17.08.2024, 17:26 ✶
—1969—
dzielnica czarodziejów, Londyn
Sebastian Macmillan & Felix Bell
Bardzo dużo tu ludzi. Strasznie dużo, pomyślał z zaniepokojeniem Sebastian, poprawiając niezgrabnie zapięcia guzików w swojej szacie kapłańskiej. Ciemna barwa kowenowego uniformu odcinała się znacząco od znajdującego się za jego plecami fasady kamienicy z jasnej cegły oraz wystroju stoiska, na którym królowały stoły przykryte białymi obrusami, oraz wszelkiego rodzaju naczynia i sztućce przeznaczone dla potrzebujących. W końcu niektórzy mogli woleć usiąść na jednej z ław i posilić się bezpośrednio przy stole, zamiast przygarnąć naczynie na wynos wypełnione zupą i znowu zniknąć w tłumie.
Macmillan wodził niepewnie wzrokiem po grupkach charłaków zgromadzonych na ulicy. Niektórzy wymachiwali transparentami z hasłami nawołującymi Ministerstwo Magii do podjęcia zdecydowanych działań, inni wznosili w górę flagi z logami organizacji charytatywnych wspierających postulaty charłaków, podczas gdy pozostałe jednostki ograniczały się do podśpiewywań i krzyków, mających zagrzać tłum do dalszych protestów. Każdy dawał z siebie tyle, ile uznał za stosowne, jednak każde z nich w pewnym momencie będzie potrzebowało ciepłej strawy.
I tutaj na scenę wchodziła grupa kapłanek i kapłanów kowenu Whitecroft, w której znalazł się Sebastian. Ktoś musiał zadbać o to, aby każdy mógł coś zjeść, a ci najspokojniejsi uczestnicy mogli odpocząć przy stanowisku prowadzonym przez wiernych Matce. Wszyscy jesteśmy równi wobec natury. Tak brzmiały słowa wymalowane krzywo na szyldzie namiotu, nawiązując zarówno do wiary w Panią Księżyca, jak i misję charłaków. Nikt zbytnio nie oponował przed obecnością kapłanów na pochodzie. Ba, może jakaś szycha w siłach bezpieczeństwach myślała nawet, że widok szat kowenu ochłodzi nieco nastroje wywrotowców, którym mogło brakować wrażeń. Cokolwiek, aby sytuacja w magicznej dzielnicy Londynu nie zaogniła się jeszcze bardziej.
— Niech Matkę cię prowadzi — odezwał się automatycznie, gdy przy ladzie znalazł się niewysoki chłopak. Omiótł go spojrzeniem, zerkając jednak co chwilę w głąb ulicy, z której dobiegały coraz to głośniejsze okrzyki. Pochód musiał nabierać na sile. Albo na przodzie znaleźli naprawdę charyzmatycznego mówcę. Wrócił spojrzeniem do nieznajomego. — Chcesz coś zjeść? Napić się? — Wskazał na dwa wielkie kotły, w których mieszały kapłanki, nucąc pieśń pochwalną. — Mamy zupę warzywną, zostało nam chyba też trochę jagnięco-wołowej i... Zaraz zagotuje się woda na herbatę. Mamy czarną, ziołową i owocową.
Wykrzywił usta w niezręcznym uśmiechu. Może i zdarzało mu się prowadzić mniejsze obrządki w miejscach kultu kowenu i całkiem często pomagał w organizacji sabatów, tak nie był duszą towarzystwa. Gdyby to zależało od niego, spędziłby ten dzień zaszyty w swoim mieszkaniu na Nokturnie, przysłuchując się z odpowiedniej odległości pochodowi charłaków. Niestety, ktoś jednak musiał zadbać o młodszych kapłanów, a że Sebastian czuł nieprzyjemne ukłucie w sercu na myśl, że uliczna jadłodajnia mogłaby się tego dnia nie otworzyć... Dołączył do swoich braci i sióstr w wierze. Oby tego nie pożałował.
Macmillan wodził niepewnie wzrokiem po grupkach charłaków zgromadzonych na ulicy. Niektórzy wymachiwali transparentami z hasłami nawołującymi Ministerstwo Magii do podjęcia zdecydowanych działań, inni wznosili w górę flagi z logami organizacji charytatywnych wspierających postulaty charłaków, podczas gdy pozostałe jednostki ograniczały się do podśpiewywań i krzyków, mających zagrzać tłum do dalszych protestów. Każdy dawał z siebie tyle, ile uznał za stosowne, jednak każde z nich w pewnym momencie będzie potrzebowało ciepłej strawy.
I tutaj na scenę wchodziła grupa kapłanek i kapłanów kowenu Whitecroft, w której znalazł się Sebastian. Ktoś musiał zadbać o to, aby każdy mógł coś zjeść, a ci najspokojniejsi uczestnicy mogli odpocząć przy stanowisku prowadzonym przez wiernych Matce. Wszyscy jesteśmy równi wobec natury. Tak brzmiały słowa wymalowane krzywo na szyldzie namiotu, nawiązując zarówno do wiary w Panią Księżyca, jak i misję charłaków. Nikt zbytnio nie oponował przed obecnością kapłanów na pochodzie. Ba, może jakaś szycha w siłach bezpieczeństwach myślała nawet, że widok szat kowenu ochłodzi nieco nastroje wywrotowców, którym mogło brakować wrażeń. Cokolwiek, aby sytuacja w magicznej dzielnicy Londynu nie zaogniła się jeszcze bardziej.
— Niech Matkę cię prowadzi — odezwał się automatycznie, gdy przy ladzie znalazł się niewysoki chłopak. Omiótł go spojrzeniem, zerkając jednak co chwilę w głąb ulicy, z której dobiegały coraz to głośniejsze okrzyki. Pochód musiał nabierać na sile. Albo na przodzie znaleźli naprawdę charyzmatycznego mówcę. Wrócił spojrzeniem do nieznajomego. — Chcesz coś zjeść? Napić się? — Wskazał na dwa wielkie kotły, w których mieszały kapłanki, nucąc pieśń pochwalną. — Mamy zupę warzywną, zostało nam chyba też trochę jagnięco-wołowej i... Zaraz zagotuje się woda na herbatę. Mamy czarną, ziołową i owocową.
Wykrzywił usta w niezręcznym uśmiechu. Może i zdarzało mu się prowadzić mniejsze obrządki w miejscach kultu kowenu i całkiem często pomagał w organizacji sabatów, tak nie był duszą towarzystwa. Gdyby to zależało od niego, spędziłby ten dzień zaszyty w swoim mieszkaniu na Nokturnie, przysłuchując się z odpowiedniej odległości pochodowi charłaków. Niestety, ktoś jednak musiał zadbać o młodszych kapłanów, a że Sebastian czuł nieprzyjemne ukłucie w sercu na myśl, że uliczna jadłodajnia mogłaby się tego dnia nie otworzyć... Dołączył do swoich braci i sióstr w wierze. Oby tego nie pożałował.