• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[Londyn, 26. sierpnia 1972] Cold war 1:13:42 | Lorien & Alexander

[Londyn, 26. sierpnia 1972] Cold war 1:13:42 | Lorien & Alexander
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#1
17.08.2024, 15:15  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 17.08.2024, 15:25 przez Lorien Mulciber.)  
- Zabierz Sophie do domu. Muszę znaleźć Alexandra. On… Nie powinien być dzisiaj sam.
To były ostatnie słowa jakie skierowała do Richarda, gdy przyjęcie wyraźnie zbliżało się ku końcowi. Część zaproszonych zdołała uciec wcześniej pod byle jakim pretekstem; pozostałe niedobitki sączyły resztki ciepłego i rozcieńczonego alkoholu - ale czy dla kogokolwiek miało to znaczenie?
Nie tłumaczyła dlaczego musi "szanownego pana kuzyna" odnaleźć. Dlaczego to takie ważne, żeby w noc taką jak ta, mogli odnaleźć się na nowo. Zanim któreś popełni błąd. A potem kolejny. Zanim zaduszą cierpienia umysłów w jedyny znany sobie, zezwierzęcony sposób.
Gdy płonął Rzym nikogo nie interesowały uciekające szczury. A za szczurami uciekła plaga.
Mulciber był plagą, którą Lorien nosiła w schorowanej duszy jak pierdolony pacjent zero.

- * -

- Alexander? Jesteś tu?- Uchyliła drzwi od damskiej łazienki. Zapaliła światło, choć nawet bez tego podjęte zadanie nie wydawało się specjalnie trudno. Na pewno gdzieś się ukrywał, zauważyłaby gdyby uciekł. Spodziewała się go znaleźć skulonego w kącie, zawieszonego na jedwabnej nici między jawą, a snem jak skazańca na szubienicy, gdy ten rozpaczliwie szarpie się z nicią przeznaczenia trzymany na paluszkach ku rozrywce gawiedzi.
Ale pomieszczenie było puste. Upewniła się, zaglądając w każdy zakamarek.
Naprzeciw drzwi nad umywalką wisiało lustro.
Skrzyżowała spojrzenie sama z sobą, podchodząc powoli. Stąpała ostrożnie niczym spłoszone zwierzątko niepewne co zobaczy, pozwalając szpilkom odbijać się po kafelkach z głuchym stukotem.
Powinna zmyć z siebie cały ciężar wieczoru, odświeżyć się choć trochę nim wróci do domu. Dom. Zrobiło jej się niedobrze na myśl o przeklętej kamienicy.
Odstawiła kieliszek z niedopitym czerwonym winem na brzeg umywalki, poświęcając całą swoją uwagę czarownicy naprzeciw.

Wpierw bez słowa dotknęła złotego łańcuszka na szyi.
W świetle zamigotały złote pierścionki zdobiące jej dłonie. Bransoletki. Nić, którą obszyto niebotycznie drogą kreację. Ozdoby w ciemnych lokach.
Przesunęła opuszkami palców po smukłej szyi. Odbicie bezwolnie zrobiło to samo, jak to lustrzane odbicia mają w zwyczaju. Porcelanowa skóra potrzaskanej laleczki w rękach znudzonej socjety. Pieprzonego jednego procenta. Bogów w ludzkim ciele.
Czy tak się czuły kurwy, gdy nastawał świt?
Potem w górę, na wychudzone policzki. Zgarnęła niecierpliwym ruchem kosmyk włosów, który przylepił się do bladej twarzy. Skóra wokół oczu zdradzała więcej niż Lorien sobie tego życzyła. Nawet pod ciężkim, ciemnym makijażem przywodzącym na myśl skryte za woalem kobiety orientu - cienie pod oczami były wyraźne. Powieki opuszczone w znużeniu. Bezsenność karmiona prochami i kadzidłami, odbijała się na jej obliczu jak pieczęć.
Budziła się. Chodziła. Ile nocy. Ile spacerów, tego nie mogła już zliczyć.
Wpatrywała się w swoją własną twarz jakby widziała ją po raz pierwszy od dawna tak wyraźnie.
I z każdą kolejną sekundą nienawidziła tego co widzi coraz bardziej. W zielonkawym świetle przywodziła na myśl topielicę z sennego jeziora. I to przeklęte spojrzenie kogoś kto umarł tak dawno, że nie pamięta już jak to jest żyć.

Bezwiednie uniosła różdżkę do twarzy, dociskając jej końcówkę do dolnej powieki lewego oka, w niemej fascynacji obserwując jak źrenica rozszerza się w głębokim przerażeniu, jakby ciało czuło zamiary prędzej niż zdołał je przetrawić rozszarpany na strzępy, uśpiony alkoholem umysł. Oczy, które skrywały wszelką prawdę na świecie. Oczy nędzarza i ślepca.
Masz piękne oczy.
- Zamknij się.- Wymamrotała do głosu męża. Nie. Nie męża. Richarda. Pomiędzy jednym uderzeniem serca, a drugim, poczuła jak łzy zmęczenia spływają jej po policzkach. Wystarczył moment. Jedno zaklęcie by już nigdy nie musieć patrzeć na tą całą zgniliznę.

Gdy ją nad ranem znajdą i odwiozą wprost do Lecznicy Dusz - jak długo będą żyć plotką o oszalałej z tęsknoty i rozpaczy czarownicy? Ale dzisiaj, dzisiaj jeszcze żyła, świat ograniczał się do damskiej łazienki, a ostatnią rzeczą jaką miała w życiu zobaczyć było paskudne, różowe mydełko.
Pierwsze krople krwi spadły na białą porcelanową umywalkę, a przerażenie wymalowane na twarzy lustrzanego odbicia ustąpiło chorobliwej ciekawości. Przeprowadzała bolesną wiwisekcję na jedynej istocie, którą tak rozpaczliwie pragnęła skrzywdzić.
Cieniutka rana na dolnej powiece krwawiła niczym od ostrej brzytwy krwawiła, barwiąc jej policzek i umywalkę głęboką czerwienią.
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#2
31.12.2024, 00:01  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 31.12.2024, 00:27 przez Alexander Mulciber.)  
Nie było sensu dłużej odwlekać rozmowy z Agnes Delacour, która wykorzystała dzisiejsze przyjęcie – wykorzystała ciebie, ty głupcze, pomyślał gorzko Mulciber, obrzydzony farsą, jaką przyszło mu odegrać – aby zamanifestować swoje poparcie dla ofiar magirasizmu. Nie mógł jej odmówić. Nie na oczach tych wszystkich ludzi śledzących każdy jego ruch, każde drgnięcie rąk, każdy bolesny kurcz mięśni twarzy, skrzywionej w wymuszonym uśmiechu. "Te brawa nie należą się mnie, tylko Agnes", papugował w myślach sam siebie, łapiąc się na tym, że kolejny raz z niesmakiem wyciera usta wierzchem dłoni, po tym jak zmuszony był musnąć wargami wyciągniętą do ucałowania rękę tej starej raszpli. Widział chiromanckie linie zdobiące jej wnętrze. Wyczytał z nich wszystkie jej nadzieje i obawy... Tylko że nadzieje i obawy Agnes Delacour niczym nie różniły się od nadziei i obaw reszty ludzi, zgromadzonych wokół. Kurwa o złotym sercu, która na starość zapragnęła przeobrazić się z hazardzistki w filantropkę, pomyślał mściwie, bo postawiona przed pręgierzem czasu, uwierzyła, że jej bezinteresowna ofiara zmieni cokolwiek. Wszyscy w końcu zwracali się bowiem w stronę "wyższych ideałów", wierząc w to, że przeżyją ich przynajmniej własne idee... Że będą żyć wiecznie. Wierząc, że kiedy oddają życie w walce za idee, ocierają się o tę wieczność. Jak długo można bowiem bezmyślnie oddawać się uciechom natury materialnej, pomyślał ironicznie Mulciber, zatrzymawszy się na chwilę w korytarzu, tylko po to, aby zgasić w popielniczce wciąż jeszcze tlącego się papierosa, jak długo można grać, pić, ćpać, pieprzyć się, dopóki ciało nie odmówi posłuszeństwa? Jak długo można oszukiwać się, że to wszystko ma jakiekolwiek sens?

Wszyscy szukali sensu w świecie, który był go pozbawiony. Wszyscy tkwili w popieprzonej rekurencji istnienia, w tym błędnym kole, w które ktoś kiedyś wrysował człowieka, kreując antropocentryczny ideał świata, gdzie człowiek dzierżył władzę nad własnym przeznaczeniem. Tyle że człowiek, pomyślał poirytowany jasnowidz, zatrzaskując za sobą drzwi gabinetu Agnes Delacour, to tylko fatalna aberracja przeznaczenia. Wystarczyło spojrzeć wszystkich tych ludzi, zgromadzonych na wieczorku hazardowym.

Każdy z nich trwał w złudnym przeświadczeniu, że jest kimś, choć, tak naprawdę, każdy z nich był nikim.

Wszyscy ulegali złudzeniu, że ich działania mają jakieś znaczenie w obliczu trwającej wojny. Złudzeniu, że mogą zmienić bieg przeznaczenia. Złudzeniu, że mogą coś zmienić.

A to z Alexandra wiecznie śmiali się, że żyje złudzeniami.

Fundacja Mulciberów nie miała znaczenia. Fundacja Mulciberów nie też miała niczego zmienić. Fundacja Mulciberów została stworzona w jednym, prostym celu, jakim było podreperowanie fatalnej reputacji ich rodziny. Reputacji, która nigdy nie była najlepsza – nie po pierdolonym exodusie, jaki zafundował im Francis Mulciber, odchodząc z Ministerstwa Magii po tym, jak do władzy doszedł rząd Nobby'ego Leacha – nigdy jednak nie była tak zła, jak teraz. Po głośnym procesie Juliusa Mulcibera, zewsząd sypały się oskarżenia o magirasizm, o kolaborowanie ze Śmierciożercami, kalające dobre imię wszystkich... Tylko nie Alexandra Mulcibera.

Czyż nie było to uroczą ironią losu? Alexander Mulciber sam wystarczająco już pokazał swoje nazwisko, nie miał reputacji, którą można było zepsuć, a gdyby ktoś pokusiłby się oskarżyć go o działalność na rzecz Śmierciożerców... Zapewne zostałby wyśmiany. Alexander Mulciber był pierdolonym degeneratem, ćpuńskim, artystokratycznym chujkiem, który zamiast grzechów, wolał liczyć jednak karty w kasynie, bo o hazardzie – w przeciwieństwie do moralności – miał przynajmniej jakieś pojęcie.

Wiedział, co o nim mówili. Widział, jak patrzyli. Ćpun, który sklecił trzy zdania na krzyż i nazwał to przemową... Wypowiadał przepowiednie dłuższe niż to. Część zgromadzonych na wieczorku hazardowym ludzi po prostu się z niego śmiała. Część darzyła go pogardą, czuł na plecach ich nienawistne spojrzenia, kiedy opuszczał salę bankietową. Część zaś, miała go za kogoś niespełna rozumu, pozierając nań z troską, ze współczuciem niemal.

Nawet Agnes potraktowała go z czymś na kształt matczynej pobłażliwości, kiedy wszedł do jej gabinetu i odmówił przyjęcia hojnej darowizny, kładąc na biurku wcześniej wręczoną mu kopertę z kluczem do skrytki. Nie wiedział, ile razy padło z jego ust słowo "przepraszam", gdy tłumaczył, że od Lammas planują rozwiązać fundację – powstałą nie z jego inicjatywy, lecz z inicjatywy Roberta, który potrzebował patronatu kogoś powszechniej kojarzonego w świecie wyższych sfer – "to była jednorazowa akcja dobroczynna", twierdził Mulciber, "pokonały nas zawiłości prawne, być może kiedyś podejmiemy działania mające na celu reaktywację fundacji, ale w tym celu ja muszę zdobyć większe doświadczenie w dziedzinie prawa finansowego, a Robert – podreperować zdrowie." Choć kobieta wyraźnie zaniepokoiła się sytuacją, wypytując raz po raz o powód stojący za nagłą zmianą decyzji, poddała się, kiedy nie zdołała wyciągnąć nic sensownego z Alexandra.

charyzma (jak Agnes Delacour go po tym zapamięta pewnie chujowo)
Rzut O 1d100 - 17
Akcja nieudana

Rzut O 1d100 - 45
Akcja nieudana

"Przecież robimy to dla idei", rzuciła na odchodnym Agnes, zatrzymując go na chwilę w drzwiach. Ale Mulciber tylko popatrzył na nią bez zrozumienia w oczach, po czym odszedł, zdusiwszy w sobie chęć parsknięcia śmiechem. Robimy to dla idei... Idei, która Alexandrowi była obojętna, a może nawet i obmierzła, choćby przez sam fakt, że ta przeklęta fundacja nosiła imię jego brata.

Nienawidził Donalda. Starszy brat był jedynym człowiekiem, jakiego się kiedykolwiek bał, jedynym człowiekiem, który potrafił zmusić go do posłuszeństwa samym tylko spojrzeniem. Diabeł z talii tarota Alexandra miał twarz jego brata. Nosił teraz jego sygnet na palcu, bawił się nim, zastanawiając się, czy gdyby przegrał go w karty, pozbyłby się nieznośnego ciężaru odpowiedzialności ze swych barków. Nie, zdecydował, to moje trofeum, wygrałem je, jest moje, co z tego, że walka była niehonorowa. Skoro wygrał, dlaczego czuł się tak jak gdyby przegrał życie?

Ogarnęły go znienacka takie mdłości, że aż musiał przytrzymać się ręką ściany. Wypił za dużo? Wypił za mało? "Te brawa należą się mojemu kuzynowi, Robertowi, który odpowiada za realizację całego przedsięwzięcia, i jest tu dzisiaj ze mną, razem z żoną i córką"... Tak, pomyślał nieprzytomnie, chwytając za klamkę do łazienki, należą ci się brawa, Robercie – za proklamowanie w moim imieniu tej szlachetnej inicjatywy, jaką jest fundacja Donalda Mulcibera – tak jak mnie należy za stryczek za zajebanie skurwiela. Jak myślisz, który z nas bardziej przysłużył się światu, Robercie?

Wszedł do spowitej w półmroku łazienki, sunąc ręką wzdłuż ściany wyłożonej białymi kafelkami, od których odbijało się zielonkawe światło lamp, sączące się spod staromodnych, mozaikowych kloszy. Niezdrowy blask bił od oczu Alexandra, od jego zapadniętej twarzy, która przez krótki moment – wtedy, gdy ich spojrzenia spotkały się w wymiarze lustra – przypominała trupią czaszkę.

Lorien.

Przez chwilę po prostu na nią patrzył, zastygły w bezruchu, jak gdyby najmniejsze choćby poruszenie miało spłoszyć jego ptaszynę ze złamanym skrzydłem.


Często śnił o ptakach. W jego snach, ptaki śpiewały przedziwne melodie, przejmujące pięknem, którego po przebudzeniu nigdy nie potrafił opisać słowami – nigdy zresztą nie próbował – opisywać znaczyło ograniczać, a ptaki, szybujące na wietrze, nie znały ograniczeń. Pliszki wedle cygańskich podań przynosiły szczęście, ale dawno już żadna nie zagnieździła się pośród jego snów: znajdował je zmarznięte w gniazdach pośród wrzosowisk. Nie słyszał, jak umierały. Śnił o czarnych skrzydłach kruków, tak czarnych jak jego myśli, zagłuszane przez ochrypły skrzek wron. Czasem pozwalam im wydziobywać sobie oczy, chciał wyznać, dotknąć jej twarzy, czasem pozwalam sobie nawet wierzyć, że to coś zmieni, pomyślał, a jego dłoń drgnęła nieznacznie, jak gdyby miał ją unieść, rozmazać spływającą po policzku Lorien krew, gorącą krew – przeklętą krew – a jednak nie uniósł jej, nie ruszył się z miejsca, patrząc w ptasie oczy, które śledziły go czasem w snach. Wilgowron.

Wilgowron także nawiedzał jego sny. Śpiewał pieśń o duchu dziewczyny, który snuł się pośród ruin twierdzy na Morzu Północnym. Martwa dziewczyna na martwym morzu, zamknięta wokół martwych murów. Alexander nie obawiał się martwych. Obawiał się tych, którzy z martwych powstawali, aby nawiedzać żywych. Obawiał się duchów. Zapomniane przez bogów i ludzi, skazane na wieczne błądzenie się po ziemi – skowyczały z bólu, w swych niematerialnych, fatalnie zdeformowanych ciałach – ofiary cygańskich klątw tak straszliwych, że nawet śmierć nie potrafiła ich przełamać. Podobne były dzikim zwierzętom, w tym jak błąkały się, zranione – zawodząc dziko w swych własnych szaleńczych językach – szukając spokojnego miejsca, gdzie mogłyby wydać ostatnie tchnienie. Miejsca, gdzie mogłyby po prostu zdechnąć.

Ale ona, choć była duchem, była inna. Zawsze śpiewała, zawsze tańczyła. Echo jej kroków odbijało się od zniszczonych przez czas murów, które napierały na niego w koszmarach, więżąc go w swych dusznych podwojach. W tych snach był jednak wiatrem, hulającym po pustych korytarzach. Wolny jak wiatr unosił jej loki, piosenki i ptasie pióra, które sypały się z wirującej w tańcu spódnicy. Zawsze śpiewał, zawsze tańczył.

– Lorien.

Imiona miały moc. Wypowiedział jej imię jak zaklęcie. Spłynęło z jego ust miękką inkantacją, bezbarwny ton pokolorowany uczuciem, które tak rzadko gościło w głosie Alexandra. Wciąż był to jednak ton jasnowidza. Jasnowidza z błędnym spojrzeniem, któremu aż zadrgała szczęka, gdy zacisnął nagle zęby, próbując odzyskać rezon. "Pomyśl, że to sen", zaczął na przyjęciu swoją przemowę, "tak od wieków brzmi motto naszej rodziny. Obyśmy wszyscy obudzili się jutro w lepszym świecie." Tylko że nie było lepszego świata, pomyślał, przysuwając się bliżej Lorien, a oni nie mogli się obudzić, bo nie spali. Nie spali, choć niedługo miało już świtać.

– Nie tak otwiera się trzecie oko.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#3
09.01.2025, 20:17  ✶  
Wszystko co robisz – robisz tylko dla idei.- Pomyślała, zbyt skupiona na swoim własnym odbiciu, by czuć ból. Ten przyjdzie później, gdy będzie musiała kłamać co się stało. Choć tak naprawdę – kłamała zawsze. Nie potrafiła inaczej, bo prawda bywała zwyczajnie zbyt bolesna. Nie potrafiła tego wytłumaczyć; tego jak boi się uciekającego czasu, jak pragnie wieczności. Więc zaciskała zęby i kłamała, udając, że wszystko jest w stanie po prostu przeczekać.
Żyła dla idei, że świat może być innym miejscem. Nie lepszym. Nigdy nie lepszym. Po prostu innym. Chwytała się prawa jak ostrej brzytwy, która rozcinała jej blade dłonie, czyniła z niego swoją tarczę, gdy wszystko inne przemijało. Fortinbras Malfoy przeminął. Nobby Leach przeminął. Przeminie i ten cały Lord Voldemort. Każda tyrania miała swój termin przydatności.
Ona miała najkrótszy z nich wszystkich. Urodzona zbyt późno by sięgnąć jądra ciemności i oglądać jak Ekrizdis wznosi przeklęte mury. Zbyt wcześnie, by stać się naocznym świadkiem jak kruszą się pod ciężarem historii.

Nikt kto patrzył na Lorien nie widział w niej pani Mulciber. Widziano Croucha – pozłacany trybik w nienaruszalnym sądowniczym systemie, wierną ideałom ojca, bez słowa sprzeciwu krocząc wskazaną przezeń drogą. Czasem nawet widziano Prewetta, gdy rozkładała dłonie w iluzji wyboru, podszeptem kusząc do ryzykowania – pieniędzmi, dobrym imieniem, własnym życiem.
A jednak – ze wzrokiem utkwionym w swoich skażonych klątwą oczach spoglądających na nią z lustra – nie widziała nikogo innego. Wydarła to co jej. To co jej się najzwyczajniej w świecie należało od lat. To co jej odebrano, tak jak odebrano jej Donalda. Wraz z jego nazwiskiem i dziedzictwem, które mógł jej zapewnić.
Fundacja Mulciberów miała cholerne znaczenie. Wystarczyło tylko by mężczyźni w tej rodzinie przestali być tak okropnie ślepi. Wyciągała w ich stronę dłonie, gotowa przywrócić nazwisku chwałę, którą stracili lata temu. Kusiła wróć do Ministerstwa. Wróć do d o m u. Pozwól mi się uwolnić; zdjąć z barków ciężar hańby. Wystarczyło tylko sięgnąć. Wykorzystać ideę i przekuć ją w pomnik. 
Lorien wiedziała jak ludzie patrzą na Alexandra. Z pobłażliwą pogardą jak na żebraka, któremu ktoś nałożył na głowę koronę, a na dłonie pierścień rodowy. Wiedziała też, że z reguły nie patrzyli na niego wcale. Odwracali głowy, nie chcąc udławić się własną hipokryzją, gdy jego twarz odbijała ich przyszłość jak krzywe zwierciadło. Do diabła! Mogli udawać, że są pieprzonym jednym procentem, klejnotem koronnym brytyjskiej socjety, czystokrwistą, snobistyczną kliką. Ale to że ich heroinowa łyżeczka była złota – nie czyniło z nich żadnych nadludzi.

Dłoń jej drgnęła, gdy nareszcie dotarło do niej, że nie jest sama w łazience. Pogłębiła niechcący ranę, o milimetry rozmijając się z okiem. Ciepła krew spływała po policzku jak łzy, na które czarownica zdawała się nie mieć już sił. I choć tak bardzo chciała, to jednak jeszcze dziś nie przyszło jej stanąć twarzą w twarz ze śmiercią. Bo Alexander nigdy nią nie był.
- Już nie żona Roberta Mulcibera?- Zapytała. Imię jej własnego męża pozostawiało po sobie w ustach nieprzyjemny, niemal siarczany posmak. Jak kiepskie, tanie wino. Aleksander mógł próbować zaklinać jej własne, ale pozostała niewzruszona. Nawet jeśli uparcie wpatrywała się w jego twarz, przechylając w nerwowym, ptasim, odruchu głowę, zdawało się, że dla niej najzwyczajniej w świecie nie istniał. Był tylko kolejnym z duchów, które nawiedzały jej umysł każdej bezsennej nocy.
Pozwoliła mu podejść tak blisko jak chciał. Zatrzeć podeszwą buta wysypaną na ziemię sól, która miała ją chronić przed światem zewnętrznym. A może świat przed nią.
Ale nawet jeśli ptasia dusza wyrywała się z piersi kobiety, złakniona zwykłej czułości i dotyku, natrafiła na niewzruszoną barierę. Dumę czarownicy.

Alexander wiedział, że imiona miały moc. Wiedział to i z pełną świadomością postanowił to wykorzystać by ucieszyć Agnes i jej świtę. A do tego najzwyczajniej w świecie nie miał prawa. Nawet on nie miał prawa jej tak krzywdzić; grać aż tak nieczysto.
Odwróciła się powoli, a przez irracjonalną różnicę we wzroście jedyne na co mogła patrzeć, bez zbędnego zadzierania głowy, to unosząca się nierównym oddechu klatka piersiowa Mulcibera. Uniesienie głowy wiązało się z wysiłkiem. Było przywilejem, na który nie zasługiwał.
Lorien robiła zwykle rzeczy, bo te sprawiały, że czuła się dobrze. Pozwalała zdobić swoje dłonie drogimi błyskotkami, bo czuła się dobrze będąc adorowaną i rozpieszczaną. Piła wina cierpkie wyciągnięte z najgłębszych piwnic francuskich winnic, bo czuła się dobrze, gdy barwiły jej wargi głęboką czerwienią. Poślubiła Roberta, bo czuła się dobrze z tym, że mogła go okraść ze wszystkiego – nawet nazwiska. Zamykała oczy wyobrażając sobie twarze tych których kochała najbardziej, wychudzone i udręczone, gdy kulili się w murach zniszczonych przez czas twierdzy i jej równie martwej gospodyni, bo dobrze było wierzyć, że nareszcie zrozumieją ten pieprzony ból. Nareszcie przy niej będą. Nie mieliby innego wyjścia. Żadna z myśli nie sprawiała, że czuła się lepiej.  I nikt nie wyglądał w jej wyobrażeniach piękniej w więziennych łachmanach niż pieprzony Aleksander Mulciber.

- Po co trzecie, gdy jest się go nie wartym? - Zapytała. Chwilę wcześniej opuściła różdżkę, a teraz – najzwyczajniej w świecie wypuściła ją z dłoni, jakby była tylko kawałkiem zwykłego patyka. Odciętą gałęzią rodzinnego drzewa.
Pozwoliła aby ciężkie milczenie zapadło pomiędzy nimi. Modliła się, by ich utuliło do zakrapianego winem i papierosowym dymem snu.
- Przeproś.- Zażądała tylko, zniżając głos do powabnego, tak niepasującego do niej szeptu. To nie był sen. To nigdy nie był sen – nieważne jak bardzo pragnęli w to uwierzyć.
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#4
18.02.2025, 14:04  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.02.2025, 14:22 przez Alexander Mulciber.)  
"Już nie żona Roberta Mulcibera?"

Przechylił delikatnie głowę, starając się przeniknąć znaczenie słów, które smagnęły go po twarzy jak skrzydła wzbijającego się do lotu ptaka, trzepotem piór wyrywającego się z klatki jego dłoni. Nie ujął jej podbródka, nie dotknął jej nawet, aby przesunąć palcami po policzku, wytrzeć krew, która spływała po wymizerowanej twarzy. Nie chciał jej wycierać. Nie należało jej wycierać. Należało pomazać nią twarz, jak rzymski augur przewodzący obrzędom auspicji, pijący krew orłów, aby poczuć transcendencję. Jak chłopak, który znowu oberwał z pięści od silniejszego od siebie, ale śmiał się, plując krwią, zamiast płakać, bo krew na języku smakowała tak, jak smakowało samo życie.

Krew była jedynym dowodem na to, że Lorien wciąż jeszcze żyła, choć z każdym dniem coraz bardziej nikła w oczach – coraz bardziej słabła. Widział to, czuł to. Ale to nie on był dementorem, który siedział na jej piersi i wysysał z niej życie. Dłonie Alexandra nigdy nie były dla niej klatką, nieważne, jak bardzo marzyła o tym, by objęły ją jak bezpieczne w swej nieuchronności kraty więzienia. Więzienia, które uczyniła twierdzą swojego umysłu.

Nawet przed samym sobą nie chciał przyznać, że zabolały go słowa Lorien.

– Mogę być go niewart – odpowiedział cicho – ale jest moje. Moje na własność.

Moje nazwisko, mój majątek, moja rodzina, moje pieprzone dziedzictwo, wszystko na tym świecie jest moje, mówiły głodne oczy jego przodków, spozierające na Alexandra z  portretów zawieszonych na ścianach rodzinnej galerii, głodne życia, którego nędzną namiastkę zapewniały płótna oprawione w złocone ramy. Wszystko na tym świecie jest moje, wystarczy, że los popchnie to w moje ręce. Klątwa Mulciberów. Nawet jego ojciec – człowiek, który opierał się wszystkiemu i wszystkim – nie oparł się tej klątwie. Duncan, który poił jego matkę, Selinę, amortencją, bo musiał ją mieć na własność. On, który karmił Lorettę kłamstwami, bo nie mógł znieść tego, jak żerowała na jego słabości. Donald, który chciał pożreć cały świat.

Moje na własność.

– To samo mógłby powiedzieć o tobie twój mąż. – Nie wiesz, chciał spytać, roześmiać się gorzko, zamknąć jej drobną dłoń we własnej dłoni, pokazać znaczące ją linie, w których zapisano przeznaczenie jego i jego rodziny. Taka jest natura Mulciberów. Potrafimy tylko brać. Brać, brać i brać. Nawet zachłanność Malfoyów nie może równać się naszej. – Tacy właśnie są pieprzeni Mulciberowie. Nie tego chciałaś, stając się jedną z nich? – skrzywił się mimowolnie, gdy dotarło do niego, że gdyby jej dotknął, musiałby dać jej poczuć załamania knykci, stwardniałe blizny żył, meandrujących tuż pod powierzchnią skóry. Zapis tego, kim był. Studium bólu i uzależnienia, walki z przeznaczeniem i z samym sobą. Walki, którą przegrywał. Zawsze przegrywał.

Gwałtownie wypuścił powietrze z płuc.

– Jedną z nas. – Sam się poprawił, nie pozostawiając dla niej przestrzeni na poprawę błędu, na którym zacisnął zęby jak pies na ulubionej kości, aż zadrgała mu szczęka.

"Jedną z nas", a nie "jedną z nich", bo był taki sam jak oni. Niczym nie różnił się od reszty swojej rodziny, nieważne, jak bardzo próbował. Iluzja. Iluzja tego, że możesz coś zmienić. Iluzja, której sam ulegał zbyt często, nie potrafiąc zmienić samego siebie.  "Jedną z nich", a nie "jedną z nas", bo nie chciał być taki, jak oni. Jak reszta Mulciberów. "Moje, moje na własność", mówił, dowodząc, że nie różni się, w gruncie rzeczy, od reszty swojej rodziny. Może dlatego zranił krwawiącą ptaszynę, która ostrzegawczo kłapnęła dziobem, jak gdyby chciała mu wykłuć trzecie oko. Jeżeli Lorien chciała zmusić go do przyznania na głos, że jest taki sam, jak reszta Mulciberów, zasługiwała na to, aby poczuć jego złość.

Nie było jednak złości w jego głosie. Było tylko znużenie. Kiedyś miał tylko swoją złość, swój gniew i swoje pięści przeciwko całemu światu, ale złość Alexandra Mulcibera dawno ustąpiła miejsca znużeniu. Zły pies, który tak długo tkwił uwiązany, że nie śmiał pójść dalej, niż sięgał krępujący go łańcuch, nawet gdy zdjęli mu go z pyska. Znużenie widać było w jego oczach, w jego twarzy – teraz nieco mniej zapadłej, niż przed miesiącem – w każdym jego ruchu. Trwał, wsparty o ścianę, jak zawsze lekko przygarbiony, wrak człowieka, który dawno już powinien pójść na dno, ale nie może zatonąć, bo na jego pokładzie była topielica bojąca się wody.

Bez słowa przywołał jej różdżkę, zaciskając na chwilę palce na rękojeści własnej, zanim płynnym ruchem schował ją za pazuchę. Nie będzie mu więcej potrzebna.

– Jeżeli nie jestem nic wart, ile warte mogą być moje przeprosiny? – Nie przeprosił. Wyciągnął zamiast tego podniesioną z ziemi różdżkę w jej stronę, obracając ją tak, aby Lorien mogła chwycić za smukłą rękojeść. Obracając ją tak, jak nigdy nie obracał różdżki czarodziej z doświadczeniem w pojedynkach. Obracając ją tak, aby tkwiła wycelowana w jego podbrzusze. Jak pies, który odsłania w geście poddania brzuch, ufny, że nie spotka go krzywda. Jego krzywda nie miała zresztą znaczenia. Czy można było skrzywdzić człowieka, który od dawna już był martwy?

Nie chciał z nią walczyć. Nigdy nie chciał z nią walczyć.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#5
19.02.2025, 23:12  ✶  
Mógłby?
Co tak naprawdę stanowiło o wartości Lorien Mulciber? Jej pieniądze, bezpiecznie zamknięte w Gringottcie, tak bardzo nieosiągalne póki ona sama nie zamknie po raz ostatni oczu, pozostawiając po sobie zaledwie kilka piór. A może jej umysł, potrzaskany na kawałki jak stłuczona waza, którą próbowała od tygodni poskładać w całość, a jednak elementy zdawały się do niczego nie pasować. Było jeszcze jej ciało - kompletnie przez męża odtrącone, zupełnie jakby już była nocną marą, koszmarem czającym się w ciemnościach przeklętej kamienicy. Kontakty? Ale jak szacować wartość kontaktów z ludźmi, którzy tylko czekali aż popełnisz błąd, żeby swoją Lorienkę odzyskać? Była kochana przez zbyt wielu, by można było ją zamknąć. Była tak bardzo samotna, że nie trzeba było nawet tego robić.
Robert Mulciber miał pełne prawo we wszechświecie powiedzieć, że Lorien do niego należy. Bo mówić mógł co mu się podobało, tak długo jak mówił to na tyle cicho, by nikt tego nie słyszał.
Należała do niego tak jak on należał do niej.
Ale tylko jedno z nich rozumiało jaką władzę dawały te kajdany nie większe od pierścionka na palcu serdecznym.
Świece już dawno pogasły. Kadzidła zalano wodą, a resztki rozsypano na cztery strony świata. Dlaczego one nadal są takie ważne? Zapytała tamtego poranka w Lourmarin. Bo poza nimi nie mamy już nic innego. Usłyszała w odpowiedzi i nie musiała pytać o nic więcej.
Wtedy zaoferowała Robertowi wolność - a przynajmniej namiastkę, którą mógł poczuć, jeśli tylko zamknąłby oczy i nie zwracał uwagi na to w czyich dłoniach tkwił klucz do kajdan.

Ale wolność nie była tym co mogłaby ofiarować Alexandrowi. Nie, gdy kochała go tak mocno jak kocha się głupiego, młodszego brata. Nie, gdy razem tańczyli w opustoszałych ruinach własnego dziedzictwa. Przyszłości na którą nie zasługiwali. Teraźniejszości, którą zaprzepaścili. Przeszłości, o której zapomnieli.
Ranili się, bo nie zostało im nic innego. Po tylu latach nie potrafili już inaczej. Wspomnienia śmiejących się dzieci biegających po wrzosowiskach pozostawały zamknięte w pałacu pamięci tak jak oni tkwili w zimnych korytarzach Ministerstwa - Departament Tajemnic i sale Wizengamotu były zatrważająco blisko siebie, gdyby o tym pomyśleć.

Była zmęczona. Tak cholernie zmęczona samą sobą. Zmęczona smutkiem, uciekającym gdzieś w niebyt czasem, tym że szampan nie smakował jak kiedyś.  Chciała krzyczeć. Chciała płakać. Chciała… Tak bardzo chciała nim potrząsnąć, żeby się ocknął z tego letargu. Ale najbardziej ze wszystkiego chciała Alexandra nienawidzić z całego serca. Za to, że umierał wraz z nią, kiedy miał całe życie przed sobą. Nie potrafiła. Mogła tylko w milczeniu obserwować jak spada w otchłań szaleństwa, które w końcu musiało dopaść każdego kto śnił. 
Tkwiła na balkonie, ot niemy obserwator wydarzeń, które zdarzyć się musiały i śmierci, którym nie mogła zapobiec, bo nie było ratunku, gdy obumierała dusza.
- Nie masz nic na własność.- Powiedziała, a jej głos wybrzmiał przerażająco czysto w tej liminalnej przestrzeni łazienki Agnes Delacour.- Twój ród nie jest twój. Twój sygnet nie jest twój. Twoje przekleństwo nie jest twoje.
To czego ona chciała leżało w pogrążonym w ciszy i półmroku pokoju w Lecznicy Dusz. Podłączone do magiaparatury, faszerowane eliksirami i specyfikami. Równie martwe za życia co ona sama. Zawsze na wyciągnięcie ręki, nigdy tak naprawdę nie jej własne.
Lelek wróżebnik łkał zwiastując śmierć i deszczową pogodę. Biała gołębica niosła blask porannej jutrzenki i pieśń o pokoju. A wilgowron?
Wilgowron szeptał bolesną prawdę o tym jak brzydki jest świat.

Ile warte mogą być moje przeprosiny?
- Nic. Wszystko.- Odpowiedziała. Oparła dłoń na przodzie jego koszuli, dopiero po kilku sekundach zaciskając mocniej palce. Nie spodziewała się, żeby stawiał większy opór, gdy pociągnęła ich oboje na podłogę. Czekała aż osunie się po brzydkich kafelkach i usiądzie. Sama musiała się go mocniej przytrzymać, żeby nie opaść z hukiem na kolana. Ale zdołała nieporadnie usiąść obok niego. Podciągnęła kolana pod brodę, by wesprzeć o nie policzek. Miękki materiał sukienki wchłonął krew spod rozciętego oka.
- Przeproś.- Powtórzyła jak zdarta płyta.
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#6
20.02.2025, 15:39  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.02.2025, 16:04 przez Alexander Mulciber.)  
Był prorokiem i synem proroków, który nosił proroctwa na ustach i przekleństwo we krwi. Proroctwa, które były potwierdzeniem jego przeklętego dziedzictwa tak samo jak sygnet noszony na małym palcu lewej ręki. Pierdolony prorok z pierdolonym syndromem pierdolonej Kasandry.

"Twój ród nie jest twój. Twój sygnet nie jest twój. Twoje przekleństwo nie jest twoje."

Głos Lorien grzmiał zwielokrotniony w jego głowie, niosąc się echem pustej sali Wizengamotu, gdy odczytywała akt oskarżenia, surowe słowa, w których prawa ustalone wolą człowieka ścierały się z prawami rządzącymi jego przeznaczeniem. To nie było oskarżenie, zrozumiał. To był wyrok. Ale wyroki, podobnie jak i proroctwa, miały w sobie przyjemną ostateczność. Być może jakimś cudem zdołali w tej ostateczności odnaleźć coś na kształt porozumienia, coś na kształt ulgi. Nie była to ulga płynąca z przyznania się do winy – ulga przebaczenia – bo Alexander Mulciber nie wierzył w przebaczenie. Była to ulga płynąca z prawdy.

"Nie masz nic na własność".

Potrzebował to usłyszeć, bo to była prawda.

Choć posiadał wgląd w przyszłość, nie miał nad nią żadnej władzy, bo im więcej widział, tym mniej mógł zrobić. Zew przyszłości mieszał się w jego żyłach z krwią Mulciberów. Wiecznie balansował między świadomością swojej roli a buntem przeciwko niej, między dogłębnym zrozumieniem, że jest wyłącznie narzędziem w rękach przeznaczenia, a potrzebą zawłaszczenia przyszłości, którą przepowiadał.

Próbując zawłaszczyć przepowiednię, która nie należała do niego, skazał się na służbę w szeregach Voldemorta. Ale znów, nie był skazańcem, choć nosił piętno skazańca, bo runa widniejąca na jego przedramieniu przypominała mu, że to on sam jest odpowiedzialny za własną destrukcję, on sam, nikt inny. Tragedia jasnowidza polegała na tym, że widział zbyt wiele, ale nie mógł zmienić niczego.

Próbując kochać, nie kochał – nie, on więził, ograniczał, dominował – w najgorszy możliwy sposób. "Jestem twoja", zapewniła go chłodno Ambrosia, głosem, w którym stanowczość mieszała się z odrazą, "ale nie jestem twoją własnością. Nie jestem rzeczą, którą możesz dysponować wedle własnego uznania." Ale znów, on nigdy nie widział w niej rzeczy, on kreślił na jej ustach runę Gebo, runę boskiej równowagi w dawaniu i braniu – w kochaniu i byciu kochanym – bo przecież była jego, ale tak samo jak on był jej. Kochał ją, więc chciał pozwolić jej odejść. Kochał ją, więc nie chciał, aby odchodziła.

Bo tak jak Alexander Mulciber wiecznie odchodził, tak nigdy nie potrafił odejść. Żył w przestrzeni między tym co dokonane i niedokonane, bo nawet wtedy, kiedy powinien odejść, on nie chciał odchodzić. Bo ten jeden raz, kiedy odszedł, kiedy uciekł na rumuńskie wyżyny, to był ten jeden raz, kiedy powinien zostać.

Dlatego teraz został.

Odruchowo podtrzymał osuwającą się na ziemię Lorien, samemu chwytając się brzegu umywalki, jak gdyby chciał spowolnić ich upadek, choć osuwał się wraz z nią, zawsze wraz z nią. Na ziemię, bo niżej upaść się nie dało. Wciąż było mu niedobrze, więc powitał z wdzięcznością rozlewający się pod plecami chłód kafelków – przycisnął na chwilę policzek do zimnej tafli, odetchnąwszy głęboko, zanim spojrzał na Lorien. Milczenie spowijało ich twarze w półmroku, czyniąc ich równymi sobie: z sędziej oskarżonego, a z oskarżonego – sędzię. Alexander przysunął się bliżej skulonej na podłodze kobiety, ciała stykające się ze sobą w dziecinnej niemal familiaryjności, gdy odgarnął jej włosy, w które wplecione były złote koraliki – jak świetliki, stwierdził kiedyś, gdy bawił się, znudzony, jednym z opadających jej na twarz loków – aby sięgnąć po najbardziej niepozorne z otaczających jej szyję świecidełek.

Obrócił w palcach złoty łańcuszek, z którego zwieszała się stara przywieszka z symbolem wagi.

– Nie chciałem dokładać kolejnego ciężaru na szalę po twojej stronie wagi. – Wyznanie winy, które nie zmieniało wyroku, a jednak, zmieniało wszystko inne. – Nie chciałem. – Wszedł jej w słowo w tej samej chwili, w której ona otworzyła usta, aby przemówić, przewidując moment, w którym "przeproś" stanie się jednością z "przepraszam", prorockie przyzwyczajenie, którego nie potrafił się wyzbyć. – Chciałem ująć ci zgryzot, nie ich dokładać. Pozwolić opaść mojej szalce, poszybować w górę twojej. Ta pierdolona fundacja... Ta pierdolona rodzina.

"Twój ród nie jest twój. Twój sygnet nie jest twój. Twoje przekleństwo nie jest twoje."

– Te wszystkie rzeczy nie muszą być moje, Lorien – powiedział cicho, poprawiając delikatnie jej łańcuszek z zawieszką w kształcie wagi – ale brzemię, jakim są, już tak. To moje brzemię. Nie twoje.

Tylko że kiedy potarł palcem zawieszkę, waga ani drgnęła.

Tyle imion. Lorien Crouch. Lorien Prewett. Lorien Mulciber. Tyle imion, ale żadne do niej nie pasowało. Żadne nie definiowało.
Chwytała się ich tak rozpaczliwie, jak gdyby mogły uchronić ją przed przyobleczeniem się w pióra jej prawdziwej natury, a on nigdy nie rozumiał, dlaczego. Nie, pomyślał – mrugnąwszy po raz pierwszy, odkąd skrzyżowali spojrzenia – nieprawda, bo rozumiał. Rozumiał bardzo dobrze. Każdy z nas jest nikim, ale nikt nie chce być nikim, bo każdy chce być kimś. Rozumiał to teraz, gdy byli dorosłymi ludźmi, ale rozumiał to też wtedy, gdy byli dziećmi, schowanymi przed światem na strychu rodowej posiadłości: gdy ona buszowała pośród rodzinnych pamiątek, a on wycinał magicznym scyzorykiem ich imiona na jednym z parapetów.

W smutnym solipsyzmie sracza Agnes Delacour, na posadzce z kafelków ułożonych tak krzywo, że zakrzywiała się granica między jawą a snem – gdzie trwali, skąpani w artyficjalnym świetle martwych lamp – byli wszystkim i niczym.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#7
21.02.2025, 19:43  ✶  
Zabawną rzeczą był ten niepozorny złoty wisiorek. Drobiazg, którego nie można było otrzymać. Można go było tylko wygrać. Z całym jego ciężarem i brzemieniem, w którym zdawał się rozsmakowywać Alexander. Umowa, którą zawarli przez laty jak przystało na dzieciaki rozkochane w kartach, ruletce i kładzeniu na szali całego swojego życia.
- Ty imbecylu.- W głosie Lorien brakowało gniewu; zupełnie jakby demony, które krążyły nad jej głową i zawodziły swoją pieśń wreszcie ucichły. Gorące powiewy wiatru niosącego pożogę zamarły, pozostawiając umysł czarownicy na powrót cichym, bezpiecznym miejscem. Jej własną twierdzą, gdzie kryła się, gdy nadchodził sztorm.
Ułożyła na moment głowę na jego ramieniu. Przymknęła oczy, by świat przestał choć na chwilę wirować. Zabawne.
Poczuła się na nowo jakby miała znów te siedemnaście czy osiemnaście lat i chowała się z Alexem po toaletach w mugolskich kasynach przed tamtejszymi krupierami, którzy odkryli nagle, że dwójka dzieciaków znikąd miała coś wyjątkowo zbyt dużo szczęścia. Ale tamte czasy już dawno przeminęły - kiedy liczyły się tylko pieniądze, nocne światła Londynu i słodki smak młodości.
Wyciągnęła przed siebie lewą dłoń, pozwalając światło odbić się od pierścionków zdobiących jej palce. A tych zawsze było wiele; każdy jeden opowiadał inną historię innej kobiety - Crouchówny, Prewettówny, pani Mulciber. Prosta, złota obrączka ginęła wśród drogocennych kamieni szlachetnych; tak bardzo nieistotna z jej punktu widzenia.
- Non c'è bene più grande della Famiglia. - Powiedziała cicho słowa, które matka wpajała jej od dziecka. Słowe, które wybite w jej pamięci niczym relikt na glinianej tabliczce, często determinowały wszystkie jej postępowania. Alexander często słyszał te słowa. Nie ma wyższej wartości niż Rodzina - tłumaczyła Lorien, przesuwając opuszkami palców po zamaskowanym tatuażu Oka Prewettów, zdobiącym jej lewe ramię. Nie ma wyższej wartości niż Rodzina - cedziła przez łzy, gdy zgodnie z wolą rodziców rozstała się Hatim, bo córce Crouchów były przeznaczone zimne arkana prawa, a nie objęcia chłopaków. A już zwłaszcza tych półkrwi, o wątpliwej reputacji.
Nie ma wyższej wartości niż Rodzina - powtarzała sobie naprzemiennie z Mulciberową mantrą, obserwując jak każda jedna podjęta przez mieszkańców kamienicy decyzja pogrąża ród coraz bardziej. Czasem miała wrażenie, że stoją nad przepaścią i dzielnie robią krok w przód. Samobójcy z wyboru.

Nie przeszkadzało jej, że znaleźli się na ziemi. Uczestniczyli w niemym procesie, gdzie role rozdawano zupełnie przypadkowo. Każdy mógł być oskarżonym. Każdy - oskarżycielem. Ale zbrodnia wiązała się z karą. Takie było odwieczne prawo ludzkie Nawet jeśli pies skulił po sobie uszy, a kot grzecznie schował pazurki.

Skierowała różdżkę w kierunku drzwi, nie zastanawiając się zbyt długo. Zamknęła je na cztery spusty prostym zaklęciem. Nie chciała tu nieproszonych gości. Nie chciała gapiów i plotek. Zacisnęła palce na ramieniu Alexandra, podnosząc się na tyle z podłogi, by móc przysiąść bokiem na jego udach. Tak by znaleźli się twarzą w twarz, o wiele bliżej niż pozwalała na to przyzwoitość. Może gdyby była w innym, lepszym humorze to zetknęłaby ich nosy razem i zawołała “noski eskimoski”. Ale nie dziś. Po prostu przypatrywała mu się uważnie - twarzy, którą znała od tylu lat. Był tak podobny do swojego brata. Nie uciekała spojrzeniem od jego niebieskich oczu, tak przepięknie martwych, widzących wszystko.
- Żył sobie niegdyś człowiek, który uwierzył w sen. Nikt nie wiedział kto pierwszy wyśnił sen, ale wiedziano, że nikt nie kocha snu bardziej niż ów człowiek.
Docisnęła końcówkę różdżki do jego dolnej wargi i przez moment pragnienie rozcięcia skóry było zbyt trudne do opanowania.
Hu, hu. Rozszarpiemy cię. Rozerwiemy. Poleje się krew.
Nie. Nie jego. Nigdy nie jego.
Ręka jej drgnęła, pozwalając by jedna kropla krwi zabrudziła skórę Mulcibera. Walczyła ze sobą, żeby nie spojrzeć w dół, ignorować jak ta spływa w dół ogolonego podbródka i spada barwiąc kołnierzyk koszuli.
- Szeptał zakazaną kołysankę wierząc, wznosząc oczy ku gwiazdom w nadziei, że gwiazdy odpowiedzą. Ale te milczały.- Bo człowiek był martwy. Utonął  wraz z nią w przeklętym jeziorze pośrodku lasu.

Lorien Mulciber była własnością przeznaczenia. Rzucała monetą i obstawiała najniższe w rankingu konie, nie licząc się z konsekwencjami przegranej.
- Zagrajmy w rosyjską ruletkę. Trzy szanse, trzy zaklęcia, żadnych reguł. Zwycięzca bierze wszystko.- Powiedziała? Poprosiła? Ciężko powiedzieć. Ale nie czekała na odpowiedź, bo wiedziała, że i tak się zgodzi.

Szepnęła słowa zaklęcia.
Rzucenie uroku wiążącego usta, gdyby Alexander próbował w bliżej nieokreślonej przyszłości wypowiedzieć imię Roberta Mulcibera.
Rzut Z 1d100 - 76
Sukces!

Rzut Z 1d100 - 36
Slaby sukces...


Ujęła po omacku dłoń Mulcibera, zaciskając jego palce wraz ze swoimi na rączce różdżki, gdy skierowała jej czubek  w swoją stronę.
A potem zamarła w oczekiwaniu.
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#8
29.03.2025, 09:54  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 29.03.2025, 10:27 przez Alexander Mulciber.)  
Było w Mulciberze coś zwierzęcego. Odchylona do tyłu głowa, odsłonięte gardło, choć próżno było szukać w tym geście pokory. Była tylko przytłaczająca, męska fizyczność, wyrażona drganiem odsłoniętej grdyki, czysta, niemal prywitywna cielesność, w sposobie, w jakim rozparł się zwaliście na podłodze, zaciskając ręce na różdżce.
Jego palce splecione z jej palcami. Najpierw musisz zaaspirować, żeby zobaczyć krew, powtarzał jak mantrę, gdy powykrzywiane knykcie drżały tak bardzo, że nie mógł trafić igłą w ulubione wkłucie.
Jej dłoń na jego dłoni. Rana, która miesięcami jątrzyła się paskudnie, po tym jak rozjebał żyłę przebiegającą powierzchownie przez jej grzbiet, wygojona tak, że dało się wyczuć tylko bliznę o nierównej powierzchni.
Jej złote pierścionki połyskujące obok jego złotych pierścieni. Trofea, a może kajdany.

– Chowasz się za baśniami, które czytywaliśmy w dzieciństwie jakby tkwiło w nich coś więcej niż zwykła ludowa mądrość – wyszeptał Alexander. – Gwiazdy nic nie odpowiedziały zapatrzonemu w nie człowiekowi, bo nie mogły mu odpowiedzieć. Gwiazdy nie mówią. Gwiazdy milczą, bo umarły dawno, dawno temu.

Gwiazdy były martwe jak światła kasyn, w których przegrali swoją młodość.

Pamiętał jak przed laty śmiała się, wciskając mu w dłoń żetony, mówiąc, że jeśli już mają przegrać, to przegrają razem. Twarz jej, spowitą teraz słabym, zielonkawym blaskiem poświaty łazienkowych lamp, opromieniały wówczas jaskrawe światła Londynu, Las Vegas, Paryża... Wszystkie świeciły tak samo, gdy byli wystarczająco młodzi, by nie przejmować się porankiem. Neony Londynu tliły się w jego wspomnieniach jak martwe gwiazdy, których spóźnione światło docierało do Alexandra po latach. Kiedyś lśniły intensywniej. Odbijały się w kryształowych kieliszkach i w szkłach kanciastych okularów krupierów, skrupulatnie przetasowujących karty przed kolejnym rozdaniem. Odbijały się w rozsypanej na stole biżuterii, oddanej w zastaw fortunie. Odbijały się tak w jego oczach, jak w oczach Lorien. Były obietnicą, że młodość nie skończy się nigdy, tak jak nigdy nie kończył się szampan. Przez chwilę wydawało mu się, że dalej słyszy echo tamtej dziewczyny, szalonej i nierozsądnej. Wciąż też pamiętał zapach taniego rumu, dymu papierosowego, i jej śmiech rozchodzący się echem po hotelowych korytarzach. Śmiali się wtedy pełną piersią, gubiąc czas między kolejnymi rozdaniami, a pieniądze – między kolejnymi ucieczkami przez zaplecza mugolskich kasyn. Gubiąc samych siebie w wizjach wykradzionych ciasnym wnętrzom obskurnych kabin toaletowych, w słowach przepowiedni wypowiedzianych w ciemnych zaułkach, słyszanych tylko przez nich i przez gwiazdy ponad ich głowami.

Niemal z rozmysłem odchylił szyję, aby mogła zobaczyć jak ta jedna kropla krwi spływa cienką strużką wzdłuż szyi, i niżej, nieświadom, że zaplamiła czerwienią kołnierzyk jego koszuli, zamiast zniknąć pod ubraniem.

Nie był delikatny. Nie leżało to w jego naturze. Zawsze bawił się trochę zbyt ostro, jak pies, który zaciska zęby na ulubionej zabawce, nie chcąc pozwolić jej sobie zabrać. Szarpnął ich dłońmi, przyciskając różdżkę tam, gdzie pod tuż pod skórą odchylonej obscenicznie szyi pulsowała tętnica. Ile to razy przyciskał palcami to samo miejsce, półprzytomnie próbując wyczuć tętno, zwalniające tak samo jak zwalniał czas, gdy w krwiobiegu pojawiał się narkotyk. Czasem, kiedy jego serce biło tak wolno, że nie czuł nawet, jak obija się o żebra, skupiał się na dźwiękach dookoła. Na szumie krwi w uszach, tak samo uspokajającym jak szum wody, w której zanurzał się, coraz głębiej i głębiej, dopóki nie brakło mu tchu. W tych chwilach zawieszenia czuł się tak samo wolny jak na dnie jeziora. Czas nie istniał. Świat nie istniał. On nie istniał. Czuł spokój, przynajmniej dopóki nie musiał wynurzyć się z powrotem na powierzchnię. Na powierzchni zaś prześladowały go echa niewypowiedzianych słów, na których nie chciał się teraz skupiać, szum jego myśli nie różnił się bowiem od szumu wody płynącej w łazienkowych rurach. Gdy tak błądzisz wśród gwiazd, naprawdę nie widzisz, gdy gasną? Mulciber wypuścił powoli powietrze z płuc. A może po prostu odwracasz wtedy wzrok i uciekasz?

Światła kasyn także zgasły. Londyn dawno już przestał być krainą utracjuszowskich uciech i rozpusty, a stał się tylko kolejnym miejscem, z którego oboje uciekali. Może to nie Londyn był problemem, pomyślał Alexander, rozluźniając uścisk, gdy Lorien rzuciła zaklęcie. Może to oni byli skazani na przegraną od samego początku.

Co mu zrobiła? Nie wiedział. Nie znał wypowiedzianej przez nią inkantacji. Nie czuł się też w żaden sposób zmieniony, ale to nie było ważne. Mogła mu wyczarować trzecie oko na środku czoła, takie, które miałoby kolor oczu jego matki, ale nawet wtedy nie byłby w stanie dostrzec tego, co było naprawdę ważne.

– Dlaczego to zrobiłaś? – wyszeptał.

Nie musiał kończyć. Słowa padły cicho, niemal obojętnie, ale Lorien wiedziała, o co pytał. "Dlaczego wyszłaś za Roberta Mulcibera?" Pytanie, którego nigdy nie wypowiedział na głos, a które wisiało między nimi od miesięcy.
Nie odpowiedziała mu. Nie od razu.
Może próbowała znaleźć dla niego kłamstwo, które byłby w stanie przełknąć, a może szukała prawdy, która nie złamałaby ich obojga.

"Nigdy nie byłem przeciwny idei małżeństwa", powiedział Alex nie tak dawno Murtaghowi, nie rozumiejąc niechęci przyjaciela do żeniaczki. Nie kłamał. Nie sądził jednak, aby Macmillan mu uwierzył. Zastanawiał się wówczas, czy nie powinien przełożyć sygnetu na prawą rękę, tak jak zwykli to czynić żonaci mężczyzni. Małżeństwo nie było więzieniem. Nie mogło być więzieniem, skoro sam je wybrał, tak samo jak złota obrączka, noszona przez Lorien na palcu, nie była kluczem do złotej klatki, w której zamknięto dzikiego ptaka. Nosiła ją z wyboru, dlaczego więc nie mogła jej zdjąć?

Różdżka, która wcześniej trwała przyciśnięta do jego szyi, teraz tkwiła wycelowana w jej gardło. Przygaszone światło lamp przeobraziło twarz Lorien niemal nie do poznania, tak jak śmierć przeobraża ciało wyrzuconej na brzeg jeziora topielicy.

Rzucam na zauroczenie, na rozciągnięcie przed naszymi oczami iluzji. Tak, przed swoimi oczami też.
Rzut N 1d100 - 78
Sukces!

Rzut N 1d100 - 60
Sukces!

Zniknęła złota obrączka. Zniknęły wysadzane klejnotami pierścionki, symbole kolejnych wcieleń Lorien, zniknął jej rodowy sygnet. Stały się jednym z ciałem, inkrustując połyskliwie nagą tkankę opalizującą powięzią. Zniknęły wszystkie zobowiązania, jakie miała wobec rodziny, bo zniknęło wszystko, co ją z tą rodziną łączyło. "Nie ma wyższej wartości niż rodzina", szeptała Lorien, tyle że nie istniała już żadna rodzina, której była cokolwiek dłużna. Uwolnił ją, a raczej przypomniał jej, że jest wolna. Że zawsze była wolna.

Przycisnął czoło do jej czoła, nie pozwalając, aby się odsunęła. Nie pozwalając jej wątpić w jego intencje. Nie pozwalając jej odejść, choć wiedział, że nie odeszłaby, nie, gdy wciąż jeszcze miała w dłoni karty, którymi mogłaby zagrać.

W pokrytej liszajami, trupiej dłoni dementora.

Alexander nie cofnął się pod jej dotykiem. Przyciągnął Lorien bliżej.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#9
06.04.2025, 18:05  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 06.04.2025, 18:11 przez Lorien Mulciber.)  
Ktoś kiedyś zarzucił, że Lorien Crouch nienawidziła mężczyzn. Bzdura. Kochała ich. Kochała tych żałosnych, słabych, pożartych przez własną biologię, dumę i słabość mężczyzn, dokładnie tak jak spartańskie matki kochały swoich synów na sekundę przed  zrzuceniem ich maleńkich, zdeformowanych ciał ze skalistych klifów. Jej miłość była tym większa, im bardziej mogła upajać się własnym odbiciem w ich oczach.
Podczas gdy jego dłoń pokrywały ćpuńskie blizny, jej skórę znaczyły drobne rany po miejscach, z których wyrastały pióra. Zdarte do krwi skórki przy paznokciach.
Z daleka byli tacy idealni. W swoich drogich szatach i garniturach, gdy kryli się za prawniczą mową, baśniami i przepowiedniami.Nikt nie widział drżenia, gdy te same dłonie rozkładały karty lub unosiły się w głosowaniach. Nikt nie widział, bo ludzie siedzieli zbyt daleko - skupieni tylko na tym, by dowiedzieć się czy ich przyszlość będzie spowita mrokiem. Czy usłyszą uderzenie młotka i wyrok winy.
To bliskość odsłaniała przed światem zwykłą  ludzką brzydotę.

Uniosła kącik ust. Zniżyła głowę na tyle, by zapach wina i jej ciężkich perfum stał się dominantą, która otuli zmysły Mulcibera.
- Jestem wiatru narzeczoną. Jestem słońca narzeczoną. I strumienia narzeczoną. Nie bądźże zazdrosny.- Odszepnęła, choć słowa zdawały się teraz być zbędne. Wystarczyło, że trzymał jej dłoń. Czuł pod palcami ciężar każdego z trzech pierścieni. Pierwszy - nosiła na małym palcu. Żałośnie tani, pokryty złotą warstwą tak cienką, że po latach stracił niemal cały blask; zdobiony oczkiem w kolorze jej oczu. Symbol szczenięcej, szkolnej miłości. Drugim była prosta obrączka, którą przyjęła razem z nazwiskiem. Trzeci - na palcu wskazującym, wykuty z czystego złota, nosił w sobie wspomnienia piaszczystej Jordanii, z jej rozgwieżdżonym niebem.
Lorien nie chowała się za baśniami. To one w niej żyły, przenikając do skażonego krwioobiegu i udręczonego umysłu. Jeszcze nie wiedzieli że za kilka dni jej włosy będą pachnieć rumuńskim wiatrem, w oczach na nowo  zalśnią promienie słońca, a pierścienie wymieni na złote bransoletki otulające kostki i nadgarstki, które będą pobrzękiwać przy każdym kroku w płytkim, chłodnym strumieniu.
Oboje pamiętali czas, w którym przestali się śmiać. W którym alkohol przestał smakować brawurowymi ucieczkami i ukrywaniem się przed mugolami na dachach wieżowców; młodość skończyła się, bo nigdy nie miała prawa trwać w nieskończoność.
Nie było już Alexandra, który dociskał dłoń do jej ust, próbując zdusić trudny do opanowania, wyrywający się z piersi Crouchówny chichot, gdy chowali się pod schodami przeciwpożarowymi przed bandą mafioza, któremu ni spodobało się, że oszwabiła go dwójka smarkaczy.
Nie było już Lorien, która ocierała swoją koronkową chusteczką wymioty z jego kącików ust, gdy po raz kolejny rzucał wyzwanie Bogom, zaglądając za kotarę przeszłości, w jakimś brudnym paryskim zaułku.

Przysunęła się jeszcze bliżej - świadomie czy też nie. Tak blisko, by móc przesunąć czubkiem nosa nad zakrwawioną szyją Alexandra. Byłabym niezłym wampirem.- Stwierdziła kiedyś, siedząc na nim tak jak siedziała teraz, ale wtedy Mulciber leżał znokautowany przez kogoś butelką. Jedyne co pamiętała z tamtego wieczoru to swoje słowa i to, że jego krew smakowała jak ognista whisky. Jeden z gorszych roczników.
Udało mu się wyrwać z jej piersi ciche westchnięcie. Czuła jak ciężar istnienia spłynął po jej ramionach niczym krew i woda - świadectwo niewypowiedzianych ofiar - pożądania, miłości i przeznaczenia. Ale ich istnienie sięgało o wiele dalej ponad te przyziemne potrzeby.
- Ty imbecylu.- Powtórzyła z czułością tak przesiąkniętą bólem i żalem, że miała ochotę wybuchnąć płaczem.- Przecież wiesz dlaczego.
Poprowadziła ich dotychczas splecione palce na swoją talię. Wyswobodziła rękę, ale nie odsunęła jej daleko. Zamiast tego, docisnęła dłoń Mulcibera do miękkiego materiału drogiej sukienki; pozwoliła wyczuć wystające kości żeber; prowadziła jego palce po znanych trasach  wadliwego ludzkiego ciała. W górę - po obrysie piersi, którym nie poświęciła większej uwagi. Nie, gdy pozwoliła opuszkom Alex'owch palców zbadać odkrytą, niemal papierową skórę na mostku, chłodny metal łańcuszka; zacisnąć palce na swoim wychudzonym, drżącym od emocji i chłodu łazienki ramieniu. Przechyliła głowę, tak by czuć oddech czarodzieja na swoim karku, choć siedziała przodem. Gdyby się pochylił, mógłby pocałować miejsce, gdzie jej szyja łączyła się z ramieniem. Słodki punkt tuż nad obojczykiem. Mógłby. Ale nie zrobił tego. Bo wiedział. Wiedział lepiej niż ktokolwiek.

Zamiast tego, pozwolił magii działać. Widział, jak oczy Lorien zachodzą mgłą, gdy docisnął ich czoła razem.Byli tak blisko, że czuł jak jej oddech zwalnia. Nie wiedziała co przysłoniło ich twarze - jej czarne włosy czy może materiał kaptura. Co istniało, co było tylko wizją wywołaną urokiem.
Pocałunek dementora był najokrutniejszą z kar znanych ludzkości. Był gwałtem na ludzkim umyśle pozbawionym prawa do śmierci. Lubiła wyobrażać sobie to ja lobotomię przeprowadzanym na tak delikatnym organie jakim była dusza czarodzieja. Mógł poczuć jak trupia dłoń układa się na jego policzku. Lodowata, obrzydliwa w dotyku. Była dokładnie taka jak wyobrażał sobie trupią dłoń.

Taką mnie widzisz, Alexandrze Mulciberze? Taką mnie chcesz?
Pytała bezgłośnie, sunąc kościstymi paluchami po jego twarzy. Ale iluzja pozostawała nadal iluzją, prawda? W końcu demenotrzy nie mieli w zwyczaju znęcać się nad zwierzętami. Ona… Och, ona nie miała takich oporów.
Nie pocałowała go. Pocałunki były zarezerwowane dla kochanków, nie dla tych, którzy tak żałośni w swoim poszukiwaniu miłości karmili się resztkami zrzucanymi ze stołu.
Zamiast tego przesunęła różdżkę wyżej. Wsunęła czubek w ciemne loki Alexandra. Wsparła o skroń mężczyzny
- Oddaj mi ostatnią radość swojej duszy. Oddaj ją w ofierze.- Szepnęła, a jej głos brzmiał jak szelest uschniętych na jesień liści.


Rzut na zauroczenie, żeby Alexander wyciągnął nić najpiękniejszego wspomnienia jakie ma z kwartału letniego lub wiosennego. To co uznasz za najbardziej wartościowe.

Rzut Z 1d100 - 88
Sukces!

Rzut Z 1d100 - 26
Akcja nieudana
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#10
02.08.2025, 07:04  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.08.2025, 07:11 przez Alexander Mulciber.)  
Alex zgodził się na spotkanie z Robertem w czerwcu, bo ciekawiło go, co takiego zobaczyła Lorien Crouch w człowieku, którego on sam postrzegał za nic nieznaczącego. Zapytywał sam siebie... Co przeoczył? Dlaczego właśnie on? Dlaczego ze wszystkich mężczyzn wybrać musiała Roberta Mulcibera?

"Ty imbecylu", wyszeptała, będąc na skraju łez. "Przecież wiesz dlaczego".

Pozwolił, aby poprowadziła jego ręce wzdłuż swojego ciała, powoli, jak gdyby poznawali się jako i ślepcy, którzy nie mają nic poza dotykiem. Patrzył na nią. Po prostu patrzył. Przesunął rękoma wyżej, wzdłuż odsłoniętego ramienia, dotykając ją po raz pierwszy tak, jak mężczyzna winien dotykać kobietę. Nigdy jej tak nie dotykał. Nie w taki sposób. Wiedziała, że kochał ją zbyt mocno, aby kochać ją w taki sposób. Takim mnie widzisz?, pytały jego oczy, gdy przyciągnął ją blisko, bliżej, na odległość oddechu. Takim mnie chcesz?
Oddech miał ciepły, ale oczy zimne. Oboje byli zimni, zimni i zarazem desperacko spragnieni ciepła. Drżała, choć nie pod jego dotykiem, jego dłonie także drżały, choć nie z jej powodu, zbyt dobrze się znali, zbyt długo. Wciąż jednak oddychali zbyt głośno. Alexader zacisnął powieki, gdy poczuł na twarzy włosy Lorien, pachnące jaśminem. Czasem widział więcej z zamkniętymi oczami. Widział jej wymizerowaną twarz, wątłe ramiona, wystające spod skóry kości. Pod palcami wyczuwał obrys żeber, próbujących przebić się przez delikatny materiał wieczorowej sukni. Wypuścił gwałtownie powietrze, podnosząc na nią oczy, spod półprzymkniętych powiek obserwując, jak wyciąga dłoń, aby pogładzić go pieszczotliwie po policzku. Pozwolił jej na to. Pozwolił jej na wszystko.

– Lorien. – Jak ciężko zabrzmiało jej imię na jego ustach. Jak gdyby w tym jednym słowie zawarł wszystko, co nagle zwaliło mu się na pierś. Dlaczego nigdy nie słuchasz?, zdawał się pytać, ogarnięty desperacją niemal. Ty idiotko, chciały wycedzić hardo zaciśnięte zęby, ale zamiast tego zaciskały się ręce, nie pozwalając jej odsunąć się zbyt daleko. Myślisz, że chciałem dla ciebie źle?, pytały oczy Alexandra, tak różne od oczu jego brata, choć twarze mieli przecież tak podobne. Alexander nie był swoim bratem. Nie był Donaldem, który chciał pożreć cały świat, a potem wyczyścić zęby jego kośćmi, jak wykałaczką. Myślisz, że na złość tylko robiłem wszystko, żebyś porzuciła te swoje śmieszne, panieńskie marzenia o ślubie z nim? Wiedziała, że nic dobrego nie czeka rodziny Mulciber.

Wiedziała, a jednak przyjęła to nazwisko, chociaż była świadoma tego, że przyjmuje na swoje wątłe barki kolejną klątwę.

Teraz, gdy dotykała go swą zimną, trupią dłonią, dysząc mu w twarz śmiercią, Alexander mógł myśleć tylko o tym, która z tych klątw zabije ją najpierw.

Śmierć. Śmierć jest początkiem i końcem, zwykła powtarzać Selina Mulciber, modląc się przed ołtarzykiem, na którym trzymała wizerunki swych bogów. Bogowie jego matki byli stertą kości, z których odarto mięso, a na swą wyznawczynię patrzyli pustymi oczodołami nagich czaszek. Wszystko zaczęło się i skończyło zarazem ze śmiercią jego ojca, zrozumiał. Wtedy, gdy Donald został głową rodu. Czy to wtedy Lorien zdecydowała się wyjść za Roberta? Czy to wtedy Alexander postanowił poślubić Lorettę?

To, jak Lorien kochała Roberta, w gruncie rzeczy, niewiele różniło się od tego, jak Alexander kochał Lorettę.

Gdy ułożyła wcześniej głowę na jego ramieniu, poczuł spokój. Może to właśnie to uczucie kupowała tym małżeństwem, pomyślał. Spokój.

Czy nie chciał tego samego, gdy uganiał się za Lorettą? Spokoju?

Chciał żeby wszystko było tak, jak trzeba. Nie było przecież wyższej wartości niż rodzina. Wziął więc sobie czystej krwi żonę bez bagażu przeszłości. Pokazał jej najgorszą wersją siebie, a skoro nie mógł upaść niżej, przekonywał się, mogło być już tylko lepiej. Może i nie kochał jej tak, jak powinien. Może i kontrolował chwile zbliżeń, zawsze trzymając ją na odległość, w oddaleniu od rzeczy, które były dla niego naprawdę ważne. W oddaleniu od zamętu, jaki panował zawsze w umyśle jasnowidza. A jednak przyrzekł jej przed jedynymi bogami, w jakich wierzył, aby powstrzymać pokusę porzucenia swych przyrzeczeń. Nawet jej nie musiał do niczego przymuszać, wyszła za niego z własnej woli, chciała za niego wyjść, chociaż wiedziała, jaki jest.
Wszystko było tak, jak trzeba.
Nic nie było tak, jak trzeba.
Alexander Mulciber nie był dobrym mężem. Nie był nawet dobrym człowiekiem. Wciąż jednak mógł być lepszy od swojego ojca.

W przeciwieństwie do niego nie wybrał żony z miłości, bo rzeczy, które robił z miłości, nie były nigdy dobre.

Przymknął oczy, przytrzymując delikatnie dłoń Lorien, która przytknęła mu różdżkę do skroni. Przez chwilę po prostu milczał, jak gdyby z trudem przychodziło mu znalezienie odpowiedniego wspomnienia. Niewiele miał szczęśliwych wspomnień z tego lata. Wszystkie podszyte były smutkiem, nawet wtedy, gdy przekonywał się, że powinien być szczęśliwy. A jednak...

Leżał z Dianą na podłodze. "Śniłem o tobie we Francji", powiedział jej. Patrzył w górę, w sufit. Patrzył w gwiazdy. Gwiazdy, które przykleił do sufitu swej dziecinnej sypialni zaklęciem trwałego przylepca. Świeciły w ciemności. "Czy to były miłe sny", spytała, biorąc od niego tlącego się papierosa. Zastanawiał się nad odpowiedzią, śledząc unoszącą się nad nimi smużkę dymu papierosowego. "Trudno orzec", odpowiedział w końcu. Dym połączył ze sobą gwiazdy w konstelacji Węża, przemknął dalej, niczym strzała wystrzelona przez Strzelca, sięgając aż po gwiazdozbiór Herkulesa. "Zawsze odchodziłaś. Zawsze odchodziłaś zanim zdążyłem cię złapać." Odpowiedziała mu śmiechem, odwrócił więc głowę, żeby na nią spojrzeć, ale wówczas wspomnienie rozwiało się, a otulające go włosy nie przypominały już dłużej blond włosów Diany. Były ciemne i kręcone. Jak gdyby przeszłość zaczęła mieszać się z teraźniejszością, zwodząc pamięć wizjami słów, które nigdy nie padły, a powinny paść. Jak wiele z jego wspomnień tak wyglądało? Na wpół zatarte, przerywane przez premonicje, równie realne co rzeczywistość wokół. A jednak wszystko wydawało się tak prawdziwe. Prawdziwa była jej dłoń na jego policzku. Jej oddech, bicie jej serca. Szept nad jego uchem, przypominający westchnienie.
Szeptała bowiem do ucha, na które nie słyszał.

– Umrze razem z tobą – powiedział, oddając Lorien wspomnienie. – Zostawi po sobie pustkę, której nie będę potrafił wypełnić. – Tak jak ty, pomyślał, tak jak ty. – Ale najpierw poniesiesz je na swoich skrzydłach. Najpierw dasz mu wiatr. Może we śnie polecę kiedyś z tobą. Polecimy razem, kiedy stracę oko, jak Odyn, i zmienię się w kruka. I... – Wplótł palce między loki, w które skręcały się ciemne włosy kobiety, zanim pociągnął ją ku sobie, i przytrzymał, nie zdając sobie nawet sprawy, jak rozpaczliwie. Nie chciał jej wypuścić z rąk. Zawsze wiedział, że będzie kiedyś musiał zadowolić się wygwizdaniem znanej obojgu melodii ku niebu, które miało stać się jej domeną, jej domem. Nie wiedział jednak, że stanie się nim tak prędko. Ile czasu nam zostało, chciał spytać, ile czasu, Lorien? Szarpnął, brutalnie niemal, zbliżając jej twarz do swojej tak, że stykali się nosami. – ...Już się nie odmienię – zanucił chrapliwie końcówkę piosenki, zniżając głos niemal do szeptu, zanim powtórzył melodię, przechodząc na miękki, romski dialekt, bo słowa, które padały w tym języku zawsze brzmiały czulej. Zawsze brzmiały prawdziwiej. – Już się nie odmienię.

Ptak, czy kobieta? Które z nich zbierało cygańskie piosnki jego matki? Czy to ptak zagarniał je dziobem, kryjąc je głęboko pośród pierza, którym miał wymościć sobie kiedyś gniazdo? Czy to pożądała kobieta, niewiele wyższa od dziewczynki, która musiała stawać na palcach, żeby przytulić się do śpiewającej Seliny? Dawno już zrozumiał, że granica była płynna, a może nawet nie istniała, i tak jak współistniały ze sobą Lorien Crouch, Lorien Prewett i Lorien Mulciber, tak nie było rozdźwięku między Lorien a ptakiem, bo jedno zdawało się dopełniać drugie. Czym różnił się kochający błyskotki ptak od kobiety obwieszonej od stóp do głowy biżuterią? Chciwość tych dwojga był w stanie zaspokoić tylko bezkres nieba. Bo Lorien była chciwa. Chciwa władzy, chciwa zaszczytów, chciwa miłości. Jej chciwość trzepotała gwałtownie zachłannymi skrzydłami, kłapała wygłodniałym dziobem, jak nowonarodzone pisklę, moje, skrzeczała, moje, moje! Przypuszczał, że wydłubałaby mu oko, gdyby nie oddał jej wspomnienia. Wątpił bowiem, aby wciąż wierzyła w jego duszę, po tym jak wpił palce w jej odsłonięte ciało.

Moje, moje, moje.

Wcale nie był od niej lepszy.

– Zaśpiewaj – zażądał, z różdżką tuż przy jej szyi. Wciąż jeszcze trzymał rękę wplecioną w jej włosy. – Zaśpiewaj tylko dla mnie.

Rzucam na zauroczenie, na to, żeby zmusić Lorien do zaśpiewania, bo słowo "proszę" jest dla mnie zbyt trudne do wymówienia.
Rzut N 1d100 - 62
Sukces!

Rzut N 1d100 - 23
Akcja nieudana


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (5515), Lorien Mulciber (4900)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa