• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[Sierpień 1972] 'I'm sick to death of this particular self. I want another.'

[Sierpień 1972] 'I'm sick to death of this particular self. I want another.'
Diva
I felt my heart crack -
slowly like a pomegranate,
spilling its seeds.
Burza czarno-srebrnych loków, blade lico, gwiazdozbiory piegów. Oleander jest młodym mężczyzną o 183 centymetrach wzrostu i nienagannej posturze. Jego oczy zmieniają kolor w zależności od nastroju, dnia, pogody, miesiąca - lawiruje pomiędzy odcieniami z pomocą metamorfomagii. Dłonie ma smukłe, palce długie. Nosi biżuterię i kolczyki, ale zazwyczaj tylko wieczorami bądź na występy. Gustuje w perłach, złocie i szafirach. Na pierwszy rzut oka uśmiechnięty, pełny życia i pasji młody człowiek, który nie stroni od tłumów i rozgłosu.

Oleander Crouch
#1
19.08.2024, 00:04  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 19.08.2024, 00:39 przez Oleander Crouch.)  
“There was a serenity about him always that had the look of innocence, when, technically, the word was no longer applicable.”

[Obrazek: e5c20094410745a376a1c8fab8fb5582.jpg] [Obrazek: 0f18a68467418f6bca355292aabce3fe.jpg] [Obrazek: 4a3a6926cfd19330ff90b5bbcff6b8ff.jpg]

♦♦♦


Zapach szorstkości porannych włosów wytartych o materiał poduszki łaskotał w nos; wbijał igiełki świadomości we wciąż odprężoną snem skórę, spinał mięśnie i nakazywał powrotu do cielesności. Odrzucona pościel sięgała poszwą skraju perskiego dywanu - jego miękkość koiła o poranku; przyzwalała nocnym swawolom odbić się na swojej powierzchni miękkością policzka. Zaciągnięte zasłony nie wpuszczały do pomieszczenia nawet cala południowego słońca, choć temperatura w sypialni sugerowała, że wszyscy porządni, pracujący czarodzieje powinni za niedługo opuszczać swe biurka, aby zasiąść do lunchu. Szafkę nocną zdobiło szkło rozłożystego kieliszka, do połowy zapełnionego cieczą o mocnym zapachu alkoholu; rękaw luźnej, wygniecionej koszuli zsunął się po ręce Oleandra, rozwinął i sięgnął dłoni, zakrywając ją prawie do palców, którymi chwycił nóżkę kieliszka, przysunąwszy do ust, wychylił resztkę jego zawartości jednym haustem. Napój piekł w przełyk, rozbudził stłamszony wczorajszym ciągiem alkoholowym żołądek, który gwałtownie podszedł do gardła i nie mając litości, zupełnie jak jego właściciel, zwrócił swą zawartość dodając perskiemu dywanowi jeszcze więcej wzorków. Kwaśny zapach wymiocin podrażnił zmysł węchu i począł rozchodzić się po cieple zatęchłości zamkniętej na cztery spusty sypialni. Crouch jęknął żałośnie i opadł na plecy, czując pod głową twardą, drewnianą posadzkę; zawartość żołądka wchłaniała się powoli we włosia dywanu, gdy chłopak przetarł nagie kolana po jego czystej powierzchni i chwiejnym krokiem podążył w stronę łazienki.

Czego się spodziewał?

Otworzył dwuskrzydłowe drzwi i przemknął przez tonący w promieniach słonecznych hol, kątem oka przyuważywszy wnętrze salonu, gdzie wczorajsze kieliszki różnego sortu zajmowały każdy możliwy blat; nie był pewien czy swąd alkoholu pochodzi z jego własnego oddechu, straumatyzowanej całym wydarzeniem wyobraźni, kwaśności wymiocin, czy po prostu unosił się powoli wślizgując pomiędzy drewniane panele podłogi i idealnie wymodelowane kinkiety ozdobnych żyrandoli.

Świat zawirował, gdy zbyt szybkim ruchem zapragnął otworzyć sobie drogę ku świeżości i zamiast pod prysznicem, wylądował na podłodze, jedną ręką trzymając się chłodnej umywalki. W sięgającym od parkietu po sufit lustrze, widział swoje żałosne odbicie - rozczochrane, kasztanowo-brązowe, kręcone włosy odrażały swoją szorstkością, bardziej przypominając stos połamanych na ognisko patyków niż zwyczajową, modną fryzurę. Znad prawie czarnych cieni pod oczyma wyglądały zielone, trawiaste oczy. Utraciwszy swą bystrość, bardziej przypominały podgniły mech na skraju lasu późnią jesienią. Cień zarostu oplatał szczękę niechlujną wstęgą, podkreślając szczupłość twarzy i jej ostre zarysowania oraz fakt, że sam Oleander, jakkolwiek bardzo by nie chciał, zdobywał coraz więcej męskich charakterystyk. Wykrzywił usta w grymasie, który zwiastować mógłby sztorm, ale z jego gardła wydobył się tylko teatralnie zachrypnięty szloch; zakaszlał próbując złapać oddech i kontynuował nieprzyjemną, męczącą żołądek czynność, jaką rozpoczął wcześniej w sypialni, tym razem opierając czoło o chłodną muszlę toalety.

Zimny prysznic zmył z niego dotyk dnia powszedniego, spływające po ciemnych rzęsach krople rozbryzgującego się strumienia gubiły się w meandrach obojczyków i klatki piersiowej, kończyły w odpływie wraz z brudami, wszystkim tym, czego należało się pozbyć - o czym należało zapomnieć; przyspieszony oddech, rytmiczny ruch bioder, lepkość potu, miękkość skóry i mocny uścisk dłoni. Ustami zawsze szukał tych drugich, ale znajdywał cudze, musiały wystarczyć, choć spragnione znajomej bliskości wargi trudno było zaspokoić byle jakim owocem, przesiąkniętą słodyczą kandyzowaną wiśnią, połykaną wraz z pestką, nasieniem spełnionej przyjemności.

Spojrzał na swoje odbicie w lustrze, na wodę spływającą z wciąż mokrych kosmyków, rozprostowanych przez nacisk wilgoci. Bladość twarzy wydawała się teraz wręcz chorobliwa, przełknął ślinę, ale nie potrafił już tego jak okropnie czuł się w swoim ciele, jak bardzo potrzebował wrócić do komfortu zwizualizowanej wersji siebie, tej która tak naprawdę nie istniała, choć była namacalna dla wszystkich dookoła. Kim był? Spoglądając w lustro nie był w stanie odpowiedzieć na tak proste pytanie, bo posiadał zbyt wiele wyidealizowanych wersji siebie, które w równoległych światach doświadczały swych przyjemności, kończąc personalne historie personalną satysfakcją; tak naprawdę wszystkie te sytuacje wydarzały się tu i teraz, jednocześnie, w każdej brał udział, tworząc nową personę, uwodząc nieprawdziwością i zwodząc na pokuszenie, bo to sprawiało mu najwięcej satysfakcji, cudze oczy na swojej osobie, nie ważne co ta swoja miała znaczyć - blond włosy, duże piersi, gładką skórę, płaski tyłek, męskie, szerokie ramiona, cokolwiek by choć przez chwilę poczuć się znowu chcianym.

Myślami starał się zboczyć z kursu, absolutnie zapomnieć, że dnia dzisiejszego będzie musiał odpokutować wczorajsze tańce i swawole - pozostać przy naturalnym wyglądzie, który wydawał mu się najbardziej obcy z masek, jakie przywdziewał. Pragnął rozedrzeć się na strzępy z każdą, kolejną sekundą, więc zaciskał zęby mocniej, raniąc wnętrze policzka. Dopiero czując metaliczny posmak krwi, ocucił zmarkotniałe, strute zmysły. Charakterystyczne pieczenie wewnątrz jamy ustnej przywołało go do porządku, pozwoliło, by kontynuował poranną (choć trafniej byłoby powiedzieć popołudniową) rutynę. W głowie recytował dzisiejsze, zaplanowane czynności, choć to też wcale nie pomagało. Przywołane imię Lorraine przyniosło ze sobą lekkość minionych dni, spędzonych przy klawiszach z kości słoniowej, bieli pościeli, zieleni lata. Tęsknota i podniecenie splatały się ze sobą harmonijnie w świadomości Oleandra, choć tak naprawdę walczyły o uwagę, jak wygłodniałe psy, wygryzając po kolei ciepło uczuć, jakimi potrafił darzyć swoich najbliższych; widział świat w wykrzywionym zwierciadle, priorytetyzując swe pragnienia, splamione stłamszonym brakiem akceptacji, tym w jaki sposób dorastało jego ciało. Co jeżeli nikt nie będzie już na niego spoglądał, gdy zniknie delikatność, gdy kolejne wiosny przyniosą szorstkość? Bał się zmiany, a jednocześnie na niej bazował swoją osobowość.

Powiew jaśminowej świeżości uderzył go w nozdrza kolejnym wspomnieniem, które odrzucił o wiele szybciej niż każde inne. Nie mógł teraz myśleć o Desmondzie. Dopiero co pozbierał się z chłodnych kafelków łazienki, zmył z siebie lepkość wczorajszej nocy, podczas której uciekł myślami do zakątków spędzania czasu z Malfoyem, w sposób, w jaki ten by nie aprobował. Ręcznik zawieszony na ramionach był wilgotny od kapiącej z włosów wody. Blaty nie były już zapełnione pustymi, lepiącymi się od alkoholu kieliszkami, odór wymiocin również zniknął, tak samo jak pozostawiona na dywanie plama. Oleander opadł na kanapę, nie bacząc na brak odzienia. Spojrzał w górę, napotykając wzrokiem kryształy żyrandola. Wszystko w mieszkaniu było uporządkowane, zupełnie jakby wcześniejsza sceneria było tylko i wyłącznie wyobraźnią właściciela. Podstarzały skrzat domowy bezszelestnie przemieszczał się między kuchnią, a jadalnią, na której stole pozostawił eliksir mający pozwolić 'paniczowi' poradzić sobie z nudnościami i innymi, nieprzyjemnymi efektami spędzenia nocy na krzykach i zatruwaniu organizmu alkoholem.

Na stoliku kawowym stały schludnie zapakowane pudełka. Największe, owinięte różową kokardą, oraz dwa mniejsze udekorowane bladoniebieskimi wstążeczkami. Otwarte drzwi na balkon w kształcie półkola, wpuszczały do środka ciepło letniego powietrza. Dochodzące z kuchni zapachy zazwyczaj przyprawiłyby Oleandra o burczenie brzucha, ale tym razem pogorszyły jedynie ostrość nudności. Resztą sił zwlókł się z kanapy, na której pozostawił mokry ślad opływającego z prysznicowej wody ciała. Odrzucił ręcznik na oparcie mebla, ten również miał zaraz zniknąć, pozostawiając pokój we wręcz sztucznej czystości. Zanim udał się do garderoby, aby wybrać dzisiejszą truciznę kreacji, wychylił kolejny napój, tym razem mający mu pomóc eliksir. Popijając go wodą, wyszedł z jadalni i przeszedł przez hol, trafiając do sypialni, a później, wspomnianej wcześniej garderoby.

Jasna koszula, którą wybrał, schowana była w materiale lnianych, blado-turkusowych spodni. Nie ubierał butów, był u siebie w domu. Tak samo odpuścił sobie jakiekolwiek inne ozdoby, stawiając na prostotę ubioru, bo nie potrafił w takim stanie zbyt długo spoglądać na swe odbicie w lustrze. Zaawansowane zabiegi metamorfomagiczne nie wchodziły dzisiaj w grę, resztkę energii wykorzystał na przywrócenie gładkości skory i ukrycie cienia zarostu oraz pozbycia się worków pod oczyma. Kasztanowe, kręcone włosy, podtrzymywane w sprężystości odżywką, wyschły szybko w letnim słońcu jasnego, przestronnego mieszkania. Plecy miał szersze niż zazwyczaj, twarz ostrzej zarysowaną, ale nie powstrzymał się przed założeniem złotych, japońskich pereł i sygnetu z akwamarynem.

Gdy poranne nudności i brak umiejętności odnalezienia swego 'ja' zostały zepchnięte w odmęty podświadomości, rozległ się dzwonek do drzwi - czy idealnie punktualnie, Oleander nie miał pojęcia. Spoglądał na zegarek zdawkowo, a gdy pozbył się oznak swego psychicznego przemęczenia, a sam wzmacniający i mający stłumić kaca eliksir zaczął działać, niezbyt przejmował się upływem czasu. Wiedział, że Lorraine miała przyjść dzisiaj, w godzinach popołudniowych - inaczej się z ludźmi nie umawiał, znał siebie wystarczająco, aby stwierdzić, że do dwunastej na pewno nie zwlecze się z łóżka.

Nie fatygował skrzata, który pochłonięty był przygotowaniami późnego lunchu dla właściciela mieszkania i jego przyszłego gościa. Otworzył drzwi, pozwalając aby zabarwione suchym tytoniem i granatem perfumy przesmyknęły się w powietrzu wraz z aromatem drewna idealnie wyczyszczonych posadzek.

- Lorraine! - wykrzyknął entuzjastycznie, jakby wcale nie rzygał niedawno w toalecie podważając każdą decyzję, jaką podjął w życiu oraz swoje własne istnienie - Nie mam pojęcia która dokładnie jest godzina, ale spóźnienia czy przychodzenie na czas są sprawami mało ważnymi, gdy ma się przed sobą tak istotne osoby - mruknął do niej jak gdyby rozbawiony swoim własnym, niesamowicie błyskotliwym powiedzonkiem.

- Zapraszam, czuj się jak u siebie. Ruby przygotowuje lunch. Po powrocie z Maroka jem sporo śródziemnomorskiej kuchni, przyzwyczaiłem się do smaku naprawdę dobrych pomidorów, przyprawy to też niezła odmiana, zwłaszcza po tych naszych, angielskich kleikach ze wszystkiego. Ziemniaki, owies i tak dalej, nuda, szarość. Powiedziałbym, że to dziwy, iż dzisiejszy dzień jest taki słoneczny, ale nie oczekiwałbym nic innego po czasie, w którym cię widzę - poprowadził kobietę przez hol, gdzie, jeżeli potrzebowała, pomógł jej wydostać się z odzienia wierzchniego. Zabrał ją w głąb mieszkania, do salonu, w którym nie było już ani ręcznika, ani mokrych plam na kanapie.

Kryształowy żyrandol górował nad pomieszczeniem, w którym zieleń i naturalne kolory płatków kwiatów owijały ciemne drewno mebli. Pastelowe kolory kanap i foteli okute były złotem, choć to nie migotało szpetnością, a dopełniało całość. Ściany ozdobione były ramami w tym samym kolorze oraz w odcieniach brązu, otaczając obrazy spod pędza znajomych Lorraine osób lub ruchome fotografie, przeróżne wycinki z gazet czy inne, przepiękne bibeloty. Białe, dwuskrzydłowe drzwi balkonowe prowadziły na półkolisty taras z jasnymi, wygiętymi w florystycznych zawijasach meblami. Górę drzwi zdobił kolorowy witraż, którego cień padał na posadzkę w miejscu, gdzie znajdowało się wejście po pomieszczenia z fortepianem.

- Niesamowicie egocentrycznie z mojej strony byłoby zaczynać mówić i nie dać ci najpierw opowiedzieć, co takiego spotkało cię w ostatnich miesiącach. Nie żebym, tak właściwie, nie był egocentryczny, ale rozumiesz. Dobrze też zachowywać pozory, zwłaszcza jak się rozmawia z kimś, kogo się lubi - oparł się filuternie o blat postawnego kredensu, na którym leżały, w przedziwnie estetycznym nieładzie, różne kawałki biżuterii. Jedynym, bardzo odstającym od panującego porządku salonu wydawała się pusta, pozostawiona na małym stoliku butelka po za drogim szampanie. Oleander skrzywił się odrobinę, gdy na nią spojrzał. Nie mógł być zły na Ruby, że umknęło to jej zaklęciom, właściwie był zszokowany, że udało jej się sprzątnąć cały ten bałagan w tak krótkim czasie.


“Why can't I try on different lives, like dresses, to see which one fits best?”
♦♦♦
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#2
05.09.2024, 23:42  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 08.07.2025, 22:44 przez Lorraine Malfoy.)  
– Wiesz, że nie mogłabym się o to gniewać. Zbyt wiele razy powtarzałam ci, żebyś skupił się na wahadle metronomu, zamiast zaklinać wskazówki zegara, żeby lekcja mijała szybciej – choć w łóżku, do którego przenosili się po zakończonej lekcji, dalej rozmawiali o muzyce, pomyślała, starając się zignorować przypadkową dwuznaczność, która wkradła się w zamierzeniu niewinny żart – teraz mam za swoje – zauważyła przekornie, odkładając we wskazane miejsce kapelusz o szerokim rondzie, chroniący przed bystrymi promieniami sierpniowego słońca. 

Uśmiech trwał przyczajony w kąciku ust Lorraine niby nie w pełni uformowana perła w płaszczu małży. Perłowy naszyjnik zdobiący szyję Oleandra zdawał się być testamentem wszystkich uśmiechów, którymi go obdarzyła i miała jeszcze obdarzyć. Blask reminiscencji rozświetlił jej oczy, kiedy wspomniała o wspólnych lekcjach gry na fortepianie – lekcjach, których oficjalnie udzielała mu aż do końca zeszłego roku – droczyła się teraz, oczywiście, z chłopakiem, który pozostawał jej najstarszym stażem, a zarazem najzdolniejszym uczniem: drogocenną perłą o złotym overtonie, którą pomogła uformować, uzyskując doskonały kształt i barwę. 

Wiedziała przecież, jak wyczekiwał ich spotkań, widziała entuzjazm, z jakim prezentował jej nowe kompozycje, zapał, z którym podchodził do proponowanych przez nią ćwiczeń. Nie ma znaczenia, jak długo ci to zajmie, mówiła z irytująco niewzruszonym spokojem Lorraine, kiedy odsuwał się sfrustrowany od klawiszy powleczonych kością słoniową, urywając wściekle melodię, gdy trzeci raz z rzędu popełnił ten sam błąd, ten czas i tak by minął. Kazała mu grać tak jak gdyby nie istniał czas, ale sama notowała w głowie, ile godzin spędził nad partyturą, a ile pochylony nad fortepianem, ćwicząc kolejne wariacje ulubionych utworów. Perfekcjonistka w każdym calu, od najmłodszych lat ciężką pracą szlifowała naturalny talent muzyczny pod okiem matki, wybitnej wirtuozki: cudowne dziecko, mówili o niej, sam ojciec chwalił się, że jego córka jest wielką artystką – urodziłaś się do tego, zapewniła ją ciepło Josephine Avery po pierwszym występie na wernisażu Muzy – profesor Slughorn ocierał łzy, gdy na jego prośbę zagrała sentymentalny szlagier z lat młodości na jednym ze spotkań Klubu Ślimaka, ale Lorraine nigdy nie udało się poruszyć tej jednej osoby, na której opinii zależało jej najbardziej. Nigdy nie usłyszała choćby słowa aprobaty od swojej mentorki, Mirandy Malfoy, nieważne, jak bardzo się starała. Dopiero gdy z polecenia rodziny – jeszcze jako nastolatka – zaczęła uczyć inne dzieciaki z dobrych domów gry na fortepianie i teorii muzyki, pojęła, jak okrutne były metody matki, wahające się od emocjonalnego szantażu po fizyczną przemoc. Lorraine wpatrywała się pustymi oczami w siedzącego obok niej aroganckiego chłopaczka, który niedawno zaczął dosięgać pedałów fortepianu, wsłuchując się w frywolną improwizację zagraną – jakby na przekór – zamiast klasycznej miniatury, o którą poprosiła, wiedząc, że ćwiczył ją z poprzednim korepetytorem. Próbowała zrozumieć, w czym pomogłoby mu przytrzaśnięcie palców klapą instrumentu albo nawrzeszczenie, że nie przykłada się wystarczająco do lekcji – tak postąpiłaby jej matka, gdyby odważyła się na podobną impertynencję – próbowała, ale nigdy nie udało jej się tego zrozumieć. Banalne, ale efektowne, stwierdziła w końcu, odzyskując rezon, co jeszcze możesz mi pokazać?

Towarzyszyła Oleandrowi w jego poszukiwaniach najlepiej, jak umiała: starała się oduczyć chłopaka uprzedzeń, jakie zaszczepił w nim jego pierwszy nauczyciel, sama próbując jednocześnie zapomnieć o okrucieństwach, których dopuszczała się Miranda. Odpocznij, spróbujemy jeszcze raz, zachęcała łagodnie, widząc, że dana kompozycja sprawia Oleandrowi wiele problemów. Jeszcze raz, wyrywało się znowu z jej ust – ostre, stanowcze, ale i pełne satysfakcji – gdy za kolejną próbą udawało mu się zagrać utwór poprawnie, przecież już potrafisz. Czuwała na jego edukacją muzyczną, pokazywała mu, jak przelewać siebie w to, co tworzy, nie mogę nauczyć cię niczego więcej, stwierdziła w końcu, z niezwykłą dla niej prostotą, śmiejąc się, gdy nalegał na więcej lekcji: ale przecież była tutaj dzisiaj, choć od dawna już nie nazywali tych spotkań “lekcjami”, a po prostu wspólnym muzykowaniem. Bo Oleander, tak samo jak i Lorraine, żył, oddychał i kochał muzyką, czyniąc z niej bóstwo wymagające uwielbienia. Jak mogłaby powiedzieć mu "nie"?  

Przyglądała się Oleandrowi na swój zwyczajowy, badawczy sposób, przenikliwymi błękitnymi oczyma, których kolor podkreślała jasnoniebieska sukienka o nieco mniej konserwatywnym wykroju niż zwykle, w skupieniu błądząc wzrokiem po twarzy chłopaka. Pozwoliła zalać się potokiem słów – kiwnęła tylko głową, dziękując za zaproszenie na lunch, dobrze znała bowiem prawdziwą naturę głodu, jaki dręczył Oleandra: oboje zawsze byli głodni, głodni miłości, uwagi i ciepła – widząc, jak głodny jest rozmowy, uważnie wsłuchiwała się w to, co mówi, w ton jakże miłego jej uszom głosu, w subtelną mowę jego ciała.

– Powiedz mi jeszcze, że tęskniłeś – rzuciła kapryśnie, choć jej oczy śmiały się radośnie. – Zdawało mi się, że przygotowywałeś się do europejskiego tourneé na wzór Liszta, ale w listach nie poświęciłeś tym przygotowaniom zbyt wiele uwagi: widzę, że dalej tylko zachwycasz się Marokiem. Dlaczego mnie to nie dziwi? – Westchnęła z emfazą, teatralnie przyciskając do piersi na wysokości serca dłoń, w której ściskała dopiero co ściągnięte z palców letnie rękawiczki i rączkę dopasowanej do nich, jasnej torebki. – Przecież to ojczyzna oleandrów, kuszących słodkim zapachem kwiecia.

Czyżby zobaczył prawdziwego siebie w dziko rosnącym krzewie, porzucając na chwilę, właściwą swej naturze, wieczną mimikrę? Przypatrywała się konstelacjom piegów, którymi usłana była twarz Oleandra, starając się zgadnąć, które zrodziły się z promieni marokańskiego słońca, a które – pod wpływem kaprysu metamorfomaga. Myśli Lorraine mimowolnie pomknęły w stronę Maeve, ale nogi podążyły w ślad za chłopakiem do salonu zalanego blaskiem popołudniowego słońca. Gdzieś po drodze odłożyła mocno wysłużoną torebkę. Uniosła lekko brwi na pytanie Oleandra. Kiedy niby zacząłeś dbać o pozory, pomyślała leniwie i, z podobną mu, zblazowaną manierą, oparła się o kredens, którego drewniany blat był ledwie widoczny spod rozsypanej w artystycznym nieładzie biżuterii. Pieszczotliwie powiodła spojrzeniem po rozrzuconych świecidełkach, nieco dłużej zatrzymując wzrok na wysadzanej szafirami bransolecie. Choć wydawała się idealnie pasować do akwamarynu osadzonego w pierścieniu Oleandra, harmonijnie komponując się zarazem z błękitem jej sukienki, Lorraine ostatecznie nie sięgnęła po błyskotkę. Zerknęła przelotnie na przyjaciela zanim ostrożnie ujęła w dłonie inne precjozum: ciężki naszyjnik. Wzgardziła ciemnoniebieskimi szafirami, wybierając w zamian zieleń swoich ulubionych szmaragdów. Przyłożyła naszyjnik do szyi, nie pozwalając jednak drogocennym kamieniom dotknąć nagiej skóry. Pasuje mi?, zdawała się pytać z figlarnym błyskiem w oku.

– Nie miałam żadnych okazji do świętowania, jeżeli o to pytasz – odpowiedziała wymijająco, zerkając przy tym na stojącą na stoliku pustą butelkę po szampanie. Ostentacyjny pokaz młodzieńczej dekadencji – prymitywne w swej prostocie świadectwo nocnej rozpusty – zgniłe truchło wystawione na katafalku na środku eleganckiego salonu, gdzie grywano brudną muzykę: jazz czarniejszy od świeżo rozkopanej mogiły, która kusiła swymi wulgarnie rozwartymi podwojami, oferując zapomnienie i niespokojny sen. – Aż do dzisiaj. – Odłożyła naszyjnik na miejsce. Skupiła na powrót spojrzenie na twarzy Oleandra, nie dając po sobie poznać, że zwróciła uwagę na ten – jakże błahy – detal w postaci szampana o wartości jej miesięcznej pensji. – Opowiedz mi o białych marmurach Casablanki i o błękitnych domach Szafszawanu – poprosiła miękko. – Opowiedz mi o arabeskach Rabatu i o mozaikach Sali. Czy widziałeś oazy Tinghiru? Groby w dolinie Chellah?

Zawahała się, zanim zadała następne pytanie: szybko jednak odwróciła się na pięcie, tyłem do chłopaka – nie chcąc, by widział niepewność na jej twarzy – i odsunęła na bok taflę blond włosów, by mógł rozpiąć prosty, srebrny łańcuszek ze stali chirurgicznej, jedyny element biżuterii, jaki nosiła na co dzień. Objęła spojrzeniem resztę pokoju. Lśnił czystością, tak jak całe mieszkanie Oleandra zresztą. Kwiaty doniczkowe nie wyglądały na zaniedbane. Dobrze, pomyślała Lorraine, choć coś na kształt ulgi poczuła dopiero poglądając znów na orgię świecidełek na blacie prowizorycznej toaletki. To był prawdziwy Oleander. Zerknęła na chłopaka przez ramię. Oporów przed podjęciem przerwanej dyskusji pomógł jej pozbyć się widok znajomego obrazu na ścianie. Dobrze wiedziała, spod czyjego pędzla wyszedł.

– Czy udało ci się zobaczyć tę wystawę malarską, o której pisałam w listach do ciebie?


Yes, I am a master
Little love caster
Diva
I felt my heart crack -
slowly like a pomegranate,
spilling its seeds.
Burza czarno-srebrnych loków, blade lico, gwiazdozbiory piegów. Oleander jest młodym mężczyzną o 183 centymetrach wzrostu i nienagannej posturze. Jego oczy zmieniają kolor w zależności od nastroju, dnia, pogody, miesiąca - lawiruje pomiędzy odcieniami z pomocą metamorfomagii. Dłonie ma smukłe, palce długie. Nosi biżuterię i kolczyki, ale zazwyczaj tylko wieczorami bądź na występy. Gustuje w perłach, złocie i szafirach. Na pierwszy rzut oka uśmiechnięty, pełny życia i pasji młody człowiek, który nie stroni od tłumów i rozgłosu.

Oleander Crouch
#3
06.08.2025, 21:18  ✶  
Błyskotki były częścią codzienności, przedmiotami użytkowymi i upiękniaczami. Ich obecność zaczynała mieć znaczenie, dopiero, gdy się im je przypisało, bez tego nawet najdroższy szmaragd był bezwartościowy; pieniądze nie były walutą dostrzegalną dla Oleandra, były w jego życiu tak samo jak jedzenie, łóżko, oklaski widowni. Gnał za tym, co było, w jego mniemaniu, nieosiągalne - pragnienie mieszało się z miłością, gdy ręką sięgał ku słońcu i zaciskał dłoń gniotąc puste atomy.

Eliksir kojący skutki wczorajszej nocy szumiał mu w uszach, poruszał zmysły z mozolnością starej, schnącej rzeki w wydrążonym korycie, gdy głos Lorraine otulał go znajomym tembrem. Niektóre słowa raz usłyszane, tonęły w miękkim wodospadzie blond włosów, aby wybić dźwięczność tych istotniejszych; mowa była srebrem, a milczenie złotem, tyle że miał przed sobą żywy dowód przeczący konserwatywnej zasadzie. Cisza zapadała przed burzą, milczenie było oznaką końca, gdy początek opiewało się w biesiadnych krzykach. Oleander mówił, dyktował i pokazywał, wyciągał palec, by wskazać samo słońce, a kończył wydłubując sobie oko, bo to własnie on był centrum układów planetarnych.

Ogarnęło go zirytowanie, gdy ciężki naszyjnik nie opadł w miękką skórę dekoltu, nie dał jednak tego po sobie poznać, oparty o mebel, przesunął wzrokiem w dół, bez wstydu lustrując delikatność zdobień błękitu, otulając talie zielenią bluszczu spojówek i ostatecznie, w powrotnej drodze do głębin spojrzenia, zignorował dobre maniery i zabłądził w meandry przyozdobionych materiałem sukienki ramiona, a potem obojczyki. Utrwalony w żarze wspomnień, chłód porcelanowych ramion, zbrukany aksamitem podkoszulka, który trzymał się na ramieniu tylko na słowo honoru; cienka linia ramiączka odgraniczała od wpadnięcia w rwący nurt rzeki, jak chwiejna barierka mostu zawieszonego nad parkowym zalewem, sadzawką, znad której podziwia się czarne jak noc, zgubione w odbiciu nieba łabędzie.

Oh, Lorraine, wzdychał, zastępując tembr fortepianu skalą swojego własnego gardła. Stłumione wcześniej żądze były teraz na wyciągnięcie ręki, podawały potulnie dłoń satysfakcji i przesuwały paznokciami po liniach mięśni, zupełnie jakby śledziły układ kości słoniowej na klawiaturze instrumentu. Czy kolejna lekcja może trwać dłużej?, pytał, przekornie, spijając kolejne słowa z jej ust i dając przejrzeć się na wylot chłodnemu spojrzeniu, teraz przepełnionym najpiękniejszymi gwiazdozbiorami martwych już bogów. Zachód słońca zwiastował koniec, choć nie wieczny, nie nazbyt długi, bo kolejne spotkanie miało odbyć się niebawem. Wskazówki zegara wydawały się wtedy morderczymi Furiami, goniącymi za linią życia, którą napoić miał tylko kolejny łyk z zakazanego kielicha. Przeciągając wyczekiwanie, odczuwał mocniej i bardziej, kumulujące się uczucie nadchodzącej ekstazy narastało, gdy nauczycielka była w zasięgu ręki i wzroku, a jednocześnie tak daleko; klawisze ślizgały mu się pod palcami, opuszkami naciskał w odpowiedniej kolejności, powtarzał dźwięki, które wyryły mu się w umyśle głosem Lorraine, jej dotykiem, zapachem i smakiem. Grając czuł się, jakby siedzieli znów w pokoju muzycznym, w Kornwalii, z szumem oceanu na wyciągnięcie ręki. Burzowe niebo znajdujące się po basowej stronie klawiatury stało się ukojeniem, gdy pewnego razu, lekcja przedłużyła się aż do jutrzenki.
Lorraine, nie chciałabyś zostać na kolację? Okropnie pada, zapytała któregoś razu Beatrycze, doskonale wiedząc, że Panna Malfoy mogłaby znaleźć się w suchym miejscu bez wyściubiania nosa na letnią ulewę. Zaakceptowane zaproszenie wydało się zaskoczeniem nawet dla samej Pani Crouch, choć definitywnie pozytywnym. Znał wszystkie zakamarki rezydencji, tajemne przejścia i sekrety, przekazywane z dziada pradziada; dokładał swoją cegiełkę do wiekowych murów, zamykał westchnienia w fundamentach i kolejne oddechy zaklejał zdobną boazerią. Czymże była jedna nieprzespana noc w wodospadzie tych, które miały dręczyć bezsennością z powodów nawet nie bliskich przyjemności? Deszcz igrał z witrażami okien przedsionka, gdy cały dom wydawał się spowity w ciszy północy księżyca w nowiu, obdartego z pozorów, pozbawionego swej pełni przez zachłanność łyżek o ciężkości srebra.

Zmrużył oczy, ulegając kuszeniu. Nie myśląc nawet dwa razy czy powinien, ot tonąc w przyjemności rekolekcji, z których wyciągnął więcej lekcji, niż tylko te czysto muzyczne, wziął naszyjnik w dłoń i podszedł do kobiety. Odpiął łańcuszek ze gracją profesjonalisty i przechwycił go. W znajomym ruchu, pochylił się nad jej ramieniem, lokami łaskocząc policzki i sprawiając, że ciężki materiał okalający szmaragdy, tym razem opadł na dekolt, dotykając biżuteryjnym chłodem skóry, jednocześnie pilnując, by ich skóra nie spotkała się w ogóle. Od samej bliskości przeszedł go przyjemny dreszcz, choć nie zamierzał podążać tą ścieżką, tak przeciągnął moment zapinania naszyjnika, jak tylko mógł. Znajomy zapach ukoił poszargane zmysły, pozwolił zatonąć w cieple promieni słonecznych padających na plecy.

- Długo go nie nosiłem, możesz go wziąć. To prezent, tak właściwie, przykro mi, nie ma już odwrotu. Zieleń bardzo dobrze na tobie leży - powiedziawszy, wziął krok do tyłu, zaraz znów znajdując się przed Lorraine, coby podziwiać ukoronowanie jej piękna. Wyciągnął rękę, aby wręczyć jej srebrny łańcuszek, którego lekkość zastąpił błyskiem szmaragdów.

- A co do twoich słów, tak, oczywiście, że tęskniłem, ale to przecież już wiesz, inaczej by cię tu nie było - zaświergotał i przeszedł do ustawionych na stoliku, owleczonych w ozdobne materiały, prezentów. Usadowił się na miękkości włosia dywanu i spoglądał na nią z dołu.

- Nie chciałem sprawiać Ci przykrości, cóż to za przyjemność, chłonąć muzykę ze słów nakreślonych na pergaminie?  Następnym razem powinnaś się ze mną wybrać, Wiedeń jest taki nudny, gdy nie ma się dobrego towarzystwa. Przepiękne, ale puste miasto. Budapeszt miał sobą o wiele więcej do powiedzenia, prawdopodobnie, dlatego właśnie grałem Liszta, a nie Beethovena, bez urazy dla tego drugiego. Włochy swoich krajobrazem zbyt mocno przypominały mi o ciepłych nocach w Kornwalii, nie chciałem takich uczuć, więc odetchnąłem, gdy policzków dotknęły drobinki piasku marokańskich pustyń - choć początkowy entuzjazm go nie opuścił, tak słowa wydawały się składniejsze, zupełnie jakby powitał ją słoneczną kompozycją Chopina, a teraz obdarzał religijnym utworem Bacha, zagranym na pianinie, niezbyt, więc wymyślnym, nawet jeżeli Barokowym.

- Białe marmury Casablanki pozostawiły we mnie nic innego, jak głód, ale dzięki temu mogłem przywieźć najważniejszy przedmiot, bo ten, który dzisiaj ci wręcze- przesunął największe pudło w stronę Lorraine, biorąc w dłoń kolejny prezent - Szafszawan był jak stąpanie po tafli najczystszych z rzek bądź jezior, odcień błękitu, choć intensywniejszy niż twoje oczy, niczym nie mógł równać się ze spojrzeniem - kontynuując położył mniejszy z pakunków na tym największym - Mozaiki Sali postanowiłem zapisać dla ciebie własnoręcznie, nie tylko w muzyce - dołączył do dwóch pakunek trzeci, średniej wielkości i na tym zakończył, spoglądając na Lorraine w wyczekiwaniu, na chwilę nawet zrobił pauzę w mówieniu, pozwalając, by dźwięk rozkładających się na stole jadalnianym zastawy, był jedynymi wibracjami w przestronnym mieszkaniu.

Oparł się o dół kanapy, pozwalając by loki rozsypały się po jej materiale. Spojrzeniem wciąż podążał za Malfoy, z tęsknotą, która zapełniała się z sekundy, na sekundę; nie lubił być daleko od tych, których kochał.

- W swojej rozpaczy dopytywałem, czy Jamal pogrzebałby mnie w pięknym miejscu, czy trumną byłby witraż? Aby wszyscy, nawet po śmierci, mogli na mnie patrzeć - uśmiechnął się, choć jego ton wcale nie był radosny, scalał się ze smutkiem szarych, deszczowych dni w stolicy Anglii, które teraz zdawały się tak odległe, gdy Lorraine była przed nim, prezentowała się, okalana promieniami sierpniowego słońca, jakby czas nie miał znaczenia, a oni wciąż zawieszeni byli w letniej przerwie od nauki w Hogwarcie.

- Byłem w Maroku, aby odgonić pożądanie, sięganie po kolejne kwiaty, do których nie mam prawa, nawet jeżeli bardzo chcę, strawić smutek, pogrzebaną wieloletnią relację, która postanowiła wstać z grobu, mimo wbicia nagrobka głęboko w mokrą ziemię. Jamal to kolejny, bogaty człowiek, który dając ludziom wszysto, zaspokaja swój głód, a przynajmniej tka mu się wydaje, bo przecież takowy może tylko rosnąć? - parsknął pod nosem, jakby zniesmaczony swoją własną pychą, a przecież wydawało się to niemozliwe... Prawdopodobnie dlatego było tak teatralne, może nie przećwiczone, ale podejrzanie poetyckie.

- W oazach Tinghiru spadły na mnie krople wyznania, stałem się bóstwem i dla Jamala, mecenasa sztuki, i też wielu innych. Kolorowe łaźnie odsłaniają wiele, a ozdobione meandrami wzorów materiały przewieszone w sklepionych minaretami pomieszczeniach, zasłaniają swąd wonnych kadzideł, truchła nadgryzionych jabłek. Wydawało mi się, że potrzebowałem uwagi, nie, ja naprawdę jej potrzebowałem, ale okazało się, że jeżeli nie dostaję jej od tej jednej, jedynej osoby, nawet cały zastęp wiernych, wyznających cię jak bóstwo osób nie zastąpi tego uczucia. Wciąż wyżerał mnie okropny głód, mimo wgryzania się w jabłka Jamala, z jabłoni, które posadził w świętym miejscu, z dostepem tylko dla tych którzy sa godni, cokolwiek to znaczy, Lorraine. W jednym z tych prezentów jest też seria listów, którą chciałem ci wysłac, ale tego nie zrobiłem. Nie wiedziałem jak się czuć, dlatego komponowałem, oddawałem się cielesnym uciechom et cetra, et cetra ... - poruszył palcem rytmicznie, jakby pokazując 'następstwa' swoich uczuć, wymachując kończyną w powietrzu.

Przymknął oczy, czując, że znów zaczyna mu się robić niedobrze. W uchylonej sypialni cień padł na ogromny fresk wiszący nad baldachimem łóżka, niczym omen. Materiał odpierał atak z niebios, czego nie można było powiedzieć o spadającym Lucyferze. Mitologie różnych religii nie były Oleandrowi obce, nawet jeżeli takowe były wyznawane przez mugoli. uważał, że ich 'rodzaj' nie powinien przywłaszczać sobie żadnej wiary, zwłaszcza jeżeli łączyło się to ze sztuką.

- Delacroix, tak? Jak najbardziej. Wybacz, jeżeli o tym też nie wspomniałem. Miałem w głowie zbyt dużo niespełnionej miłości do Twojego kuzyna. Nie, nie Baldwina, choć rozmawiamy o obrazach, ale to wciąż pozostajemy w temacie - pierwszy raz od początku rozmowy, ściszył głos do pomrukiwania, tak, że poza pokojem, w którym siedzieli, nie dałoby się usłyszeć, że mówił cokolwiek.


“Why can't I try on different lives, like dresses, to see which one fits best?”
♦♦♦
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#4
19.08.2025, 18:30  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 19.08.2025, 19:14 przez Lorraine Malfoy.)  
Mowa była srebrem, a milczenie złotem, jak można było jednak milczeć u boku złotoustego chłopca? Chłopca, o którym wszyscy mówili, że jest jak żywe srebro? A jednak, jego dotyk był czuły, nie noszący znamion midasowej zachłanności. Nie pozwolił sobie nawet na niewinne muśnięcie skóry Lorraine, choć ta wygięła leniwie szyję w jego stronę, odgarnąwszy wcześniej na bok długie blond włosy. Znów mogłaby otulić tymi włosami Oleandra, spłynąć po nim srebrzystą kaskadą, tak jak i sok ze złotych jabłek musiał ściekać mu po brodzie we wspomnieniach dni minionych, wysrebrzanych piaskami pustyni, pozłacanych promieniami słońca. Złote były dnie, które spędzali pochyleni nad instrumentem, dopóki słońce nie ustępowało miejsca księżycowej łunie, srebrnymi były noce. A może było na odwrót, pomyślała czule Lorraine, przesunąwszy palcami wzdłuż zapięcia misternie zdobionego naszyjnika. Złote noce, srebrne dnie.

Powstrzymała nagłą chęć przyciągnięcia ku sobie jego dłoni, ucałowania jej, tak jak i on zwykł ją kiedyś całować. Zamiast tego, bez słowa przyjęła prosty łańcuszek, który Oleander zdjął z jej szyi, przyzwalając na to, aby ich dłonie zetknęły się na dłużej. Normalnie spierałaby się z nim żartobliwie, że mami ją drogimi świecidełkami, jak gdyby była sroką, nie kobietą – nią także nie była, śmiałyby się jej oczy, była przecież wilą – tym razem przyjęła jednak prezent bez słowa sprzeciwu. Tak, jak gdyby jej się po prostu należał.
Może i Lorraine Malfoy miała słabość do szmaragdów. A może głodny błysk na dnie jej oczu domagał się czegoś, co było od nich droższym.
Z namaszczeniem odłożyła swój stary łańcuszek na komodę, choć nie było dla niego miejsca u boku innych, dalece piękniejszych świecidełek. Nie dlatego, że jego srebrny blask wydawał się przy nich lichym. Najdroższe dary lichymi się stają, gdy dawca drogim być przestaje, pomyślała obojętnie Lorraine, zadecydowawszy nagle, że już nigdy nie założy starego łańcuszka z powrotem na szyję.
Jak gdyby w tym prostym geście, jakiego dopuścił się na jej niemą prośbę Oleander, doszukiwała się znamion właściwych rytuałowi. Oto zdjął z jej szyi naszyjnik, będący podarkiem od dawno zapomnianego kochanka, zastępując go własnym, który pozbawiony był duszącego uczucia wstydu, zaciskającego się na jej gardle zawsze wtedy, gdy przypominała sobie o życiu, jakie mogłaby wieść. Życiu, które mogłoby stać się jej udziałem, gdyby nie była sobą. A jednak była sobą – zawsze boleśnie sobą – i tak samo mocno, jak tęskniła za życiem, o którym opowiadał Oleander, tak samo mocno nim gardziła.

Bo jeżeli chciał pierdolić się z byle kim, równie dobrze mógłby to robić w pierwszym lepszym zaułku Nokturnu, zamiast usprawiedliwiać łajdaczenie się po egzotycznych krainach płytkim kadzeniem o "poszukiwaniu boga". I to jeszcze przed nią. Ze wszystkich ludzi, przed nią usprawiedliwiał puszczanie się za pieniądze rodziców, jak gdyby czuł potrzebę nadania znaczenia rozpasaniu, jakiemu się oddawał.

Bawiło ją to.

Powstrzymała cisnący się na usta okrutny uśmiech, bo nie chciała być okrutną, choć bawiły ją niepomiernie te chłopięce rozterki na temat życia. A jednak nie przerwała kontaktu wzrokowego z jego lustrzanym odbiciem widocznym w stojącym na komodzie zwierciadełku, nie oderwała od niego spojrzenia nawet wtedy, gdy obracała się w jego stronę z szeleszczącą sukniami gracją tancerki. Chciwie wpiła w Oleandra oczy.
Na ich dnie mieszkał głód.
Bieda była jej panieńskim wianem, głód posagiem, a Lorraine Malfoy nigdy nie czuła piękniejszą niż wtedy, kiedy głodowała. Nigdy nie czuła się bardziej sytą, niż gdy siedziała u szczytu suto zastawionego stołu z pustym talerzem i ustami zaciśniętymi w zimnym uśmiechu. "Wydawało mi się, że potrzebowałem uwagi, nie, ja naprawdę jej potrzebowałem", mówił Oleander. Lorraine karmiła go więc swoją uwagą, sama karmiąc się jego głodem. A przynajmniej wydawała się nim karmić, dopóki nie przechyliła głowy, jak gdyby w rozbawieniu: słońce padło wtedy na twarz półwili, wydobywając swym światłem nienaturalną ostrość jej rysów. Przypominając, że ze wszystkich rzeczy, jakich brakowało Lorraine, najbardziej brakowało jej apetytu.

Bo jak mogłaby być okrutną wobec Oleandra?

Zostawiła swój stary łańcuszek na komodzie. Czasem był jej przestrogą, czasem pocieszeniem, przyznała beznamiętnie, ale nie potrzebowała ani jednego, ani drugiego.

Potrzebowała czułych dłoni chłopca, który wciąż ją kochał, mimo że nie powinien jej kochać.

– Odwiedziłam kiedyś Maroko – przyznała Lorraine. – Na krótko po tym jak... Zaprzestaliśmy naszych lekcji. Jednorazowy wypad z Anthonym. – Wzruszyła ramionami, czując się jednak w obowiązku wyjaśnić, że z wujkiem Oleandra –byłym dyplomatą, zafascynowanym obcymi kulturami – łączą, i łączyły ją tylko i wyłącznie więzy przyjaźni, nic ponadto. – Gramy od czasu do czasu w wolnych chwilach, wiesz? Gustujemy w innym repertuarze, ale zawdzięczam mu poszerzanie nie tylko muzycznych, ale i geograficznych horyzontów. Poprosił, bym towarzyszyła mu w podróży, bo podobno potrafię zarazić go swoim entuzjazmem nawet wtedy, kiedy z nieba leje się żar i niemiłosiernie dokucza spiekota. Nie zobaczyliśmy nic z tych pięknych rzeczy, o których mi opowiedziałeś, zbyt krótka była to wizyta... Namówiłam go jednak, żebyśmy odwiedzili ruiny antycznego miasta Volubilis, które w czasach świetności Rzymu strzegło południowo-zachodniej granicy Imperium. – Nie musiała namawiać długo, bo wiedziała, że wystarczą dwa magiczne słowa: “Imperium Rzymskie”, aby Anthony wyraził zgodę na zwiedzanie. – Niezbyt popularne miejsce wśród turystów. Zniszczone przez trzęsienie ziemi kolumny bazyliki, akropol, potężny łuk triumfalny, domy mieszkalne. Pomnik upadłej chwały porośnięty dzikim kwieciem. Powiedziano nam, że nazwa miasta jest zlatynizowaną formą berberyjskiego słowa “walilt” oznaczającego “oleander”. Myślałam o tobie, kiedy przechadzaliśmy się wzdłuż szpalerów oleandrów porastających wzgórza, u których stóp wznosi się to zapomniane przez bogów i ludzi miasto, przez miejscowych określane po prostu mianem “pałacu”. – El Ksar, przywołała w myślach syczące słowa, choć nie odważyła się wypowiedzieć ich na głos, by nie pokaleczyć arabskiego swym skołowaciałym, angielskim językiem. Lubiła za to słuchać jak Anthony konwersuje ze swobodą poligloty z miejscową ludnością, jak bawi się swoim cudownym darem, który przypadł mu z racji pochodzenia z rodu Shafiq. – Było tam tak cicho, Oleandrze. Wierzyłam, że wiatr poniósłby mój szept prosto do ciebie, do Anglii, gdybym tylko wypowiedziała na głos twoje imię. – Lorraine miała w sobie dużo czułości do miejsc nawiedzanych przez własną historię: znajdowała piękno w ich niedoskonałości, widziała w ruinach świadectwo ocaleńców, a wrodzona wrażliwość, do której nie chciała i potrafiła się przyznać, kazała jej wzruszać się zarówno nad kunsztem misternie zdobionej kopuły sięgającej nieba jak i nad znakami wytłoczonymi w rozwalającej się ścianie, po bliższym zbadaniu okazałymi się być dokumentacją wzrastania dwójki rzymskich dzieci. – Arabscy władcy z okolicznych terenów kradli kiedyś cegły Volubilis, by użyć ich potem do rozbudowy Meknes i Fezu, ale w przeciwieństwie do innych rzymskich osad, ta przetrwała liczne grabieże. Myślę, że w tej ciszy, złodzieje usłyszeli głosy własnych sumień... – A może przestraszyli się echa kroków Jowisza, który poglądał na upadłe miasto skryty w cieniu kolumnady niegdyś pięknej świątyni? – ...Tak jak i ja usłyszałam głos swojego. Tęskniłam wtedy – przyznała, o wiele cieplej, o wiele czulej, aniżeli pozwalała sobie w obecności innych: podobna maniera zarezerwowana była wyłącznie dla tych, którzy byli jej najbliżsi. Nawet jej spojrzenie złagodniało. – Tęskniłam i teraz. Twoje listy, w chwilach tęsknoty, byłyby droższe nad szmaragdy,  wiesz o tym? Bo to przecież wszystko, co mamy. Wszystko, co po nas zostanie. Powtarzane szeptem słowa, głosy, wznoszące się pośród ruin, szelest targanych wiatrem liści jabłoni. A jednak przywiozłam stamtąd wspomnienia... Pokaż mi swoje wspomnienia, a ja pokażę ci swoje – zaproponowała leniwie, nie bez ciekawości przypatrując się pamiątkom, które przywiózł ze swych podróży Oleander.

Gdy zaczął opowiadać dalej, zamilkła: bez słowa wsłuchiwała się w opowieść Oleandra, bawiąc się jego włosami. Nie usiadła na podłodze obok, lecz nieco wyżej, na kanapie, z gracją zgarniając szeleszczące suknie, aby ich śliski w dotyku materiał nie zgniótł się zanadto. W każdej chwili mógł oprzeć się o jej kolana, odchylić twarz ku górze tak, aby kasztanowe loki rozlały się na jej podołku: nie przestałaby głaskać Oleandra po głowie, ciężkiej od niewypowiedzianych na głos zmartwień – nie przerwałaby pieszczoty, jeżeli to właśnie pieszczoty potrzebował.

Przepyszne perły na jego szyi przypominały jej o szkicach Delacroix, którego wystawę miała okazję podziwiać przed laty. Piękne kobiety w orientalnych strojach, uginające się pod misternie udrapowanymi woalami i przytłaczającym ciężarem biżuterii, obramowującej ich szczupłe twarze. Uchwycone z cierpliwą precyzją naturalisty na tle nie mniej pięknych pejzaży z wybrzeży kontynentu afrykańskiego, pośród bogatych wnętrz, otoczone świecidełkami.

– Wspomniałam ci o wystawie Delacroix, bo właśnie ta wystawa jest moim wspomnieniem z Maroka. Był tam portret kobiety… Jamila Bouzaglo, pamiętam. Czy to nie przedziwny zbieg okoliczności, że poznałeś człowieka, który nosi takie same imię jak ona? Jamal? – Obróciła z zaciekawieniem obco brzmiące głoski na języku. – Nie wiem, czy udało ci się ją odnaleźć w całym bogactwie zgromadzonej tam kolekcji prac – w otoczeniu tak wielu zachwycających obrazów – a jednak, ten prosty szkic... – Lorraine przechyliła głowę jak gdyby w zamyśleniu, przywołując odległe wspomnienie portretu kobiety, przez niemal wiek skrytego między stronnicami szkicownika artysty. – Miała oczy podobne do twoich. Miała oczy jak witraże.

[+]Portret Jamili Bouzaglo autorstwa Delacroix
[Obrazek: b655459ad12e691de85f183fb7232a6cdadc6c39.jpg]

A Oleander miał oczy podobne do Maeve. Zależnie od tego, pod jakim kątem patrzyła Lorraine, jego oczy mieniły się kolorami, jakimi zwykły mienić się oczy metamorfomaga.

– Pomyślałam: "jak łatwo można by się zakochać w tych oczach" – dodała powoli Lorraine, ściszywszy głos. – A ty mówisz mi, że jesteś zakochany bez wzajemności... Jak to możliwe?

Nie dała po sobie poznać, że słowa Oleandra w jakikolwiek sposób ją wzburzyły: jej spojrzenie wciąż było jednako uważne, a dłoń miękkim gestem przegarniała piękne kasztanowe loki, jak gdyby nagła rewelacja chłopaka o tym, że żywi uczucia wobec jej kuzyna, wcale a wcale nią nie wzruszyła.


Yes, I am a master
Little love caster
Diva
I felt my heart crack -
slowly like a pomegranate,
spilling its seeds.
Burza czarno-srebrnych loków, blade lico, gwiazdozbiory piegów. Oleander jest młodym mężczyzną o 183 centymetrach wzrostu i nienagannej posturze. Jego oczy zmieniają kolor w zależności od nastroju, dnia, pogody, miesiąca - lawiruje pomiędzy odcieniami z pomocą metamorfomagii. Dłonie ma smukłe, palce długie. Nosi biżuterię i kolczyki, ale zazwyczaj tylko wieczorami bądź na występy. Gustuje w perłach, złocie i szafirach. Na pierwszy rzut oka uśmiechnięty, pełny życia i pasji młody człowiek, który nie stroni od tłumów i rozgłosu.

Oleander Crouch
#5
09.10.2025, 01:41  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.10.2025, 02:34 przez Oleander Crouch.)  
Przetarcia i wgniecenia na poduszce ławki fortepianowej, błysk samego instrumentu przyglądał się rozgrywanej w salonie dyskusji; godziny spędzone przy instrumencie w samotności skraplały się potem zostawiając słoną ścieżkę na kości słoniowej klawiszy. Zwiewne wspomnienia dni i nocy, towarzystwa Lorraine tonęły przygniecione balastem presji, nakładanej na siebie, przez samego siebie. Nikt nie łamał mu palców, ale zdawało się jakby sam sobie podcinał skrzydła, gdy czarne pióra stawały się jednością z klapą instrumentu. Kim był, jeżeli nie grał? Kim miał być, jeżeli właśnie nie muzyką? Dźwiękiem zaklętym w rozpacz i ulotność wspomnień, przyspieszonego serca, przesuwających się po skórze opuszków, ostrych od godzin spędzonych przy nutach, miękkich, nieskalanych pracą.

Forgive me mother, I have sinned
My Holy bones, devoured flesh; where it all begins and fails.
The edge between delusion and desire.


Modlił się, choć nie szukał przebaczenia. Słowa własnej modlitwy wypalone w głowie gorącem Afryki, przypieczętowane duchotą łaźni. Pragnął uwagi i ją dostawał, przymknął oczy delektując się znajomą wonią materiału, wracając do pełnej zaplanowanego nieładu woni angielskiego ogrodu. Pragnął za dużo, czuł za dużo, mówił za dużo. Granice obłudy i rzeczywistości przecierały się, okalały stłuczone okna ze świętymi obrazami, szlifowały zburzone cegły upadłego pałacu.

- Ksar el-Kebir - wysnuł dźwięki spomiędzy warg, gubiąc je w fałdach spódnicy, bez wysiłku nadając szeptowi chropowatości marokańskiego słońca - Wojny Punickie spustoszyły północną Afrykę, Rzymianie byli bezwzględni. Ostoja Fenicjan, tak samo jak Kart Hadaszt* spalona do cna, odbudowana przez swojego kata, spichlerz Rzymu, zapomniane baśnie cierpienia. Czy nasze życia też są spisane na taki los - jeżeli tak, to pozostaje nam płonąć, odnaleźć się w ogniu i nauczyć żyć w gorącu, dostosować do schodzącej skóry, sproszkowanych kości - wziął głęboki oddech - Przepraszam, to co chciałem powiedzieć to... jak bardzo doceniam twoją obecność, słowa, troskę i miłość, pozwolę sobie być bezpośrednim, bo jak mogę inaczej? Nie mogę - urwał, choć zdanie wciąż byłoby pełne, gdyby teraz przestał. Ale myśl? Zgubiona, pozostawiona w monologu szaleńca; muzyka  opowiadała historię, dialogi były trudniejsze. Zgubiony w godzinach ekspresji swojej prywatnej Odysei, wierzył, że enigmatyczność odda faktyczne emocje, buzującą rozpacz.

Zabrakło mu powietrza w płucach, nie powstrzymał zebranych łez wzbudzonych przez nostalgię słów; serce, jak katedra, zbłąkane dusze byłych kochanków sklejały powieki zawijasami rzęs, gorzkie żale i pieśni o radości chwili, ku chwale istoty deistycznej wylały się słonym odpływem oceanu, zeszkliwszy witraże duszy, otwierając okna do zgarbionego sedna istnienia.

- Zakochać się w witrażach o wiele prościej, gdy padają na nie promienie słońca, w Anglii o nie trudno; ty, jako naturalny blask gwiazdy jesteś w stanie dostrzec barwy szkła, bez ciebie nie byłoby piękna, Lorraine, to rzadki dar, chociaż może powinienem powiedzieć przekleństwo i zarazem błogosławieństwo? Ilu chciało dosięgnąć słońca, gwiezdnego gorąca, sparzeni, spopieleni, niegotowi na topniejący wosk Ikarzych skrzydeł, czyż nie? Miłość to lęk, skok w przepaść, nie wszyscy jesteśmy nań gotowi, miłość może nas uwolnić, ale i pogrążyć w szaleńczym okrucieństwie, pielęgnowanej latami zazdrości odbierającej uczuciom piękno, a ja... ja nie lubię jak mi się cokolwiek zabiera - nie wydawał się panować nad myślami, które opuszczały jego usta, zgniecione w umyśle jak zużyte pergaminy z pięciolinią zaśmiecające posadzkę przy wzniosłości fortepianu; głos zabarwiony łkaniem brzmiał żałośnie, w swoim obłąkaniu wypuścił skrawek rozpaczy, niepogodzony ze zbyt wieloma aspektami istnienia i skostniałości świata.

Pamiętał szkic, przywiódł na myśl żonę Jamala, obecną z nimi tylko ciałem, jej oczy zwierciadłami dawnej świetności, porzuconych nadziei; oddana wygodzie i chwilowemu szczęściu, poświęciła swą obecność w chwili trwającej dla starej, niegasnącej miłości. Jamal miał oczy czarne, brąz na ich dnie przypominał słodycz ciągnących się, przerobionych na cukrową miazgę daktyli. Praca Delacroix, o której mówiła Lorraine nie przykuła jego uwagi na długo, zdawał się nie doceniać przepychu jaki kryła prostota nakreślonych linii i głębi zaklętej w pergaminie. Wiedziony wielkością blasku, upadał równie mocno, co przeżywał uniesienia - całym sobą, dobitnie, by móc obnosić się siniakami jak przedwieczną, babciną biżuterią. Lorraine chłodem swoich dłoni, wypisanym w linii szczęki głodem sprowadzała go na ziemię w podniosłości swej mowy, w obrazowości wspomnień. Bezpieczeństwo, które czuł od jej nie do końca ludzkiej osoby było zakorzenione w kobiecości, lgnął doń i układał się na kolanach, pragnąc być jednością z niemęskim elementem swojej osobowości, znajomym uczuciem, nakreślonym rękoma matki, podkreślonym nieobecnością ojca.

- Wiem, że jest w tym wzajemność. Wstrzemięźliwość zabrania śmielszych ruchów, ale nić porozumienia jaką wykształciliśmy przez lata zbytnio nas spętała, nie ma odwrotu. Próbowałem uciec i pogrążyć się w żałobie, uszanować jego decyzję, chęć podążania wyścieloną przez rodzinę ścieżkę, bo gdzież ... przecież to nienaturalne -  słowa scałowane z warg blondyna zatruwały mu myśl, prowadziły ścieżką, której wcześniej nie poznał, wstydu i konsekwencji własnych czynów. Walecznie podjął rękawicę - Ale kto decyduje o tym co naturalne, a co nie? Czy fakt, że mogę z pomocą magii stać się kimkolwiek, kobietą, innym mężczyzną, jest naturalne? Jak najbardziej. Cała plątanina konserwatywnej myśli, w której jesteśmy wychowani - absurd i hipokryzja. Dla mnie to nie przeszkoda, ale czym byłaby moja miłość, gdybym piętnował ją egoizmem własnego szczęścia? Stawiam granicę, należy mi się wiele, ale nie wybory i decyzje innych. Nawet jeżeli wiem, że mnie kocha, czy zabieranie mu innych opcji nie jest równe okrucieństwu? Tyle lat, myślałem, że to się zmieni, że minie, ale nie minęło i zaczynam myśleć, może matka była dla mnie zbyt wyrozumiała? - udało się, wodospad świadomości przykrył światło dnia wątpliwościami. Nienaturalnie empatyczne dla Oleandra myśli zaćmiły letnie promienie Londynu; serce nie było sługą, nawet dla chłopca, który całe życie wydawał polecenia.

Niewypowiedziane imię wisiało w powietrzu, majaczyło we mgle rozmytej obietnicy.

*Kartagina, ale po fenicku.


“Why can't I try on different lives, like dresses, to see which one fits best?”
♦♦♦
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Oleander Crouch (4428), Lorraine Malfoy (2826)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa