03.2024, 22:34  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 19.03.2024, 23:18 przez Anthony Ian Borgin.)  
Chciała, czy nie — została Różyczką, przynajmniej w głowie Anthonyego. Pasowało to do jej perfum, niepozornej aparycji i zdawać się mogło, nieco "kolczastego" charakteru. Lubił wyzwania, bawił się świetnie — niezależnie, jak irytacja była widoczna w jej błękitnych tęczówkach. Dlaczego wyglądała na taką zirytowaną? To były przecież ładne kwiaty, kobiety je kochały! Niby chciał zapytać, ale Borgin ostatecznie zacisnął tylko wargi i uśmiechnął się, skupiając spojrzenie na twarzy swojej przypadkowej, kryzysowej narzeczonej.
-Za kogoś interesującego. Zauważyłaś, że wszystko odbierasz negatywnie lub jako atak? Wykończysz się nerwowo. - stwierdził po chwili, ściągając na chwilę brwi w zaniepokojeniu. Brała go chyba strasznie dosłownie, nie dostrzegała zadziorności i zwykłego zainteresowania, które maskował łobuzerstwem i pewnością siebie. Antek był trochę królem klaunów, trzeba było się do niego przyzwyczaić. Chociaż tupnięcie nogą dodałoby jej uroku, a on zwyczajnie by się roześmiał, rozbrojony na łopatki. Zbliżył się do niej, zaintrygowany nieco cienkim papierosem, bo daleko było mu do ciężkich fajek, które on wybierał lub cygar.
- To zależy, ostatnio trochę mniej spędzamy razem czasu. No i jeszcze kwestia L.. Mniejsza. - pokręcił głową, nie chcąc poruszać tematu Brenny oraz plotek od niej i jego przyjacielu. Z każdym dniem radził sobie z tym coraz lepiej, a do tego nie mógłby przecież Atreusa znienawidzić przez babę, chociaż w przyszłości mogły podzielić ich znacznie poważniejsze sprawy. - Daj spróbować Różyczko. - poprosił miło, uśmiechając się i ruchem głowy wskazał na papierosa, niecoś się nachylając. Aromat kłującego kwiatu wpadł mu do nozdrzy, mieszając się z jego wodą kolońską, nieco ją łagodząc.
Kobiety lubiły takich mężczyzn jak Atre. Zawsze mówili właściwie rzeczy, zawsze to ich wybierano, niezależnie, jak ktoś inny by się starał. Tosiek nie miał ogólnie rzecz biorąc kompleksów — nie był jakiś brzydki czy koślawy, miał dobre korzenie, był bogaty, ambitny i miał karierę, ale było w nim trochę goryczy zebranej przez te dziesięć lat biegania za Brenną, która ostatecznie wybrała największego kobieciarza z Hogwartu. Ciężko stwierdzić, czy tytuł ten należał się bardziej Atre, czy Louvanowi, aczkolwiek dzierżył go ktoś z bandy Borgina. A nie był to Stasiek z tym swoim brakiem gustu.

- Chyba że pierścionek zaręczynowy. - zauważył rozbawiony, złość mu już przeszła. Westchnął, kiwając głową. Odszedł nieco, przez dłuższą chwilę milcząc i wyglądając poza balustradę tarasu, omiótł spojrzeniem ciemne niebo. Powietrze było nieco lepkie, brakowało deszczu — chociaż nie powinien go sobie życzyć, bo znając Wielką Brytanię, potem będzie lało dwa tygodnie. Noce letnie były zbyt krótkie, wolał te dłuższe, otulone śniegiem.
- Powinnaś z tym uważać, żyjemy w niebezpiecznych czasach. Nie bierz od nieznajomych, ale mnie już przecież znasz. - zerknął na nią przez ramię, którym wcześniej wzruszył. - No tak, gdzie moje maniery. - puknął się ostentacyjnie w czoło, jakby miał od tego zmądrzeć, co w dłuższej perspektywie, chyba Antkowi nie groziło. Odwrócił się i znów do niej podszedł, delikatnie ujmując jej dłoń. - Anthony Ian Borgin, komornik z Departamentu Skarbu, Twój narzeczony. - ucałował jej wierzch, patrząc na nią z dołu, nawet posłusznie i ulegle, gdy wargi tkwiły nieco dłużej, niż powinny, przy miękkiej skórze. A potem się wyprostował, rozluźnił dłonie i kolejny raz, dość bezwstydnie, przesunął po jej twarzy wzrokiem. Wolał, gdy mówiła, ale milczenie nie było ciężkie.
No i mieli towarzystwo, na co westchnął, wywrócił oczami i szybko zaznaczył swój teren — lub raczej "swoją" kobietę, pewnie, ale i delikatnie obejmując jej talię. Nie ufał wstawionym mężczyznom ich pokroju, których spojrzenie skupiało się głównie na dekolcie. Zachowywali się, jak banda małp na wybiegu, ale powstrzymał się od tego komentarza. Znali się, ale z Borgin był daleko ponad tym, co sobą reprezentowali i z pewnością nie spędzał z nimi czasu. Cofnął się pół kroku, gdy skończył brudzić jej ręce, ciągnąć ją za sobą, jakby miała się od nich czymś zarazić. Spojrzenie chłopaka nieco się zmieniło, niby wciąż przyjazne i nonszalanckie, ale zdawał się stawiać nieco wyżej, od tej irytującej go dwójki. Zero szacunku do kobiet! Bo Antoś owszem, był bezczelny i miał głupie odzywki, ale na dłuższą metę, był dość grzeczny i nie rozbierał innych wzrokiem, gdy nie była stworzona ku temu odpowiednia okazja. Zerknął czasem, jak to mężczyzna, ale nie robił tego nachalnie.
- Na pewno nie, kochanie. Nie dojdzie to ich uszu, prawda panowie? Zrobiło się chłodniej, nie sądzisz? - spojrzał na nią z troską, oczywiście skupiając się na jej twarzy. Puścił ją na chwilę, zsuwając marynarkę i nakrył ją ramiona, przesuwając materiał tak, aby zasłonić nieco dekolt. A potem znów ją objął w talii, wracając uwagą do chichoczących pajaców, których odrobinę fantazja poniosła. Nic dziwnego, kiedy się tak do nich uśmiechnęła. Anthony wywrócił oczami, a potem również się uśmiechnął, przytakując.
- Będziemy się już zbierać. Mogę liczyć na dyskrecję? - puścił im oczko, ale po ramieniu ich nie poklepał. - Daj nam sekundę kochanie, zaraz do Ciebie przyjdę. - poprosił, puszczając ją niechętnie, wskazując dłonią na drzwi.
Gdy nieco się oddaliła, zbliżył się do tego bardziej nachalnego i westchnął, spoglądając mu w oczy. Pijany człowiek nie umiał się bronić przed doświadczonym hipnotyzerem, zwłaszcza gdy rozkaz miał być tak przyziemny i prosty. Spojrzał mężczyźnie w oczy.
- Jeśli jeszcze raz będziesz rozebrał Pannę Greengrass wzrokiem lub w myślach, pójdziesz wskoczyć do gnojówki. Rozumiemy się?
Drugi był tak podchmielony, że i tak Różyczki nie będzie pamiętał. Odczekał kilka sekund, aż jego ułomna ofiara mrugnie, a potem przytaknął z zadowoleniem, nazywając go grzecznym chłopcem i żegnając się, dołączył do kobiety.
- Musiałem przekazać coś związanego z pracą. Możemy iść? Zabiorę Cię do domu. - skłamał odnośnie pracy, ale poza tym, wciąż się uśmiechał, oferując jej ramię i powolnie ruszając w stronę wyjścia z saloniku, aby potem pokonać korytarze i udać się do pomieszczenia, gdzie zostawiali ewentualne odzienie wierzchnie lub pojazdy. Musiał ją przecież odstawić do domu bezpiecznie. Kryzysem będzie martwił się jutro.

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Roselyn Greengrass (3495), Anthony Ian Borgin (4459)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa