Oto siedzi przed wami Caroline Aberoth, równolatka Laurenta. Dziewczyna, o której wielu nie pomyślałoby, że może być aż tak oddana swojej wierze, ani czym właściwie zajmuje się zawodowo. Ładna, ale nie w sensie onieśmielania urodą - po prostu ładna, nawet mimo posiadania wielu cech uznawanych u kobiet za nieatrakcyjne, harmonia jej twarzy sprawiała, że była kimś, na kim przyjemnie zawieszało się oko. Roztrzepane, niepotrzebnie rozczesane (bo kręcone) włosy, przedziwny uśmiech, mugolska, dżinsowa kurtka i oczy pełne niepokoju.
Caroline chciała rozmawiać tylko i wyłącznie z wami. Z chłopakiem, z którym łączyła ją dawna, już dawno nadgryziona zębem czasu przeszłość i zaufanym kapłanem, według niej mającym zapewnić jej komfort w obliczu słow, jakie miały paść w zamkniętym pomieszczeniu za głównym ołtarzem Whitecroft.
- Ja... Ja chciałam powiedzieć to wszystko przed obliczem Bogini Matki - to powiedziawszy, przesunęła spojrzeniem po statui nagiej kobiety mającej być jej personifikacją - bo w świetle prawa te rzeczy nie powinny opuścić moich ust i... jeśli jesteście litościwymi ludźmi, nie opuszczą one waszych. N-no chyba, że będzie to naprawdę konieczne. - Jej wzrok szybko wrócił do błękitnych oczu Prewetta, najwyraźniej gubiła się w nich jednak, bo nawet na jej opalonej skórze dało się zauważyć zaczerwienienie. Niewiele zmieniło się przez tych dziesięć lat. - Poświęciłam wiele lat, aby znaleźć się tu gdzie jestem i moja utrata wiary w siłę Ministerstwa w tym zakresie nie świadczy o tym, że chcę utracić moje uprawnienia.
Panna Aberoth, posiadaczka dwunastu kotów i bardzo nieprzyjemnie wyglądającego pająka imieniem Stefan, należała z wiedzy Sebastiana do grona osób nieposiadających zbyt atrakcyjnego życia poza pracą. Naukową, ale jaką - ta konkretna informacja nie obiła ci się nigdy o uszy, zupełnie jakby była to jakaś tajemnica.
- Panie Macmillan, Laurencie, ja... od maja stacjonuję na Polanie Ognisk - przygryzła dolną wargę - i... - zawahała się, jej wypowiedź przerwało głębokie westchnienie.