• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Niemagiczny Londyn Chinatown [28.07.1972] Skrzypce i atrament | Guinevere & Laurent

[28.07.1972] Skrzypce i atrament | Guinevere & Laurent
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#1
01.03.2024, 20:17  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.03.2024, 22:37 przez Eutierria.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono w Piszę, więc jestem, Guinevere McGonagall.

Obecność Guinevere należało wykorzystać. Groźba? Dziwactwo? Zwykłe tworzenie pretekstów! Mogło się wydawać dziwnym, że mimo tyloletniej styczności z Londynem Laurent wcale go nie znał. Poznał jego pojedyncze zakamarki - miał chociażby jedną kawiarenkę nad Tamizą, z której był wspaniały widok na ikoniczny most tego miasta i czasami zdarzało mu się tam zabłądzić, ale od dłuższego czasu bardzo rzadko. Tak jak w ogóle bardzo rzadko pojawiał się poza magicznymi dzielnicami. Miasta go nie ciągnęły, nie miały pociągu, który szarpałby go w potrzebie zagłębienia się w jego tajemnice. To, że takich nie było, nie znaczyło, że mogły się nie pojawić, albo nie było przypadków, gdzie rzeczywiście dał się zaciągnąć to tu, to tam... Laurent nie był nigdy blisko z mugolakami ani mugolami. Nie, jego kontakty zazwyczaj trzymały się w świecie czystej krwi, półkrwi ewentualnie, a i tak bliskie jego grono to byli raczej czystokrwiści. Nie dlatego, że tak sobie dobierał znajomości, selekcjonował ludzi, a tych o krwi brudnej wyrzucał. Miał nadzieję, że Guinevere mu uwierzyła, kiedy wtedy rozmawiali w jej kuchni i że nie musiał tego powtarzać, zapewniać ją w tym... nawet jeśli wykazywał pewne obawy przed światem mugoli i trochę podchodził do nich jak do dzikich zwierząt. To wynikało nie z tego, że patrzył na nie jako "istoty mniej ludzkie", tylko dlatego, że ze swoją technologią stanowili zbiór niewiadomych i niepewnych. Dlatego, że nie znał ich świata, że nadmiar samochodów, że ich styl bycia, ich krótkie życie, wrażliwość na choroby... wszystko to sprawiało, że wydawali się jak porcelana w obliczu czarodziei, którzy mogliby ich... rozplaszczyć jednym machnięciem różdżki. A jednak Voldemort tego nie robił. Czemu..? Skoro chciał stworzyć świat tylko dla czarodziei - co sprawiało, że zwlekał, skoro uważał ludzi za takie... robaki wręcz? O ile nie sprowadzał ich niżej. Umówienie się więc na to, żeby zwiedzić Chinatown, jedną z ładniejszych uliczek londyńskich (przynajmniej zdaniem Laurenta, bo zadbaną, bo kolorową, łączącą Anglię z orientem) wydawało się idealnym pomysłem. Pretekst nie do tego, żeby z samą Guinevere się spotkać (do tego też, nie tylko!), ale do tego, żeby samemu zobaczyć coś, co usłyszał, że ponoć było bardzo ładnym elementem ich starego, pięknego miasta. Pięknego... cóż, Laurent nidgy nie był fanem miast. Zabudowań. Bruku pod nogami i murów zatrzymujących wodę i parujących, nagrzewanych latem przez słońce.

Nawet nie wiedział, w co miał się ubrać. Nie chodziło o spotkanie z Ginny - po prostu jak powinien się ubrać tam, do wyjścia? Odwiedzał Bigsbyego czasami, ale on nie mieszkał w Londynie, poza nim, poza tym nie plątał się przez to po mieście wśród tłumów mugoli, więc... tak, może po prostu najlepiej będzie postawić na całkowitą prostotę, bo lepiej było się nijak nie wyróżniać z tłumu... cooo było kompletnie niemożliwe w przypadku, kiedy stanął w białej koszuli i beżowych, prasowanych w kant spodniach, z perłą w uchu, pierścionkiem jednym, drugim, szlachetnym kamieniem na złotym łańcuszku tuż przy Guinevere - Hibiskusa, który przyniósł ze sobą całe piękno Egiptu do tego smutnego, deszczowego kraju. Nie, nie mieli szans się nie wyróżniać, Laurent jednak tego zupełnie nie widział. Zobaczył to dopiero, kiedy już w niemagicznym Londynie się znaleźli, a on czuł się bardzo nieswojo z myślą, że nie będzie mógł sięgnąć po różdżkę, gdyby cokolwiek się wydarzyło. Nie to, że złego - wystarczył czysty przypadek tego, że z kałuży pryśnie na ciebie woda. Odruchem jest sięgnięcie po różdżkę, żeby się wyczyścić - i to było zgubne. Odruch. Przyciągali spojrzenia osób, kiedy szli ulicą i tak jak to nigdy nie sprawiało, żeby Laurent czuł się jakkolwiek źle, tak teraz mimo, że jego ego było łechtane, że gdyby miał pawi ogon to byłby on teraz w pełni rozwinięty, by zaprezentować każde piórko, żeby olśnić jeszcze bardziej, tak mimo to czuł się odrobinkę nie na miejscu. Odrobinkę. Ciekawość potrafiła jednak wygrać z każdym przeczuciem.

- Nie boisz się wędrować ze mną w takie nieznane tereny przy ostatnim pechu, jaki za mną kroczy? - Zażartował z tego, nie był sam czarnowidzem, nie wierzył (nie chciał uwierzyć), że to naprawdę ciążyło nad nim jakieś FATUM. Odmawiał takiej wiary. - Mam nadzieję, że moja intuicja w terenie miejskim jest równie sprawna jak intuicja poruszenia się po leśnej dżungli, inaczej już pięć razy źle skręciliśmy. - Uśmiechnął się. - Swoją drogą lubisz sztukę? Zwróciłaś uwagę na to muzeum sztuki, koło którego przechodziliśmy? Wyglądało przepięknie z zewnątrz, prawdziwy zabytek czasów...



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Róża Pustyni
Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu.
Ginevra rzuca się w oczy. To szczupła i dość wysoka kobieta, sięgająca 177 cm. Ma owalną twarz, opaloną skórę i jasnobrązowe oczy; włosy długie do pasa, ciemnobrązowe, proste i grube. Ubiera się raczej schludnie niż byle jak. Jej usta często zdobi psotliwy uśmieszek. Mówi z akcentem, słychać, że nie jest z Anglii.

Guinevere McGonagall
#2
02.03.2024, 22:03  ✶  

Wykorzystać obecność… Nie miała się przecież zaraz rozpłynąć w niebyt, nie planowała też żadnego rychłego powrotu do Egiptu. Póki co nie planowała żadnego wyjazdu z Europy, zupełnie o tym nie myślała, miała tu pracę, miała co robić… I nie wyglądało, by się miało szybko skończyć, to nie tak, że za miesiąc wracała do Afryki i tyle ją widzieli. Natomiast rzeczywiście nie zawsze była na miejscu w Anglii, znaczną część czasu spędzała w Walii na wykopaliskach i był to bardzo intensywny czas. Na zaproszenie jednak odpowiedziała, bo dlaczego by nie? Sama często do Londynu się nie zapuszczała, a jeśli już, to jej wycieczki kończyły się na Magicznych Dzielnicach, zwłaszcza na Pokątnej, ewentualnie na Horyzontalnej. Tam zaopatrywała się w eliksiry potrzebne jej do pracy, w pergaminy, atrament, to tam wpadała do pubu na kremowe piwo (jako, że nie była przesadną fanką alkoholu, w Egipcie w ogóle nie było kultury picia napojów procentowych, dlatego jeśli już, to pijała mało i sporadycznie, głowy nie mając zbyt mocnej) i to tam łaziła do biblioteki. Sama możliwość pospacerowania po niezbyt jej znanych ulicach Londynu, w tak miłym dla oka i duszy towarzystwie, była jak nagroda – a za co? Chyba za nic konkretnego, ale z przyjemnością przystała na zaproszenie. Sama, choć wedle czarodziejskiego, angielskiego świata była określona czarownicą półkrwi, to mugolakami i mugolami wcale się nie otaczała. W pracy w Egipcie bardzo nie lubiła, gdy niemagiczni archeolodzy przyplątywali się na teren odkrywek i psuli im robotę, trzeba się było nimi zajmować jak dziećmi i zabajerować na tyle, żeby dali im spokój, a najlepiej to rzucić zaklecie, by zapomnieli i więcej nie przeszkadzali. Tak właściwie to w większości kontakt utrzymywała z czarodziejami czystej krwi, albo właśnie półkrwi. Znała kilkoro mugolaków, na ognisku w maju rozmawiała też całkiem chętnie z mugolkami, ale… to tyle. Nic do nich nie miała, po prostu jakoś tak wyszło, a kodeks tajności też wszystko weryfikował i nakreślał ramy, wedle których się poruszała.

Nie miała takich rozterek jak Laurent względem swojego ubioru. Po prostu włożyła na siebie leciuteńką, kwiecistą sukienkę do kolan, odsłaniającą jej długie, opalone nogi; w długie włosy wpięła spinkę z kwiatem, zbierając je z jednej strony, usta pociągnęła różową szminką i… choć nie wyróżniała się jakoś przesadnie w ubiorze pomiędzy mugolskimi kobietami, to i tak przyciągała wzrok, dzięki swojemu wzrostowi (bo prawie dorównywała Laurentowi i głównie dlatego nie założyła butów na obcasie, nie chciała być wyższa od niego) oraz zwłaszcza urodzie. Do mugolskiego klubu to mogła użyć na siebie zaklęcia, by zmienić kolor skóry, naciapać szpachlę jasnego pudru na twarz, by w razie rozpłynięcia się zaklęcia, to on na chwilę utrzymał tę maskaradę, nim w łazience zmieni znowu swoją skórę, by nie wzbudzać zbytnich emocji wśród ludzi. Ale tak na ulicy… Ewentualne puszczanie zaklęcia byłoby znacznie bardziej widoczne, tak jak ponowne rzucenie go na siebie, dlatego całkowicie z tego zrezygnowała. No i teraz się za nimi oglądali. Przyjmowała to z zakłopotanym uśmiechem i starała się to ignorować – bo nie była do tego przywykła. Czarodzieje nie zwracali uwagi na kolor skóry, więc choć jakiś tam wzrok przykuwała, to nigdy taki. A w Egipcie była tamtejsza, wiec się nie wyróżniała tak bardzo. Ale tutaj, na ulicach Chinatown…

Wyglądali, jakby urwali się z jakiegoś planu filmowego, a Laurent grał tam bogatego młodzieńca, adorującą przyjezdną, nieśmiałą pannę z dobrego domu.

– Absolutnie nie – odparła z przekonaniem i bez zawahania. Pech pechem, miał zwyczajne nieszczęście, które też mu zresztą przewidziała kilka dni temu, ale jeśli i jej się przy tym coś stanie w jego towarzystwie… to trudno. Widać tak miało być. Dlatego niezbyt poświęcała nad tym myśli, właściwie to w ogóle, bo nawet nie przyszło jej to do głowy. – prawdę mówiąc, to nawet o tym nie pomyślałam – wypowiedziała na głos te słowa, które chwile wcześniej zakołatały jej w głowie i wygięła usta do góry. – Jeśli pięć razy źle skręciliśmy i się zgubiliśmy, no to trudno. Najwyżej się gdzieś schowamy, poszukamy gdzie jest północ… Iii gdzieś się dostaniemy. A może przy okazji zobaczymy coś ładnego? – zasugerowała, rozglądając się zresztą po okolicy, po której właśnie sobie spacerowali powoli i rozmawiali o rzeczach mniej czy bardziej ważnych. Kobieta chłonęła te nowe bodźce, pierwszy raz widząc to miejsce. Sama nie była wielką fanką miast, wolała bardziej dzikie tereny. – Lubię. Od dziecka trochę rysuję i maluję. Nie są to żadne dzieła, które by się nadawały na wystawę, ale tak wiesz… Hobbystycznie, dla odprężenia – i raczej nie mogłaby tego robić zawodowo. Czasami w ten sposób na papierze utrwalała obrazy ze snów, zwłaszcza tych, które w jakiś sposób ją tknęły. Miały znaczenie. O czymś mówiły, albo gdzie sploty magii pokazywały jej jakieś znaki… symbole. – Ładny był, ten budynek w sensie. Ale jakoś nie zwróciłam uwagi, że to muzeum – chyba miała zbyt małe obycie z Angielską kulturą po prostu.

Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#3
03.03.2024, 21:08  ✶  

Cieszył się, że Guinevere się nigdzie nie wybierała... nigdzie w znaczeniu przeprowadzki. Jednocześnie jednak sama wspominała - wyjazdów miała sporo, bo mieli wykopaliska w Walii. Więc skoro była teraz tutaj, a mieli okazję przeżyć niby-małą-przygodę, to nie pozostawało nic, tylko ją na tę przygodę zaprosić. Nie zmieniło się to, że wolał być osobą, która z okazji korzysta, ale ostatnie dwa wyjątkowo surowe miesiące całkiem sprawnie go zahartowały, żeby umysł nie skupiał się na pierdołach, żeby w ciemnicy własnego pokoju potem tymi pierdołami zaatakować z pełną mocą. To gdzieś tam, gdzieś indziej, bo przy Ginny błyszczał. I nie miało to dla niego samego niczego wspólnego z odzieniem. Ludzie to mają - wewnętrzny blask, który czasem trzeba wydobyć... chociaż uważał, że Guinevere ten blask miała cały czas. Jak anioł, który nie potrzebował nikomu udowadniać, jak diamentowo przejrzyste potrafiły być jego pióra, jak zachwycały jednoczesną miękkością i jak wznosiły ku Niebu. W jej przypadku pióra te miałyby barwy jastrzębia, którego nienaturalnie wielkie ślepia spojrzały na niego wtedy w domu jej rodziny.

Sukienka, którą założyła, doczekała się komplementów - czy raczej doczekała się ich sama Ginny. Laurent uwielbiał takie sukienki - bardziej chyba był oddany sercem tylko egzotycznym strojom tancerek, które widział w Egipcie. Zwiewne szarfy i niesamowite kroje, których nie widział nigdzie indziej. Na pewno nie miał szans zobaczyć ich tutaj - przecież zmarnowałby się materiał w tej deszczowej pogodzie, a w dodatku przyszłoby zamarznąć. Jedno z dwóch, oba na raz, wybierz sobie. Aczkolwiek bardzo chętnie po powrocie z Egiptu opowiedział o tym swojemu krawcowi i w jego garderobie od tamtego czasu znalazła się nie jedna koszula inspirowana tamtym miejscem, z którego zabrał wspomnienie gorącego słońca.

Jeśli to był film to był wyjątkowo dobrym filmem z wybitną obsadą.

- Skoro to nie cel jeest ważny, tylko nasza droga... - To i można się zgubić, bo czasami błądząc można dopiero się odnaleźć. Albo odnaleźć coś, co zaskoczy. Coś ładnego. Niekiedy będzie to zwykła ławeczka, przy której przysiadła babunia, innym razem pozornie zwykły kwiat, który jako jedyny przysiadł pod wielkim dębem, innym razem kulawy pies niesiony przez kochającego właściciela. A jeszcze innym razem piękny pomnik za miliony galeonów. Piękno można było odnaleźć w przedziwnych miejscach. I niekiedy tylko i wyłącznie dlatego, że nie poszedłeś tą "właściwą" ścieżką. Czymkolwiek ta właściwość miała być. - Co malujesz? Naturę? - Pejzaże? A może portrety? Pasowała mu na kogoś, kto malował portrety albo codzienne życie. Łapała ludzi w ich najbardziej trywialnych chwilach, łapała ulotność i tworzyła z nich prawdziwe cudo. Albo i nie cudo, bo dopiero się uczyła, albo przynajmniej nie posiadała jeszcze... pełnych umiejętności. Rzadko kiedy artyści byli naprawdę zadowoleni ze swoich dzieł. Tak słyszał. - Jeśli byłabyś chętna to...

Laurent przerwał, ponieważ tuż przed nimi wypadł na ulicę, zamaszyście otwierając drzwi, chińczyk z wąsem pod nosem. Bardzo niski nawet jak na Azjatę, z wąskimi oczkami i grymasem niezadowolenia na twarzy. Coś zaczął trajkotać w obcym języku - dla Laurenta chiński był... słyszał go kiedyś, tak, bo w Chinach był, ale rozumiał jedno wielkie nic. Z lekkim zdumieniem spoglądał, jak mężczyzna się kręci (jak dla niego wyglądało to, że przeklina), bo to zdumienie było naturalną reakcją, choć nie trwała wcale długo.

- Wymińmy może tego... - Laurent nie chciał niczego niemiłego powiedzieć, chciał powiedzieć, żeby minąć tego pana, bo to była dziwna, niezręczna i niekomfortowa sytuacja. Nie znał tutejszych zwyczajów, ale chyba to nie odstawało jakoś BARDZO od normy..? Spojrzał tak na resztę ulicy, która po prostu żyła dalej. Ktoś tylko odkrzyknął temu panu - jakaś kobieta, Chinka, z naprzeciwka. Miała sklepik z tutejszymi bibelotami. Jej machnięcie ręki sugerowało, że albo mu kazała spadać, albo się zamknąć, albo coś w tym guście.

- Oj! Państwo drodzy! - Właśnie dlatego Laurent przerwał. Bo mężczyzna zwrócił się do nich, robiąc krok, ale utrzymując profesjonalny dystans. - Może tatuażyk dla pary? Mamy piękne wzory. - Laurent dopiero teraz spojrzał na szyld budynku, który głosił dumną nazwę "studia tatuażu", szerzej otwierając oczy w zdumieniu.

- Och nie, nie jesteśmy parą... - Zaprzeczył grzecznie, nie pierwszy raz był w takiej sytuacji, w której słowo "para" było źle interpretowane i wchodziło na domenę związku tutaj przez tego tatuażystę sugerowanego. Chińczyk miał wytatuowane odsłonięte ramiona, ręce - wzory były, no cóż... piękne. Sztuka. Nawet jeśli nie w stylu Laurenta, to skóra mężczyzny wyglądało jak płótno, które spod ręki mistrza wyszło.

- To może Pani by chciała tatuaż? Taki piękny kwiat, taki charakter... może jaskółkę, symbol wolności? - Narracja z pary się zadziwiająco (dla Laurenta) szybko zmieniła. - Albo Pan?



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Róża Pustyni
Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu.
Ginevra rzuca się w oczy. To szczupła i dość wysoka kobieta, sięgająca 177 cm. Ma owalną twarz, opaloną skórę i jasnobrązowe oczy; włosy długie do pasa, ciemnobrązowe, proste i grube. Ubiera się raczej schludnie niż byle jak. Jej usta często zdobi psotliwy uśmieszek. Mówi z akcentem, słychać, że nie jest z Anglii.

Guinevere McGonagall
#4
04.03.2024, 22:13  ✶  

Jeśli spojrzeć na sprawę pod odpowiednim katem, to Laurent nadal korzystał z okazji. Okazji tego, że była w Europie, że wiedział jak się z nią skontaktować i że dątąd nie odmówiła mu żadnego spotkania, gdy tylko poczuł, że chce się z nią zobaczyć czy porozmawiać. Wiele zależało od punktu, z którego patrzyło się na sytuację i tutaj również nie było wyjątków, zaś Guinevere bardzo chętnie wizje okazji roztoczyła nad Laurentem, by ten mógł z nich korzystać dowoli. Ba, wszak nawet zaprosiła go, gdyby potrzebował w nocy towarzystwa i nadal bał się zostać sam. Widziała to, że po ich ostatnim spotkaniu ewidentnie mu się polepszył humor i wręcz promieniał. Nie była tak zarozumiała, by to sobie przypisywać całą zasługę za to, ale nie uszło jej uwadze, że gdy do niej przyszedł, to był rozkojarzony, przyklapnięty i myślami gdzieś daleko, a gdy go od siebie wypuszczała, to się wręcz uśmiechał i nie wyglądał jak takie spłoszone zwierzątko.

Było jej miło, że mężczyzna docenił je ubiór i zresztą sam doczekał się reakcji na siebie. Bo i jej się podobał dobór garderoby Laurenta, zaś jej wyczucie co do mugolskiego szyku i mody było… cóż. Starała się, posiadała wiedzę o świecie, o mugolskich zwyczajach również, ale Anglii ciągle się jeszcze uczyła. Nadal jednak nie udało im się wtopić w tłum i McGonagall wolała udawać przed nie magami, że dokładnie taki był ich zamiar.

– W tym wypadku cel jest dla mnie drugorzędny. Bardziej liczy się dla mnie towarzystwo – bo samej pewnie by jej się nie chciało tutaj w ogóle przybywać i się gubić, a z nim… Dlaczego by nie? W tak doborowym towarzystwie było raźniej i o wiele milej i chętniej było się zgubić. Może faktycznie po to, by móc się odnaleźć? – Najczęściej tak. Ulotność chwili. Bardzo dosłownie, bo często maluję obrazy z moich snów. Potrafią być bardzo sugestywnie symboliczne – dosłownie. Dosłownie symboliczne. Nie chodziło wcale o to, że śniła jej się jakaś scena na łące, a nad nią słońce i słońce było tym symbolem; po prostu widziała te symbole… w innych miejscach, po tym odróżniała te sny od czegokolwiek innego. Inna sprawa była taka, że ze snów też można było wróżyć, choć nie dosłownie tak, jak o tym w danej chwili myślała Ginny. Ale takie mniej symboliczne obrazy ze snów też przenosiła na papier. Nie czuła się przy tym artystką, nigdy nie planowała sprzedawać swoich… „gryzmołów”, nie wystawiłaby się z nimi też nigdy w żadnej galerii. Miała zapytać do czego byłaby chętna, bo Laurent (chyba) kontynuował temat i nagle urwał – ale sama też nie podjęła pytania, zapatrzywszy się na scenkę przed nimi.

Płynnie posługiwała się dwoma kompletnie odmiennymi od siebie językami, ale chiński to był dla niej tylko zlepek śpiewnego „cing cing ciang”, a niziutki (zwłaszcza jak dla niej, wysokiej kobiety) chińczyk z wąsem był dla niej tak absurdalnym widokiem, że aż zapomniała o czym w ogóle sekundę temu rozmawiali. Była przyzwyczajona do tego, że ludzie ze swoich sklepików wypadali na ulice i bardzo gwałtowanie darli się do siebie i gestykulowali, w Egipcie to było na porządku dziennym, ale widząc podobne zachowanie w Anglii i nie rozumiejąc ani słowa to było… nowe doświadczenie.

– Tak… – tylko tyle zdołała mu odpowiedzieć, nim uwaga obcego skupiła się właśnie na nich. Nietrudno było ich zauważyć, zwłaszcza prze nią, dzielnie dotrzymująca kroku Laurentowi, o ciemniejszej skórze kobiecie. Ale szybko zostali zatrzymani, zanim w ogóle zdążyli nieco zmienić trajektorię tego leniwego spacerku. Nic nie powiedziała na tę uwagę mężczyzny, gdy nazwał ich parą. Prawdę mówiąc, to osobiście puściłaby to mimo uszu, ani nie potwierdzając, ani nie wyprowadzając gościa z błędu – w końcu to był tylko mugol, z którym nic ich nie łączyło, ale Laurent już wyrwał, by sprostować sytuację. Ginny uśmiechnęła się leciutko w odpowiedzi, raczej było jej dość niezręcznie, bo gość zaczął ich tu bajerować o tatuażach takich, siakich, a jak tylko usłyszał, że jednak nie są parą, to zwrócił się bezpośrednio do niej.

– Emm… – i jak normalnie była wygadana i trudno było sprawić, by się ot tak zamknęła, to absurd sytuacji jakoś mocno ją dotknął; to była dla niej zupełna nowość. – Obawiam się, że jaskółka nie jest dla mnie odpowiednim wyborem – potrzebowała kilku sekund, by odzyskać rezon. Zresztą decyzji o tatuażu nie podjęłaby pod wpływem chwili, a do tej pory o żadnym nawet nie myślała. Zerknęła kątem oka na Laurenta. – Myślałam, że trzeba się najpierw zapisać i ze z ulicy się tak nikogo nie bierze – dodała jeszcze, zagadując faceta z typowym dla siebie uśmiechem. Nie bała się popełnić gafy, bo zawsze mogła zagrać kartą obcokrajowca, nawet nie musiała się do tego zbytnio wysilać, akcent ją zdradzał.

Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#5
05.03.2024, 19:30  ✶  

Guinevere była taką osobą, dla której przejęcie pałeczki władzy było jak oddech. Nie tej władzy, która deprawowała, przy której trzeba było uginać swoje kolana i spoglądać z pokorą w ziemię. To była dobra władza. Naturalnie leżąca w dłoniach i sprawiająca, że człowiek czuł się bezpiecznie. Bezpieczna peleryna tej Królowej wynikała z przyczyn praktycznych - wiedziała, że lojalności nie zdobywa się kijem, ale trzeba podarować nasiona marchwi, żeby ten mógł zrobić z nich odpowiedni pożytek. Potem nakarmi chlebem i mlekiem, żeby była siła na zasadzenie ich i własnymi oczami obserwowania, jak rodzi się z nich coś lepszego. Coś dobrego. Doszukiwał się więc czegoś dobrego, a wręcz był tym karmiony. Skoro był tym karmiony to mógł nabrać nieco sił. To była ledwo jedna wizyta, ale nawet jedna wizyta potrafiła zwrócić ci to, co zostało zabrane. Nie w pełni, nie na zawsze, nie na stałe. Chwila tu, chwila tam, skorzystanie z możliwości dojedzenia deseru po sytym obiedzie nie była przecież przy tym grzechem. Guinevere mimo swojej egzotycznej urody mogła pachnieć truskawkami - ich delikatna struktura, ich woń, ich kolor, wszystko to wpasowywało się w pastelowe cienie, którymi była malowana. Ten obraz chciało się brać w place, obracać, badać, oglądać. Były oczom, ale jeszcze milszy duszy. I nie, nie czyniło to zakochania, ale czyniło dzień nawet pochmurny bardzo słonecznym. Co było przed nim i co się stanie po nim - to nieistotne. Laurent by przynajmniej tak powiedział. Spoglądał w przód, ale nie patrzył tam, gdy mógł czerpać z piękna chwili.

Sraty pierdaty o ślicznych i słodkich chwilach (w wolnym tłumaczeniu: cing ciang cong dla pana chińczyka), a rzeczywistość potrafiła weryfikować najbardziej absurdalnymi i nieoczekiwanymi scenami. Bo ostatnie, czego się Laurent spodziewał tego dnia to ten niski mężczyzna, którego może nawet nazwałby goblinem, gdyby nie jego uszy. Tuż przed nimi. Pytających ich o to, czy zrobią sobie tatuaż. Tatuaż. Pierwsze skojarzenie z tatuażem to zniszczone ciało. Naruszona perfekcja skóry, której przecież nie trzeba było niczego dodawać. To, że wielu by załamywało ręce, że to nie było eleganckie i na pewno nie przystoi w takich kręgach, jak czysta krew. Co by w ogóle ojciec powiedział? Głupie pytanie, ale przeszło przez jego głowę. Głupie? A może właśnie właściwe? Nie, głupie, bo Edwardowi nic do tego, czy miał jeden tatuaż czy pięćdziesiąt. I takim sposobem dochodziło się do młodzieńczego buntu, chociaż Laurentowi już daleko było do młodzieńca. Przeżył młodzieńczy bunt i tak za szybko, a konsekwencje były opłakane, więc... więc mógłby to przemyśleć rzetelniej, ale kiedy pierwsza kurtyna opadała - tego zaskoczenia, szoku, próby złapania równowagi w rzeczywistości przedstawionej, tym bardziej czuł się zaintrygowany. Zaintrygowany tym, czy dobrze byłoby mu z tatuażem..? A jego umysł podpowiadał mu: och tak...

Odpowiedział na spojrzenie kobiety i chciał pytać, to w takim razie co według ciebie by pasowało? Możee kot? Albo jastrząb? Symbol mądrości, wolności dla wielu? Orzeł - symbol zwycięstwa i tych wielbionych przez wszystkich Stanów Zjednoczonych? A może wybrałaby sobie jeszcze coś innego? Ale zostawił to na potem, o ile w całym tym zamieszaniu ta chwila nastąpi... naprawdę za chwilę, a nie dadzą się porwać czemuś niespodziewanemu, nieoczekiwanemu. Proszę bardzo - spodziewasz się pecha (wcale nie!), a tutaj cyk - chińczyk ze studia tatuażu...

- Trzeba! Jak najbardziej trzeba, miła pani, toć dlatego się tak nerwuję... - Klasnął w dłonie przy tym "trzeba", Laurent aż mrugnął, jakby podmuch powietrza dotknął jego twarzy. Wrażenie było przedziwne. - Grafik mamy zapełniony wzdłusz i wszerz, a tu klient rezygnuje z minuty na minutę... nawet nikogo nie wpiszę już... Więc to jedyna taka okazja! Proszę spojrzeć, to dzieła moich chłopaków i dziewczynek, najlepsi, najlepsi tu pracują! - Wystawił rękę i jeszcze bardziej ten rękaw podwinął. Laurent się w sumie z zainteresowaniem nachylił, żeby pooglądać. Kolory, styl, dokładność, precyzja pociągnięć... wyglądało to z jednej strony nieelegancko - bo miał zrobiony cały rękaw, od dłoni po chyba samo ramię, a może nawet dalej? Ale z drugiej strony nie potrafił zaprzeczyć, że może naprawdę pracują tam najlepsi? Lub chociaż naprawdę zdolni...

- Piękne. - Zgodził się, prostując, chociaż nie od razu wzrok mu uciekł od tej ręki - przeskoczył na drugą, chociaż chińczyk przestał się nadstawiać.

- To jak? Chętni państwo na sesję? Tylko szybko, bo czas tyka. - A czas to pieniądz - nie musiał tego na głos mówić, jakby zabawnie nie wyglądał ze swoją karłowatością (czy jakikolwiek problem go dręczył, bo jego wzrost naturalny nie był) tak sprawiał wrażenie, jakby wiedział, co mówi. A może to taki chwyt marketingowy? Może to wszystko bujda na kółkach? Laurent spojrzał porozumiewawczo na Ginny.

- Moooże taak? - Uśmiechnął się lekko, mając takie głupie, ale i zadziwiająco miłe uczucie, że to wyzwalająco dziecięce. Wejść do studia tatuażu, tak spontanicznie i równie spontanicznie wykonać sobie tatuaż. Ale to zawierało też Ginny w sobie. Jej osobę. Nie to, że też musiała tatuaż robić. Ale to, że to zajmowało czas.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Róża Pustyni
Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu.
Ginevra rzuca się w oczy. To szczupła i dość wysoka kobieta, sięgająca 177 cm. Ma owalną twarz, opaloną skórę i jasnobrązowe oczy; włosy długie do pasa, ciemnobrązowe, proste i grube. Ubiera się raczej schludnie niż byle jak. Jej usta często zdobi psotliwy uśmieszek. Mówi z akcentem, słychać, że nie jest z Anglii.

Guinevere McGonagall
#6
08.03.2024, 00:49  ✶  

Może to charyzma, a może zdolność obserwacji. Może jej empatia, którą obdarzała ludzi, z którymi prowadziła interakcje. A może po prostu to natchnienie, które prowadziło ją przez życie; to, że doskonale wiedziała, czego chce, jaki ma cel, co ją kręci i napędza. I dlatego była właśnie tutaj, w Anglii, a nie w gorącym i surowym Egipcie, pośród piasków i wydm. Czy władza… Nie pchała się do rządzenia, jednak obraz, jaki wokół siebie roztaczała i ta aura, którą zdawała się otulać ludzi, którym poświęcała swój czas… Może to to sprawiało, że wydawało się, że prowadziła. Łapała za dłoń i wskazywała kierunek, lekko ciągnęła za sobą, za rękę, nim mogła puścić i delikatnie popchnąć do przodu. Kiedy ktoś był pewny siebie, a Ginny z pewna była, to łatwo można było odnieść wrażenie, że jest się bezpiecznym. A może nazbyt generalizuję, ale najwyraźniej sposób bycia McGonagall i jej pewność siebie, nie natrętna, jej spojrzenie na rzeczywistość, jej empatia – to wszystko najwyraźniej sprawiało, że samoocena Laurenta automatycznie rosła. W ten dobry sposób. W taki, w jaki chciało się wpływać na ludzi. I jej samej też było lepiej widząc, że ma tak dobry wpływ na drugą jednostkę. Cieszyła się, że jej obecność jest chciana, że Prewett przestał się tak przed nią bronić – co było dla niej niezrozumiałe i zastanawiało ją co takiego zrobiła nie tak.

Ginny powiedziałaby, że należy chwytać chwilę, poddawać się jej, jeśli jest tak miła. Zupełnie jak Laurent się jej poddawał, gdy wspólnie zrywali czereśnie i całkowicie celowo i jednoznacznie dotykał jej łydki, a ona później odwdzięczała się tym samym. Ale było poddawanie się chwili i poddawanie chwili… Tatuaż był tą bardziej permanentną zachcianką, która mogła zbrzydnąć, jeśli zaczynała się zbyt źle kojarzyć, albo gdy się opatrzyła, albo z wielu różnych innych powodów. Zapytana raczej zasugerowałaby przemyślenie sytuacji, zastanowienie się nad wzorem, nad miejscem na ciele, nad wielkością tatuażu… Pomijając w ogóle kwestię tego czy wypada, a czy nie, bo miała to kompletnie w nosie, ale Laurent był tak urokliwy, taki piękny… a co jeśli wybrany wzór by do niego nie pasował, źle komponował się z ubraniem? Ona sama raczej postawiłaby na symbolizm, jakieś ważne słowa i znaki, ale akurat to bardzo uważnie wolałaby przemyśleć. Tym niemniej… Nie patrzyła chwilowo na Laurenta, nie widziała jego zmiany na twarzy, zaintrygowania, ani tego błysku w pięknych, morskich oczach, w których mogłaby zatonąć, gdyby jej tylko pozwolić..

– Ale my nie– – miała powiedzieć, całkowicie bez sensu, że przecież nie są zapisani, ale chińczyk zaraz wpadł jej w słowo i tym swoim śmiesznym (jak dla niej) akcentem zaczął wyjaśniać całą sytuację. – Może na przyszłość powinien pan brać zaliczkę. Przynajmniej takiej straty by nie było – zasugerowała mu, ale w większości to po prostu gadała byle co, bez większego pomyślunku nad sprawą. Natomiast już rozumiała skąd ten problem. Chłop chciał zarobić a mu się klient wysypał i teraz szukał jakiegoś jelenia.

Trafiło akurat na nich. I Laurentowi najwyraźniej się podobało, bo gdy zerknęła na niego kątem oka, to dostrzegła, jak Laurent przygląda się tatuażom mężczyzny, aż się nachylił. Ten rękaw… Wyglądał jak dzieło sztuki, ale taka Ginewra uważała, że co za dużo to w tym wypadku niezdrowo. Sama, gdyby chciała, mogłaby tatuaże bardzo łatwo i szybko ukryć, ale z tego co wiedziała, to mugole nie posiadali w tym takiej łatwości.

Nie ufała w pełni mugolom. I cały czas gdzieś z tyłu głowy miała taką myśl, że może to oszustwo, bo ona i Laurent naprawdę wyglądali jakby byli bardzo bogaci… To znaczy Laurent nawet był milionerem czy innym –erem, ona sama nie narzekała na pieniądze, a w porównaniu do mugoli to pewnie była całkiem bogata. To i nie dziwne, że ktoś mógłby próbować zedrzeć z nich kasę?

Przeniosła w końcu spojrzenie w pełni na Laurenta, dostrzegła też jego… zaintrygowanie, jakąś taką dziwną radość.

– Chciałbyś? – zapytała po prostu, unosząc z troską brwi. Nie chciała, żeby potem żałował… – Ja podziękuję, ale mogę ci towarzyszyć – i trzymać za rękę, jeśli bardzo go będzie bolało. – Ale jesteś pewien? To decyzja na całe życie – uśmiechnęła się do niego leciutko. Gorzej niż ze ślubem, bo zawsze można było wziąć rozwód, ale tatuaż…?

Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#7
08.03.2024, 14:38  ✶  

Nigdy nie myślał o tatuażu poważnie. Niektóre z nich były straszne - pozostawały na ciele dokładnie tak, jak o tym myślała Ginny - właściwie jako pomyłka. Zrobiony błąd, który szpecił zamiast zdobić. On myślał tak, a tymczasem osoba z tatuażem powiedziałaby: "szpecić? mi się podoba!". Krótka wymiana zdań, gdzie żadna ze stron nie zrozumiałaby drugiej - mogli tylko liczyć na wzajemną akceptację zdań. Tatuaż był w końcu sztuką. Dla jednego to, co piękne, było zupełnie obrzydliwe dla drugiego. Właściwie czy zgodziliby się z Guinevere co do wyboru? Czy wybrałaby coś... tak, na pewno wybrałaby coś bardzo symbolicznego, co do tego nie miał wątpliwości. Ale sam lubił stawiać na symbolizm. Na znaczenia, które miały w sobie więcej subtelności nawet w prostocie formy. W końcu niemal każdy kojarzył feniksa z odrodzeniem, ale to było też ciepło, dożywotnia wierność, głęboka przyjaźń i oddanie. Coś, o czym niewielu wiedziało. Feniksów nie dało się wytrenować, złamać. Mogłeś się z nimi zaprzyjaźnić i tak naprawdę chyba był bardziej oddanym towarzyszem od abraksana. Chociaż Laurent by tak nigdy nie pomyślał w stosunku do Michaela. Nie myślał o tatuażu poważnie - ale o nim myślał. Zastanawiał się, jakby to było - mieć na swoim ciele coś, co by ją upiększało, a przecież nie mógł myśleć o sobie niż doskonałości. Przynajmniej cieleśnie. Więc czy tatuaż nie był uszkodzeniem doskonałości? Ostatnio jego myślenie bardzo mocno się zmieniło. To, co wcześniej było nadmiernie wyuzdane, nie pasowało do tego, jak się pokazywał i jak chciał być odbierany przez ludzi, stało się mile widziane. Szukał piękna w zepsuciu i brzydocie. Stawał przed lustrem i podobało mu się to, że był zepsuty. Takim sposobem nie walczył z bliznami bo... podobał mu się ten brak ideału. Myślał: jeśli będę wystarczająco zepsuty może... Może co? Trochę jak strzał w kolano - bo "może mnie nikt nie zechce"?

- Trzeba było! Mądry po fakcie, ale na przyszłość nauka niemała. - Mimo specyficznego akcentu to, co mówił, było zrozumiałe. Musiał mieszkać tu od dawna, bo mówił bardzo płynnie po angielsku. Niektórzy by nawet powiedzieli, że może trochę za szybko, jakby trajkotał, jakby ta prędkość wypowiadanych zdań miała tutaj znaczenie. Nie wypluwał z siebie jednak słów z prędkością karabinu, jak to niektórzy potrafili. Szczególnie aukcjonerzy. Jako zainteresowana archeologią Guinevere wiedziała o tym zapewne najlepiej - ich ciężko było zrozumieć, chociaż ich angielszczyzna była zazwyczaj wypracowana do perfekcji. Musiała być. Musieli się wypowiadać głośno i klarownie. - Dziękować za radę, dziękować. - Pokłonił się ze dwa razy szybko - nie zdziwiło to Laurenta tylko dlatego, że Chińczycy mieli jakąś niezdrową potrzebę wiecznego kłaniania się, a i tak miał odruch wyciągnięcia ręki i uspokojenia go, żeby przestał, że to przecież żadne wielkie odkrycie. Choć i tak, rzecz jasna, bardzo miło ze strony Ginny.

Mugole. Laurent był nimi zaciekawiony. Zafascynowany wręcz od czasu, kiedy dostał najpiękniejszy wiersz, z jakim się zetknął. Pewnie dlatego, że dla niego. Pewnie dlatego, że mówiący o nadziei. I to takiej płynącej z głębi serca. Nie miał z nimi właściwie żadnej styczności, ale strach - tak, bał się bezpośredniego, bliskiego kontaktu z nimi, bo nie wiedział, czego się spodziewać, czego oczekiwać. Tutaj też tak po prawdzie nie wiedział. Ale było to przykryte fascynacją, ciekawością, nie zdążył w zasadzie nabrać uprzedzenia, kiedy to wszystko tak... gładko pojawiło się tuż przed nim.

- Wiesz, że zastanawiałem się kiedyś nad tym? - Nie wiedziała, no bo skąd! Niektóre zabiegi w rozmowach były trywialne, ale i tak naturalnie wplotły się w kulturę, że były używane na co dzień. Jak ten mający stanowić zahaczkę na rozmowę. - Chętnie zobaczę w pierwszej kolejności więcej dzieł i zapoznam się z tematem. - Nic na już, nic na skok w przód! Zazwyczaj ciężko mu było akceptować całkowicie spontaniczne decyzje, bo mało się wpasowywały w jego życie, choć potrafił się do nich dostosować.

- Bardzo chętnie! Zapraszam, zapraszam! - Znowu się pokłonił i wskazał wejście. Wnętrze było dokładnie takie, jak można się było spodziewać - dominowała ciemna czerwień, bordo, z czarnymi dodatkami. Było tu bardzo jasno, słonecznie, a dodatkowe lampy tworzyły w przedsionku klimat, a jednocześnie zapewniały odpowiednie oświetlenie w miejscach pracy toczonej na fotelach. Dwie osoby właśnie się tatuowały - i rzeczywiście można było podziwiać mistrzów rzemiosła przy swoich dziełach. Laurent aż zrobił ze dwa kroki w kierunku mężczyzny o szerokich barkach, na którego plecach powstawał właśnie piękny, wielki tatuaż tygrysa otoczonego kwiatami.

- Piękne... - Aż mu się wymsknęło, chociaż uważał to co Ginny - co za dużo to niezdrowo. Podziwiał na innych, ale sam nigdy by się na coś takiego nie zdecydował.

- A tak, mówiłem! Najlepsi z najlepszych. - Mężczyzna z zadowoleniem podparł się na biodrach, przez moment przyglądając się pracy swojego pracownika, ale zaraz się oderwał od tego widoku i podał im okutą bordową skórą książkę większego formatu. - Proszę bardzo! Przykładowe wzory, mogą państwo obejrzeć. - Wskazał im wygodne fotele i kanapę, przed którą stał kawowy stolik ze świeżymi gazetami i magazynami czekającymi na przejrzenie. Laurent spojrzał na Ginny i zaprosił ją gestem, żeby bardziej z ciekawości w zasadzie zacząć z nią przeglądać, co tutaj proponowali.

- Gdybyś jednak robiła sobie tatuaż... na co byś postawiła? - Zadał w końcu to nurtujące go pytanie.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Róża Pustyni
Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu.
Ginevra rzuca się w oczy. To szczupła i dość wysoka kobieta, sięgająca 177 cm. Ma owalną twarz, opaloną skórę i jasnobrązowe oczy; włosy długie do pasa, ciemnobrązowe, proste i grube. Ubiera się raczej schludnie niż byle jak. Jej usta często zdobi psotliwy uśmieszek. Mówi z akcentem, słychać, że nie jest z Anglii.

Guinevere McGonagall
#8
10.03.2024, 23:16  ✶  

Tatuaże mogły być dziełem sztuki, a ciało płótnem, jednak to rzadko kiedy było dzieło przypadku. Zwykle były to zaplanowane działania, przemyślane ruchy, dokładnie wybrane miejsca – z zamysłem, wybiegając w przód. Lecz te podjęte pod wpływem chwili wybory? Może będą zdobić, a może będą szpecić. Tym bardziej jeśli wcale nie miało się do tatuatora pewności, jeśli jego styl nie był do końca tym. Ginny daleka była od oceniania, że tatuaże będą tylko szpecić, absolutnie nie, była to kwestia priorytetów jednostki, jej gustu i tak dalej. Raczej  na pewno jednak nie podjęłaby się tatuowania z ulicy i to jeszcze przez mugola, i to tylko dlatego, że mu się nagle wysypał umówiony klient. Chodziło tylko o pieniądze, nic innego, w tym wypadku. Fakt, że się o czymś myślało, nie stanowił jeszcze o tym, że zamierzało się to wprowadzić w życie, albo, że była to tęsknota umysłu. Ot, ludziom do głowy wpadały przeróżne rzeczy…

Uśmiechnęła się zdawkowo do mężczyzny, gdy ten zaczął się kłaniać i dziękować za radę. Co mogła więcej powiedzieć? Niewiele miała do dodania w tym temacie. Chociaż akurat te pokłony ją zaskoczyły, bo akurat Chiny nigdy nie leżały w obszarze jej zainteresowań, chociaż jakąś tam wiedzę o nich posiadała. Nigdy tam jednak nie była. Nie zareagowała na to tylko dlatego, że nie była pewna w jaki sposób na to odpowiedzieć; raz, że Chińczyk, dwa, że mugol.

– Tak? Nie, nie wiedziałam – odparła uprzejmie. Laurent pewnie mógł wyczuć, że kobieta nie czuła się już tak pewnie jak zazwyczaj. Tam gdzie mogła błyszczeć przed czarodziejami, tak najwyraźniej stawała za podobnym murem, za jakim któregoś razu on schował się przed nią, kiedy miała kontakt z mugolami. Co innego było na tamtym ognisku w Dolinie, gdzie mogli z nie magami porozmawiać o magii, o tym co widzieli i czego doświadczyli przez miesiąc, a co innego tutaj… W całkowicie pozbawionej magii dzielnicy Londynu.

Przez moment tylko patrzyła jak inny pracownik studia kogoś tatuuje, ale szybko odwróciła wzrok. Sama raczej nie chciałaby być oglądana przez postronnych w trakcie takiego aktu, gdy trzeba było się rozebrać przed obcymi, gdy mieli spoglądać na twoje ciało wcale w nie najlepszym momencie, bo ranione. Ból podobno potrafił być spory. Gdy dostali książkę i wskazano im miejsce, gdzieś z boku pomieszczenia, Ginewra usiadła sobie, prostując fałdy sukienki na udach i zerknęła w katalog trzymany przez Laurenta.

– Gdybym robiła… – powtórzyła za nim z pewnym zamyśleniem, spoglądając na stronę, na której otworzył Laurent. – Na symbolikę, a jeśli nie, to na coś, co ma dla mnie jakieś specjalne znaczenie. Na delikatność i na to, by w razie czego można było tatuaż ukryć pod ubraniem. Widziałeś jak tusz potrafi brzydko blaknąć na skórze przez słońce? Aż czasami tak nieładnie zielenieje – rozwinęła myśl, choć wcale nie była pewna, czy odpowiedziała Laurentowi tak, jak tego chciał. Może sama wybrałaby faktycznie jakiś symbol, wzór, a może wytatuowałaby jakiś napis? Arabskie mróweczki, albo jakąś cholernie ważną dla niej datę, jedno słowo, hieroglify układające się w ważne przesłanie? Może. Nie zastanawiała się nad tym głębiej. Na pewno jednak nie byłoby to nic przytłaczającego. Nic mocno rzucającego się w oczy za każdym razem. – A ty? Skoro już kiedyś się zastanawiałeś? – zapytała po czym leciutko przekrzywiła głowę, poprawiając zaraz długie włosy. – Jesteś w ogóle pewien? Tak teraz, dzisiaj, tutaj? To decyzja na całe życie – i jak nie odradzałaby mu tatuażu samego w sobie, jeśli go chciał, to raczej odradzałaby mu pochopnych decyzji.

Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#9
12.03.2024, 01:34  ✶  

Och, to prawda, nad pewnymi rzeczami należało się zastanowić. I to zastanowienie nie było na chwilę jedną, dwie czy trzy. Niektóre rzeczy wymagały czasami nawet tygodni! Inne nawet lat. Mówiono, szczególnie w biznesie, że pierwsze chwile były najważniejsze. Czasami pierwsze dwie minuty definiowały, czy uda ci się z kimś nawiązać kontakt, porozumienie, czy konsensus zostanie domknięty. Pierwsze dwie minuty, które o człowieku mówiły najwięcej. To się sprawdzało. Niestety - sprawdzało. Niezdecydowani ludzie nie nadawali się do wielkich przedsięwzięć. Nie było czasu na zastanawianie się tygodniami czy latami. Owszem, niektóre rzeczy wymagają analizy, ale inne to po prostu kwestia braku strachu. Łapanie okazji, która jest przed tobą. Różne psychiczne uwarunkowania wpływały na zmienną, jaką jest decyzyjność. To nigdy nie było zero-jedynkowe, bo ludzie niee byli zero-jedynkowi. Czy to dobrze czy nie... Mogliśmy dysputować. Nie byłoby tylko nad czym, bo Laurent lubił ten świat za to, jak wiele miał urzekających barw. Ponoć zresztą w świecie matematyki zero nie istniało.

- Nigdy nie myślałaś, żeby samej stworzyć ze swojego ciała płótno? - Zagaił w związku z jej odpowiedzią. Laurent przeszywał swój umysł przeróżnymi wizjami, przeróżnymi pomysłami, które nie zawsze były poprawne, nie zawsze były dobre i często aż się z nich otrząsał. Jak na przykład z tego dziwnego poczucia władzy, kiedy decydujesz nagle o czyimś byciu czy niebyciu... coś, co powinno odstręczać i kaleczyć mózg samą myślą. A jednak nie. Jednak potrafił go wręcz omamić swoim wrażeniem. Owszem, czuł się winny potem, tak jak czuł się źle, że w ogóle coś takie pomyślał, poczuł, że coś takiego miało miejsce, ale jak to mawiają: damage is done. I niektóre myśli przynosiły ze sobą właśnie takie obrażenia. - Tatuaż jednak jest taki nieelegancki - tak się prezentują te najbardziej widoczne. To było wędzidło, które powstrzymywało ruch. - Były jeszcze ręce, które lejce ciągnęły, siła tych rąk - było wiele składowych, dla których to były bardziej "nastoletnie mrzonki" niż jakiekolwiek poważne myśli czy ruchy. Teraz jednak byli tutaj, a Laurentowi zbierała się ta ekscytacja i pewność, że naprawdę chciałby taki tatuaż mieć. Tak i z fascynacją śledził kolejne wzory, chociaż wcale nie były w jego stylu w większości. Za dużo barw, za dużo się działo.

- Nie wiedziałem, że to wpływ słońca, ale miałem okazję oglądać takie tatuaże. - Niektóre aż z nazbyt bliska, chociaż wcale nie chciał ich oglądać z takiej odległości. Niektóre były piękne, inne brzydkie, ale najgorsze były te, które zrobił felerny artysta, a na drugim miejscu te zzieleniałe. To bardzo źle wyglądało. - Byłem pewien, że będzie w tym symbolika. Czyli nie zastanawiałaś się nigdy jakoś bardziej nad tym. - On w sumie wpadł na taką myśl dopiero teraz. Przynajmniej konkretną, bo zajawka pojawiła się już w zeszłym roku. - Skrzypce. Jak o tym myślałem to byłem pewien, że to muszą być skrzypce. - Przesunął kilka kolejnych kartek, ale nawiązał zaraz kontakt wzrokowy z Guinevere. Z błyskiem w oku. Z szarmanckim uśmiechem, filuternym. Ponoć nie było piękniejszej melodii niż ta, którą można było wygrywać na ludzkich strunach. - Owszem, jestem pewien. Czy tu? - Spojrzał na to miejsce. Prawdziwie mugolskie. To wszystko było szalenie ciekawe, ale czy było go stać na... lekkomyślność. Te dwie minuty - pamiętacie? Pewne decyzje podjęte, których potem niektórzy żałują na końcu, a inni cieszą się z profitów. Ale to też nie była kwestia żadnego biznesu. Tylko tego jego jakże cennego ciała. - Nie, nie jestem. Głodna? Wracamy na obiad?



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Róża Pustyni
Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu.
Ginevra rzuca się w oczy. To szczupła i dość wysoka kobieta, sięgająca 177 cm. Ma owalną twarz, opaloną skórę i jasnobrązowe oczy; włosy długie do pasa, ciemnobrązowe, proste i grube. Ubiera się raczej schludnie niż byle jak. Jej usta często zdobi psotliwy uśmieszek. Mówi z akcentem, słychać, że nie jest z Anglii.

Guinevere McGonagall
#10
14.03.2024, 09:30  ✶  

Stworzyć ze swojego ciała płótno? Może i lubiła malować, ale nie byłaby w stanie tych obrazów tworzyć na własnym ciele. Na czyimś, pędzlem i farbami, albo palcami – o tak, ale na sobie samej… nie. Co to za dzieło sztuki, którego nie możesz w większości nawet podziwiać? Chyba tylko w lustrze. Nie, zdecydowanie wolałaby malować i oglądać kogo innego niż siebie w takim wydaniu.

- Nie – odparła spokojnie i uśmiechnęła się do siebie samej pogodnie. Do Laurenta również, ale miał nieco utrudnione zadanie w tym, by to zobaczyć, jeśli nadal oglądał wzory w wręczonym im katalogu. - Musiałabym zawierzyć komuś innemu, to byłoby płótno dla kogoś, a nie dla mnie – odrobinę też obawiała się tego, jak to będzie wyglądać, gdy jej ciało zacznie się widocznie starzec; tatuaże na pomarszczonej, obwisłej skórze rzadko kiedy wyglądały ładnie i zachowywały swoją jakość. - Nieelegancki… chyba trochę tak. Chociaż wydaje mi się, że zależy jaki i gdzie – prawda jednak była taka, że dla części konserwatywnego społeczeństwa tatuaże kojarzyły się z czymś wulgarnym albo z półświatkiem, gdzie były wręcz dumą.

- Nie jestem żadnym wielkim znawcą, może to wpływ czasu i tego, jak tusz rozlewa się i rozkłada pod skórą przez lata. Nigdy tego nie badałam. Ale to taka obserwacja, że gdy tatuaż jest bardziej wystawiony na słońce, to szybciej staje się taki… no wiesz – ale mogła się mylić, to było tylko założenie, nie faktyczna teza. - Nie, jakoś do tej pory nie miałam okazji ani potrzeby nad tym myśleć – przyznała i znowu się uśmiechnęła. Kto wie, może by za jakiś czas zmieniła zdanie, gdyby miała okazję to przemyśleć. - Skrzypce? Skąd właśnie taki wybór? – nie negowała tego, chciała wiedzieć dlaczego akurat to.

Uśmiechnęła się łagodnie do Laurenta i zupełnie nieprzypadkowo, a całkowicie celowo położyła swoją ciepłą dłoń na wierzchu jego, chcąc mu dodać otuchy czy jakiejś takiej pewności a potem kiwnęła głową. Taak, mogli się powoli kierować na obiad.

Chińczyk musiał się więc obejść smakiem, bo podziękowali mu i oddali katalog, ze słowami, że muszą to jeszcze przemyśleć. Tatuażysta był wyraźnie niepocieszony, ale Ginny uważała, że to tylko jego sprawa. Chwilę później z powrotem byli na głośnej ulicy.


Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Laurent Prewett (3682), Guinevere McGonagall (3216)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa