04.10.2024, 20:44 ✶
Po gwarze i tłumie, jakie panowały w magicznym Londynie, Cathal Shafiq uznał, że potrzebuje trochę ciszy i spokoju. Tego nie mógł zagwarantować powrót na wykopaliska – tam zawsze było coś do zrobienia, zawsze ktoś czegoś od niego chciał. Nell na pewno zawracałaby mu głowę, poza tym obozowisko było pełne wspomnień o Lecie i ich ostatniej kłótni: a Cathal wcale o tym myśleć nie chciał, chociaż wypowiedziane wtedy słowa wracały do niego raz po raz, i miał wrażenie, że w jego życiu skończył się pewien etap.
Może słowo „na zawsze” było przeznaczone tylko dla wspomnień, nie dla ludzi. Może nie powinien w ogóle pozwalać sobie na nazwanie kogokolwiek przyjacielem. Kiedyś osób, które nosiły to miano albo były go bliskie, było cztery, tylko cztery, przez całe jego życie – teraz… teraz pozostały trzy.
Shafiq uznał więc, że wróci na noc do Little Hangleton, do domu swojej matki, o którym czasem zaczynał myśleć, jako o domu Ulyssesa Rookwooda, chociaż przecież nominalnie to on był właścicielem niewielkiego budynku. I tak wypadało wyprowadzić Cavallla na dłuższy spacer, by nie biegał tylko po ogródku, trzeba było go dziś nakarmić, a jeżeli jakieś miejsce mogło zagwarantować ciszę i samotność – to właśnie to, i to nawet jeśli akurat w domu był Ulysses, bo jego obecność Cathalowi z reguły nie przeszkadzała. Na terenie wykopalisk pojawi się rano.
Tym, co poza tym Little Hangleton miało do zaoferowania, była oczywiście wybitnie mroczna atmosfera. Gdy Cathal pchnął furtkę wiodącą do ogródka ta zaskrzepiała iście potępieńczo, jak to miała w zwyczaju, nieważne, jak często ją oliwiono (a oliwił ją ledwo parę dni temu).
Może furtkę też powinni wymienić. Dom Isabelli Gaunt zmieniał się powoli, ale systematycznie, i zdawało się, że z czasem może uda się przynajmniej częściowo wypłoszyć z niego stare duchy. Częściowo – bo dokonanie tego w pełni nigdy nie miało być możliwe, zwłaszcza że z okien domku dało się dostrzec posiadłość Gauntów, położoną wcale nie tak daleko stąd.
Furtka więc skrzypiała złowieszczo, a na strachu na wróble, zniszczonym przez ulewy i wiatry, przysiadło siedem kruków. Albo wron, Cathal nie widział dobrze z daleka.
Jak to mówiła Ginny? Siedem tajemnicę kryje w najstraszniejszą, ciemną noc. Chociaż w wierszyku, który odbił się w pamięci Cathala, mowa była o sroczkach, nie o wronach czy krukach.
Same ptaki mu nie przeszkadzały. Cavalll lubił przeganiać je z ogrodu, Cathal zaś traktował jako nieodłączony element Little Hangleton. Ale coś w samym strachu na wróble, niepotrzebnym przecież, bo od paru ładnych lat nikt już nie hodował w przydomowym ogródku ziół ani warzyw – to kiedyś robiła Quirellówna, zajmująca się matką… - wydziobywać mogły co najwyżej na wpół zdziczałe winogrona i poziomki, wciąż wyrastające pośród traw. Tych jednak strach na wróble i tak nie przepłaszał żarłocznego ptactwa, a w tym roku w ogródku i tak zarówno trawa, jak i poziomki oraz winogrona, pleniły się jak szalone, aż Cal nie nadążał tego wszystkiego usuwać magią.
Wyciągnął różdżkę i zaklęciem zdezintegrował stracha. Ptaki uleciały, wydając z siebie oburzone odgłosy – Cathal wiedział, że zapamiętają mu to, one zawsze pamiętały, i po części dlatego darzył je pewną sympatią – a strach zamienił się w kupkę popiołów.
I ten widok przyniósł Shafiqowi odrobinę satysfakcji.
Przeszedł ścieżką do domu, a gdy uchylił drzwi, został przywitany przez rozradowanego psa. Cavalll skoczył najpierw na niego, potem w ekscytacji wybiegł do ogrodu, zaszczekał na wronę, która przysiadła na płocie i wrócił do budynku akurat, kiedy Cathal już zdążył dotrzeć do kuchni, i nałożyć jedzenia do psiej miski. Z szafki wydobył piwo, a Cavall zatańczył wokół niego, ignorując własną miskę, pełną karmy.
– Nic z tego, to moje – oświadczył Shafiq. Z butelką w ręku podszedł do okna: popijając trunek spoglądał ku posiadłości Gauntów. Tego wieczora znad wzgórz nadciągała mgła i niszczejąca rezydencja wyglądała jeszcze upiorniej niż zwykle.
Przez ułamek sekundy Cathala kusiło, by tam pójść, ostatecznie jednak zdecydował, że tym razem nie ulegnie temu podszeptowi.
Może dlatego, że nie był pewny, czy domaga się tego Salazar, wspomnienie matki czy coś tkwiące głęboko, głęboko w nim.
Coś, do czego nie lubił przyznawać się nawet sam przed sobą.
*
Cathal zabrał psa na spacer, w gasnącym świetle dnia, pośród wilgotnych mgieł, powoli spowijających Little Hangleton szarym całunem. Nie był jasnowidzem: ba, pozostawał wobec proroctw i znaków bardzo sceptycznym. A jednak coś w tym wieczorze, może w kontraście chłodu, ciszy i szarości, wobec kolorów z Pokątnej, głosów, które wciąż rozbrzmiewały w jego głowie, cisnącego się tłumu, stoisk, sprawiało, że ogarniały go złe przeczucia. To nie było racjonalne – a Cathal przecież zwykle był bardzo racjonalnym człowiekiem – ale jakoś nie mógł pozbyć się wrażenia, że stanie się coś niedobrego.
*
Nawet jako dziecko Cathal Shafiq nie dekorował domu na większość sabatów. Nigdy nie wykonywał ozdób z rodzicami – oni też nigdy praktycznie żadnych nie wyciągali. Dopiero w Hogwarcie, z pewnym zaskoczeniem, Cathal odkrył, że niektórzy ludzie postępują zupełnie inaczej, i spoglądał na dynie pojawiające się przed Samhain, wielkie choinki, wystawiane w grudniu w Wielkiej Sali, tematyczne ozdoby, kiedy nadciągała Ostara. Czasem na Yule pojawiały się w domu Isabelli gałązki jedliny, ale to właściwie było wszystko, a Cathal jakoś za tym nie tęsknił i nie czuł, że cokolwiek go omija. Sabaty zresztą tam, gdzie mieszkał – bo chyba żadnego z miejsc, w których przebywał, nie mógłby nazwać domem – obchodzono bardzo skromnie i głównie dlatego, że stanowiły część czarodziejskiej tradycji, ta zaś była istotna zarówno dla Gauntówny, jak i dla jej drugiego męża. W końcu uwielbiali tradycję i wszystkie brednie o czystości krwi oraz dominacji i wyższości czarodziejów, na które Calowi ot szkoda było czasu, bo istniało tyle ciekawszych rzeczy, którymi można było się zająć.
A potem – gdy podróżował po świecie – sabaty przecież ogólnie straciły na znaczeniu. Sam nie był do końca pewny, co tknęło go na tyle, by udekorować ich nową kuchnię poprzez wyciągnięcie nowego obrusu i wstawienie do pustego flakonu paru kłosów zbóż.
Może drażnił go widok pustego flakonika.
A może po prostu pokierowała go chwilowa nostalgia, gdy pomyślał, że od bardzo wielu lat nie był podczas Lammas w Anglii – a w Afryce przecież nie świętowano sabatów w ten sam sposób, jak robiono to w Anglii.
Może jednak czasami – tylko czasami – bywał odrobinę sentymentalny.
*
Tak jak nie był zwykle orędownikiem wiary w przepowiednie czy człowiekiem sentymentalnym, tak też zdecydowanie nie był osobą religijną, zwłaszcza jak na świat czarodziejów, gdzie wiara w Matkę Księżyca była przecież powszechna. Cathal zbyt wiele widział modlitw, wyrytych na ścianach grobowców, na glinianych tabliczkach, wypisanych atramentem na papirusie, do bogów, których imion nikt już niemal nie przywoływał. W zbyt wielu był świątyniach – zniszczonych, zrabowanych, zamienionych w turystyczne atrakcje. Zbyt często wchodził do grobowców, na straży których miały stać bóstwa.
Dla niego bogowie byli martwi i pozbawieni mocy, odbicia ludzkich pragnień i strachów. Opowieści o ich dokonaniach miały pomóc zrozumieć świat i uczynić bardziej przyjaznymi ciemność, a wizję końca – łatwiejszą do zniesienia.
Może ten niepokój, który odczuwał sprawił, że gdy zapadł zmrok, a Cavall rozwalił się na kanapie (Ulysses nie byłby pewnie z tego zadowolony, ale Shafiq postanowił nie zganiać psa na posłanie) w salonie, Cathal odpalił w kuchni świeczkę.
Nie był może zbyt bogobojny, za to wierzył w moc rytuałów.
I wiedział, że czasem modlitwa potrafi ukoić niepokój, nawet jeżeli wiara człowieka stoi pod znakiem zapytania.
Tej nocy, w pomieszczeniu oświetlonym pojedynczym światłem świecy, przy zapachu ziół, Cathal chciał, aby byli w tym domu bezpieczni.
A ponieważ był człowiekiem, który nie lubił polegać na bogach, kiedy skończył odprawiać rytuał, zapalił w pomieszczeniu inne światła, wyciągnął skrzynkę ze swoimi narzędziami, potrzebnymi do wytwarzania pieczęci. Nie mógł wiedzieć, czy te się przydadzą, ale uznał, że przezorny zawsze ubezpieczony – i lepiej mieć tego typu amulety w tym domu niż ich nie mieć.
W pomieszczeniu wciąż pachniało dymem i ziołami. I zamiast od razu zabrać się do pracy, Cathal przez jakiś czas wpatrywał się przed siebie, myśląc o tych wszystkich razach, kiedy płonęły przy nim świece rytuale. Wywoływanie duchów przez Jamila, łamanie klątw przez Alethę, widmowidzenie, którego podejmowała się Cassiopea.
Pieśni przeszłości, które odbijały się w jego głowie i których nie mógł zapomnieć. Nieważne, jak mocno tego pragnął.
*
Cathal obudził się rano, kiedy niebo na wschodzie różowiło się już, ale na zachodzie wciąż było naznaczone głębokim granatem.
Nie zapomniał o niepokoju, nagłej skłonności do odprawiania religijnych rytuałów ani o lekkim przypływie sentymentów, z poprzedniego dnia. Nie mógł zapomnieć. Pamiętał w końcu wszystko. Ale odsunął to chwilowo na bok, próbując nie irytować się na samego siebie.
Jeżeli na domu ciążyła teraz jakaś ochrona, jeżeli Matka Księżyca albo dalecy bogowie, do których dziesiątki pieśni i modłów znał na pamięć, odpowiedzieli na jego modlitwy, to Shafiq nijak tego nie wyczuwał. Nie myślał zresztą o tym. Wyprowadził psa na poranny spacer, nałożył mu jedzenia, zaczarował opakowanie z karmą tak, by po południu przerzuciło do miski kolejną porcję, zostawił dla Ulyssesa kartkę, po czym wyszedł do ogrodu, spowitego rosą.
Było lato: lato w samej swojej pełni, dzień po letnim sabacie.
A jednak Cathalowi Shafiqowi, zanim teleportował się na tyle daleko, na ile pozwalał „zasięg” teleportacji, w pobliże punktu Fiuu, by potem przeskoczyć za jego pomocą dalej i potem aportować się już do Walii, zdawało się, że wyczuwa w powietrzu zapach nadciągającej nieuchronnie jesieni.
Może słowo „na zawsze” było przeznaczone tylko dla wspomnień, nie dla ludzi. Może nie powinien w ogóle pozwalać sobie na nazwanie kogokolwiek przyjacielem. Kiedyś osób, które nosiły to miano albo były go bliskie, było cztery, tylko cztery, przez całe jego życie – teraz… teraz pozostały trzy.
Shafiq uznał więc, że wróci na noc do Little Hangleton, do domu swojej matki, o którym czasem zaczynał myśleć, jako o domu Ulyssesa Rookwooda, chociaż przecież nominalnie to on był właścicielem niewielkiego budynku. I tak wypadało wyprowadzić Cavallla na dłuższy spacer, by nie biegał tylko po ogródku, trzeba było go dziś nakarmić, a jeżeli jakieś miejsce mogło zagwarantować ciszę i samotność – to właśnie to, i to nawet jeśli akurat w domu był Ulysses, bo jego obecność Cathalowi z reguły nie przeszkadzała. Na terenie wykopalisk pojawi się rano.
Tym, co poza tym Little Hangleton miało do zaoferowania, była oczywiście wybitnie mroczna atmosfera. Gdy Cathal pchnął furtkę wiodącą do ogródka ta zaskrzepiała iście potępieńczo, jak to miała w zwyczaju, nieważne, jak często ją oliwiono (a oliwił ją ledwo parę dni temu).
Może furtkę też powinni wymienić. Dom Isabelli Gaunt zmieniał się powoli, ale systematycznie, i zdawało się, że z czasem może uda się przynajmniej częściowo wypłoszyć z niego stare duchy. Częściowo – bo dokonanie tego w pełni nigdy nie miało być możliwe, zwłaszcza że z okien domku dało się dostrzec posiadłość Gauntów, położoną wcale nie tak daleko stąd.
Furtka więc skrzypiała złowieszczo, a na strachu na wróble, zniszczonym przez ulewy i wiatry, przysiadło siedem kruków. Albo wron, Cathal nie widział dobrze z daleka.
Jak to mówiła Ginny? Siedem tajemnicę kryje w najstraszniejszą, ciemną noc. Chociaż w wierszyku, który odbił się w pamięci Cathala, mowa była o sroczkach, nie o wronach czy krukach.
Same ptaki mu nie przeszkadzały. Cavalll lubił przeganiać je z ogrodu, Cathal zaś traktował jako nieodłączony element Little Hangleton. Ale coś w samym strachu na wróble, niepotrzebnym przecież, bo od paru ładnych lat nikt już nie hodował w przydomowym ogródku ziół ani warzyw – to kiedyś robiła Quirellówna, zajmująca się matką… - wydziobywać mogły co najwyżej na wpół zdziczałe winogrona i poziomki, wciąż wyrastające pośród traw. Tych jednak strach na wróble i tak nie przepłaszał żarłocznego ptactwa, a w tym roku w ogródku i tak zarówno trawa, jak i poziomki oraz winogrona, pleniły się jak szalone, aż Cal nie nadążał tego wszystkiego usuwać magią.
Wyciągnął różdżkę i zaklęciem zdezintegrował stracha. Ptaki uleciały, wydając z siebie oburzone odgłosy – Cathal wiedział, że zapamiętają mu to, one zawsze pamiętały, i po części dlatego darzył je pewną sympatią – a strach zamienił się w kupkę popiołów.
I ten widok przyniósł Shafiqowi odrobinę satysfakcji.
Przeszedł ścieżką do domu, a gdy uchylił drzwi, został przywitany przez rozradowanego psa. Cavalll skoczył najpierw na niego, potem w ekscytacji wybiegł do ogrodu, zaszczekał na wronę, która przysiadła na płocie i wrócił do budynku akurat, kiedy Cathal już zdążył dotrzeć do kuchni, i nałożyć jedzenia do psiej miski. Z szafki wydobył piwo, a Cavall zatańczył wokół niego, ignorując własną miskę, pełną karmy.
– Nic z tego, to moje – oświadczył Shafiq. Z butelką w ręku podszedł do okna: popijając trunek spoglądał ku posiadłości Gauntów. Tego wieczora znad wzgórz nadciągała mgła i niszczejąca rezydencja wyglądała jeszcze upiorniej niż zwykle.
Przez ułamek sekundy Cathala kusiło, by tam pójść, ostatecznie jednak zdecydował, że tym razem nie ulegnie temu podszeptowi.
Może dlatego, że nie był pewny, czy domaga się tego Salazar, wspomnienie matki czy coś tkwiące głęboko, głęboko w nim.
Coś, do czego nie lubił przyznawać się nawet sam przed sobą.
*
Cathal zabrał psa na spacer, w gasnącym świetle dnia, pośród wilgotnych mgieł, powoli spowijających Little Hangleton szarym całunem. Nie był jasnowidzem: ba, pozostawał wobec proroctw i znaków bardzo sceptycznym. A jednak coś w tym wieczorze, może w kontraście chłodu, ciszy i szarości, wobec kolorów z Pokątnej, głosów, które wciąż rozbrzmiewały w jego głowie, cisnącego się tłumu, stoisk, sprawiało, że ogarniały go złe przeczucia. To nie było racjonalne – a Cathal przecież zwykle był bardzo racjonalnym człowiekiem – ale jakoś nie mógł pozbyć się wrażenia, że stanie się coś niedobrego.
*
Nawet jako dziecko Cathal Shafiq nie dekorował domu na większość sabatów. Nigdy nie wykonywał ozdób z rodzicami – oni też nigdy praktycznie żadnych nie wyciągali. Dopiero w Hogwarcie, z pewnym zaskoczeniem, Cathal odkrył, że niektórzy ludzie postępują zupełnie inaczej, i spoglądał na dynie pojawiające się przed Samhain, wielkie choinki, wystawiane w grudniu w Wielkiej Sali, tematyczne ozdoby, kiedy nadciągała Ostara. Czasem na Yule pojawiały się w domu Isabelli gałązki jedliny, ale to właściwie było wszystko, a Cathal jakoś za tym nie tęsknił i nie czuł, że cokolwiek go omija. Sabaty zresztą tam, gdzie mieszkał – bo chyba żadnego z miejsc, w których przebywał, nie mógłby nazwać domem – obchodzono bardzo skromnie i głównie dlatego, że stanowiły część czarodziejskiej tradycji, ta zaś była istotna zarówno dla Gauntówny, jak i dla jej drugiego męża. W końcu uwielbiali tradycję i wszystkie brednie o czystości krwi oraz dominacji i wyższości czarodziejów, na które Calowi ot szkoda było czasu, bo istniało tyle ciekawszych rzeczy, którymi można było się zająć.
A potem – gdy podróżował po świecie – sabaty przecież ogólnie straciły na znaczeniu. Sam nie był do końca pewny, co tknęło go na tyle, by udekorować ich nową kuchnię poprzez wyciągnięcie nowego obrusu i wstawienie do pustego flakonu paru kłosów zbóż.
Może drażnił go widok pustego flakonika.
A może po prostu pokierowała go chwilowa nostalgia, gdy pomyślał, że od bardzo wielu lat nie był podczas Lammas w Anglii – a w Afryce przecież nie świętowano sabatów w ten sam sposób, jak robiono to w Anglii.
Może jednak czasami – tylko czasami – bywał odrobinę sentymentalny.
*
Tak jak nie był zwykle orędownikiem wiary w przepowiednie czy człowiekiem sentymentalnym, tak też zdecydowanie nie był osobą religijną, zwłaszcza jak na świat czarodziejów, gdzie wiara w Matkę Księżyca była przecież powszechna. Cathal zbyt wiele widział modlitw, wyrytych na ścianach grobowców, na glinianych tabliczkach, wypisanych atramentem na papirusie, do bogów, których imion nikt już niemal nie przywoływał. W zbyt wielu był świątyniach – zniszczonych, zrabowanych, zamienionych w turystyczne atrakcje. Zbyt często wchodził do grobowców, na straży których miały stać bóstwa.
Dla niego bogowie byli martwi i pozbawieni mocy, odbicia ludzkich pragnień i strachów. Opowieści o ich dokonaniach miały pomóc zrozumieć świat i uczynić bardziej przyjaznymi ciemność, a wizję końca – łatwiejszą do zniesienia.
Może ten niepokój, który odczuwał sprawił, że gdy zapadł zmrok, a Cavall rozwalił się na kanapie (Ulysses nie byłby pewnie z tego zadowolony, ale Shafiq postanowił nie zganiać psa na posłanie) w salonie, Cathal odpalił w kuchni świeczkę.
Nie był może zbyt bogobojny, za to wierzył w moc rytuałów.
I wiedział, że czasem modlitwa potrafi ukoić niepokój, nawet jeżeli wiara człowieka stoi pod znakiem zapytania.
Tej nocy, w pomieszczeniu oświetlonym pojedynczym światłem świecy, przy zapachu ziół, Cathal chciał, aby byli w tym domu bezpieczni.
A ponieważ był człowiekiem, który nie lubił polegać na bogach, kiedy skończył odprawiać rytuał, zapalił w pomieszczeniu inne światła, wyciągnął skrzynkę ze swoimi narzędziami, potrzebnymi do wytwarzania pieczęci. Nie mógł wiedzieć, czy te się przydadzą, ale uznał, że przezorny zawsze ubezpieczony – i lepiej mieć tego typu amulety w tym domu niż ich nie mieć.
W pomieszczeniu wciąż pachniało dymem i ziołami. I zamiast od razu zabrać się do pracy, Cathal przez jakiś czas wpatrywał się przed siebie, myśląc o tych wszystkich razach, kiedy płonęły przy nim świece rytuale. Wywoływanie duchów przez Jamila, łamanie klątw przez Alethę, widmowidzenie, którego podejmowała się Cassiopea.
Pieśni przeszłości, które odbijały się w jego głowie i których nie mógł zapomnieć. Nieważne, jak mocno tego pragnął.
*
Cathal obudził się rano, kiedy niebo na wschodzie różowiło się już, ale na zachodzie wciąż było naznaczone głębokim granatem.
Nie zapomniał o niepokoju, nagłej skłonności do odprawiania religijnych rytuałów ani o lekkim przypływie sentymentów, z poprzedniego dnia. Nie mógł zapomnieć. Pamiętał w końcu wszystko. Ale odsunął to chwilowo na bok, próbując nie irytować się na samego siebie.
Jeżeli na domu ciążyła teraz jakaś ochrona, jeżeli Matka Księżyca albo dalecy bogowie, do których dziesiątki pieśni i modłów znał na pamięć, odpowiedzieli na jego modlitwy, to Shafiq nijak tego nie wyczuwał. Nie myślał zresztą o tym. Wyprowadził psa na poranny spacer, nałożył mu jedzenia, zaczarował opakowanie z karmą tak, by po południu przerzuciło do miski kolejną porcję, zostawił dla Ulyssesa kartkę, po czym wyszedł do ogrodu, spowitego rosą.
Było lato: lato w samej swojej pełni, dzień po letnim sabacie.
A jednak Cathalowi Shafiqowi, zanim teleportował się na tyle daleko, na ile pozwalał „zasięg” teleportacji, w pobliże punktu Fiuu, by potem przeskoczyć za jego pomocą dalej i potem aportować się już do Walii, zdawało się, że wyczuwa w powietrzu zapach nadciągającej nieuchronnie jesieni.
Koniec sesji