• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton v
1 2 3 4 Dalej »
[01.09 Lorraine & Anthony] Out of the murderous innocence of the sea

[01.09 Lorraine & Anthony] Out of the murderous innocence of the sea
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#1
22.11.2024, 16:03  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.03.2025, 17:18 przez Anthony Shafiq.)  

—01/09/1972—
Anglia, Little Hangleton
Lorraine Malfoy & Anthony Shafiq
[Obrazek: EZdeMUb.png]

Once more the storm is howling, and half hid
Under this cradle-hood and coverlid
My child sleeps on. There is no obstacle
But Gregory's wood and one bare hill
Whereby the haystack- and roof-levelling wind,
Bred on the Atlantic, can be stayed;
And for an hour I have walked and prayed
Because of the great gloom that is in my mind.

I have walked and prayed for this young child an hour
And heard the sea-wind scream upon the tower,
And under the arches of the bridge, and scream
In the elms above the flooded stream;
Imagining in excited reverie
That the future years had come,
Dancing to a frenzied drum,
Out of the murderous innocence of the sea.



Spotkanie biznesowe

Skąd wziął się ten eufemizm w jego ustach, tego nie mógł odgadnąć. Oczywiście chodziło o interesy, bo czyż interesy nie były kwintesencją życia? Zwłaszcza w obliczu różnorodności środowisk, w których się obracali. Jego oczy na Nokturn, jego białe rękawiczki na sprawy Ścieżek, jego, jego, jego... tylko że wcale nie.

Oczywiście był świadom, że Lorraine należała tylko i wyłącznie do siebie. Mógł mieć wątpliwości, ale przy ich ostatnim tak burzliwym starciu, przy ostatniej rozmowie w trakcie której może nazbyt apodyktycznie sięgnął ku niej by wyrwać ją ze zbrukanej przestrzeni zakładu pogrzebowego i umieścić w należnym jej możliwościom, wrażliwości, ambicji i intelektowi miejscu... Przy ostatniej burzy zrozumiał aż nazbyt dosadnie stupor, dumę i gwałtowne pragnienie niezależności. Przejrzał się w niej, jak w lustrze zdobiącym ukrytą za śpiącym smokiem prywatną łazienkę, dostrzegł ten sam błysk determinacji, stal woli dążącej do samostanowienia.

Dał więc jej przestrzeń, dał wolność, o którą z resztą tak prosiła.

Motywacji miał wiele - chciał myśleć, że to zrozumienie natury drugiej osoby, szacunek do niej, ale nie da się ukryć, że pierwszym i głównym motorem ów "wolności" była urażona duma. Anthony nienawidził kiedy mu się odmawiało, dlatego też tak rzadko składał propozycje wprost. Anthony nienawidził, kiedy ktoś odtrącał jego dłoń, rozpatrując to w kategoriach upadlania jego osoby, umniejszania jego możliwościom. Był dumny, a jego wrażliwe ego zwyczajnie trzeszczało hiperbolizowaniem tego typu sytuacji, interpretując je nader osobiście.

Minął jednak czas, minęła przestrzeń, gdy ocean między jego brzegiem a Wyspą Umarłych stonowały się znów, znalazły ciszę której potrzebowały i cichy śpiew tęsknoty, która sączyła się między dwojgiem istot.

Kontakt był ograniczony, ale w końcu przyjemny. Ostrożny, lecz pluszowy w zamyśle. Shafiq sądził, że czerwcowa lekcja sprawi Lorraine przyjemność, ale chyba niezbyt dobrze ukrył przed nią własną frustrację wynikającą z niemożności wypchnięcia jej ze swojego umysłu. Odsłoniła przed nim lęki, których sam się wstydził, odruchu, z którego absolutnie nie był zadowolony czy dumny.

Dziś jednak mieli stać w innym miejscu.

Rozmowa biznesowa

Oczywiście, że nie była to rozmowa biznesowa. Czytał między wierszami jej frustracje, widział, jak wczepia palce we wszelkie domniemania jego w nią ataku. Unosił brwi czytając listy, z pewnym rozgoryczeniem porzucił urodzinowy prezent, nie mogąc znieść kpiny, która w całości wypełniała według niego core tego pomysłu. Łagodność i ostrze cynizmu, otwarty uśmiech przy wspólnym tańcu i kolejne słowa wyrzutu smagające jak biczem. A przecież nic nie robił.

No właśnie.

Nic.

Czy nie była to właśnie wolność, której szukała?

Namiot rozstawiony był w ogrodzie, w okolicy Śpiącego, choć rzeźba zasłonięta była szeregiem wiecznie zielonych, odpowiednio przystrzyżonych drzewek, których gatunku Anthony oczywiście nie znał. Pod jasną płachtą na białym marmurze stał stoliczek dwa eleganckie krzesła, zupełnie jak w czerwcu, choć teraz widzieli się za dnia, a na blacie próżno było szukać szachownicy. Miedziany imbryk z przednią cejlońską herbatą, słodką tak, że wykrzywiało zęby. Morze, czy pustynia? Biel czy czerń? Nie wiedział do końca czego się spodziewać, choć większość poranka układał sobie wszystkie punkty agendy tego spotkania.

Gdy Wergiliusz wprowadził Lorraine do ogrodu, wskazując jej przygotowane miejsce spotkania, Anthony podniósł się i uśmiechnął łagodnie, skłaniając jej z uśmiechem głową.
– Dobrze Cię widzieć moja droga – otworzył tę rozgrywkę miękko, standardowym przesunięciem piona. Nie chciał grać, nie chciał wygrywać. Chciał by grali i wygrywali razem, lecz nikt nie wymyślił szarej szachownicy w której obaj gracze walczyliby wspólnie przeciwko grze. A może właśnie przyszedł taki dzień, w którym należałoby chwycić za farby i poszukać właściwego odcienia? – Masz ochotę coś przekąsić? – wskazał na paterę z truflami i ciasteczkami, pozostawiając otwartą sugestię, że Wergiliusz w każdej chwili mógł dodać do tego wczesny lunch.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#2
29.12.2024, 03:09  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.07.2025, 22:06 przez Lorraine Malfoy.)  
Lorraine popatrzyła na stojące przed nią ciasteczka tak, jak gdyby te obraziły pamięć jej zmarłej matki.

Słodkości piętrzyły się na eleganckich talerzach, a gustownie podane przekąski przytłaczały ją konfekcyjnym czarem. Wypieki pokrywał lukier, wstrętny i lepki – wstrętnie lepiący się do palców – wrażenie lepkości nawet w wymiarze wyobraźni przejmowało Lorraine wstrętem. Wyobraziła sobie, jak gładka, cukrowa glazura topi się pod jej dotykiem, jak staje się na powrót słodka i lejąca, zmuszając ją do oblizania palców, warg – jak ścieka w dół jej przegubu niczym krew z przeciętego nadgarstka – jak plami jej sukienkę, tylko nie sukienka, pomyślała, to najlepsza, jaką miała, ale myśl ta utonęła w słodyczy, rozlewającej się w przestrzeni jej umysłu tak jak czekoladowa polewa na paterze z truflami... Tak jak niezdrowa bladość rozlewała się na jej policzkach, choć minę wciąż miała nieprzeniknioną.

Lorraine cechował szczególny rodzaj powściągliwości, ascetyzmu nieomal, kiedy tłumiła całkowicie jedną potrzebę, aby folgować drugiej. Odmawiając sobie jedzenia, zyskiwała ułudę kontroli nad ciałem, którego kontrolować nie potrafiła. Nie bez powodu używała perfum o zapachu palonego cukru, roztaczając wokół siebie zapach słodyczy, które nie przeszłyby jej przez gardło. Nie czuła już nawet mdłości na widok przyozdobionej słodkościami patery. Anthony zawsze wiele mówił o kontroli, ale czy wiedział, co to znaczy, poskromić głód? Głód sukcesu, głód ambicji, głód, który drąży cię środka tak długo, że w końcu przestajesz czuć ssanie w żołądku, bo jest tam tylko ból – tępy, rozlewający się w brzuchu ból, powoli ogarniający całe twoje ciało – ból, kiedy kulisz się, drżąc z zimna mimo kilku warstw ubrań?

W oczach Anthony'ego także widziała niekiedy ów znajomy głód, ale głód, który nękał Lorraine był starszy, bardziej pierwotny. Głód był niczym puls, niczym oddech – głód utrzymywał ją przy życiu. To nie była czysto fizyczna potrzeba, choć znajdowała odzwierciedlenie w tym jaka była chuda, przeraźliwie chuda – byłam jeszcze chudsza, myślała wciąż, z niezadowoleniem odsuwając się od lustra – kości rysowały się karykaturalnie pod skórą z alabastru, odstając pod ordynarnie ostrym kątem, osobliwa, trupia elegancja zaklęta w tych hardych liniach, w szczupłych palcach, które zwykły rozpaczliwie zaciskać się na tym, co akurat miała pod ręką, nieważne, czy był to rodowy pierścień z emblematem Malfoyów, frędzelek przy obrąbku przydługiego mankietu czy zdobna rękojeść różdżki. Głód, jaki czuła, nie był potrzebą ciała, lecz duszy.

Z gracją zajęła wskazane miejsce, kręcąc przecząco głową w odpowiedzi na zadane pytanie.

Niektóre gambity należało przyjąć, aby zyskać przewagę, niektóre lepiej było odrzucić. Lorraine nie odpowiedziała. Nie odezwała się choćby słowem. Pozwoliła jednak, aby miękki kontrgambit uśmiechu rozpromienił jej twarz. Spojrzenie, jakie skupiła na stojącym przed nią Anthonym było czułe, nieskończenie czułe – patrzyła na niego tak, jak nie mogła patrzeć na wieczorku hazardowym, w otoczeniu tych wszystkich ludzi, przed którymi nie chcieli zdradzać głębi łączącej ich relacji, w obawie przed wypaczeniem tego, co dla obojga było niewinne i czyste – patrzyła na niego tak, jak gdyby uczyła się go na pamięć. Troskliwie omiotła wzrokiem twarz mężczyzny, szukając śladów nieprzespanych nocy na dnie szarych oczu, ślizgając się po zarysowanych nieco ostrzej niż zwykle kościach policzkowych... Czekając.

Lorraine była głodna – głodna Anthony'ego.


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#3
31.01.2025, 17:08  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.03.2025, 17:18 przez Anthony Shafiq.)  
A więc siedzieli, podobnie jak przerwanej lekcji muzyki płynącej ze słodkiej iluzji uroków. Siedzieli i milczeli, choć ich cisza była bardzo głośna zranieniami, tymi prawdziwymi i tymi wyimaginowanymi. Wszystkie słowa, które przychodziły mu do głowy, były puste, były marne, były pozbawioną sensu stratą czasu.

Mieli wiele sobie do opowiedzenia. Wieczorek hazardowy i fundacja Mulciberów, wydarzenia na koncercie MUZY, odejście Roberta i wszelkie konsekwencje, które wraz z tą sytuacją pojawiły się również w jego życiu. Tak wiele słów, zdających mu się miałką papką w obliczu tej prośby, którą uformował w sobie, a której nie był w stanie wypowiedzieć.

Bał się, tkwiąc w przekonaniu, że mu odmówi w ten czy inny sposób.

Dzisiejsze spotkanie było końcem i początkiem, lecz wciąż nie wiedział czego. Nie miał nad tym absolutnie żadnej kontroli znając Lorraine tak długo, wciąż jednak wymykali się sobie na wzajem w tym dziwnym układzie ojca i córki, córki z niegasnącym ogniem buntu i obsesyjnej potrzeby udowadniania, że jej życie jest w tym miejscu w którym zawsze się chciała znaleźć, udającej, że wcale nie stoi w nieskończonym rozkroku między dwoma światami. Limbo było jej domeną i choć powtarzała mu, że jest z tym pogodzona, że to jej wybór, to patrzył na to z powątpiewaniem. Patrzył na białą anielicę, a nią i przez nią, do tego, którego łono i chory umysł wydał ją na świat. Czyja nić była silniejsza? Czyj uśmiech bardziej ujmujący? Czyje słowa dotykały serca mocniej?

Nie był pewien.

Odetchnął głęboko, nie sięgając ani po ciastko, ani po wino. Uciekł wzrokiem do splecionych na udach dłoni i podjął w końcu powoli, z właściwym sobie spokojem doprawionym gorzkim posmakiem nieprzespanych nocy.

– Postanowiłem umrzeć.

Jak surrealistycznie to brzmiało. Czy nie zabraniał Morpheusowi umierania? Czy nie walczył o każdy jeden dzień swojego umiłowanego przyjaciela? Swojego anam cara, duszy umiłowanej, duszy uwielbionej, bo tożsamej z własną? Somnia jednak pogrążał się w odmętach szaleństwa, ciągnąc go ze sobą do piekielnych otchłani ku ostatecznej bitwie. Nie... gnali tam razem, zawsze razem.

– Przewidziałaś to już dawno, dawno temu. – Uśmiechnął się blado podnosząc na nią wzrok, trwając w niewygodzie obecnego położenia. Potrzebował jej. Ale wolna wola była świętością, której nie naruszał trwając na swoim smoczym tronie pośród błękitu nieba. – Zdecydowałem wybrać to co słuszne. Oboje znamy finał tej historii. – Językiem przejechał po spierzchniętych wargach. Myślał o tym długo. Wypowiedział dopiero dziś, tej jeszcze ciepłej wrześniowej nocy u schyłku lata. Nie oddawał jej się pod sąd, był przekonany, że w swej dumie wydała go już lata temu, po pierwszych zdaniach, które wymienili. Raczej, zgodnie z listem, dawał jej coś dużo cenniejszego.

Prawdę.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#4
03.02.2025, 22:41  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.07.2025, 22:07 przez Lorraine Malfoy.)  
Jego, jego, jego... Wszystko na tym świecie mogło być jego, wystarczyło, aby wyciągnął po to dłoń – swoją piękną, obdarzoną boską niemal siłą sprawczą dłoń – i zakręcił korbką zaklętej pozytywki.

Nie zająknął się dotąd ani słowem na temat urodzinowego prezentu, nie powiedział nic na temat listów, które wymienili, choć wiedziała, że pamiętał. Wiedziała, że zwykł analizować dokładnie każde słowo, jakie mu posyłała, wiedziała, bo sama tak robiła: niczym nie różniła się w tym od Anthony'ego. Ale milczenie, które zaległo między nimi, nie było milczeniem urażonej dumy, bo choć Anthony Shafiq był człowiekiem dumnym i w swojej dumie zapamiętałym, duma nigdy nie była czymś, co go definiowało w oczach Lorraine. W oczach Lorraine, Anthony, podobnie jak i ona, był aktorem. Aktorem, który marzył o zagraniu bezwzględnego Makbeta, tylko po to, aby otrzymać angaż do roli szlachetnego Koriolanusa. Cechującą go wyniosłość pragnął pogodzić ze stoickimi ideałami moralności, a choć ta nie pozwalała mu grać tak do końca nieuczciwie, nie pozwalała też zapomnieć o tym, że nieuczciwie wygrać, to wciąż, wygrać.

Wszystko na tym świecie mogło być jego, wystarczyło, aby zdjął na chwilę chroniącą go tarczę oklumencji i posłuchał słodkiej melodii, kojącej wszystkie niepewności, jakie nosił głęboko w sobie, wszystek ból i cierpienie. Ale nawet na to Anthony Shafiq był zbyt dumny. Co z moją dumą, Anthony?, mogła spytać, ale nie spytała. Małostkowe wyrzuty, ironiczne przytyki w przyjemny sposób współgrające z jego wesołą uszczypliwością... To, co napisała w listach, napisała z czystej fanaberii, tylko dlatego, że mogła to zrobić. Nie powodowała nią chęć spędzenia na nim frustracji, nie powodowała nią chęć zadania mu bólu, nie powodowała nią duma, choć tej także jej nie brakowało, nie: Lorraine zrobiła to tylko po to, aby zaprowadzić trochę chaosu – chaosu, który stwarzał ją w tej samej mierze, co porządek. Tylko po to, aby wybadać jego reakcję.

Tylko po to, żeby przypomnieć mu, że Lorraine Malfoy nie należy do nikogo.

Nikt nie musiał dawać Lorraine Malfoy wolności, bo sięgnęła po nią sama, nie pytając o pozwolenie. Sięgnęła po nią sama, swymi wydelikaconymi, kobiecymi dłońmi, które mogły dotychczas zaznać wolności tylko wtedy, gdy sunęły po klawiszach fortepianu pokrytych kością słoniową. Wzięła ją, uciekając z domu przy pierwszej okazji, jaka się nadarzyła, wzięła ją, bo wolność była jedynym, co mogła zabrać – wolność była jedynym, co posiadała – jedynym, co było warte posiadania: ból, który co jakiś czas przenikał na wpół tylko zaleczony bark Lorraine, miał jej o tym przypominać. Jak gdybym mogła zapomnieć, pomyślała, niejako z rozrzewnieniem wspominając rozmowę, jaką odbyli z Baldwinem, wsparłszy ostrożnie ramię o podłokietnik krzesła.

Lorraine przechyliła lekko głowę, wpatrując się w wykrzywioną bolesnym uśmiechem twarz tego, którego nauczyła się kochać jak ojca. "Przewidziałaś to już dawno, dawno temu." Nie była prorokinią, choć miała w oczach biblijny smutek, a uśmiech nosił znamiona apokryfu. Natchniona, splatała ze sobą słowa, kreując własną narrację, własną przyszłość. Niczym nie różniła się w tym od Armanda. Armanda, który – tak samo jak Anthony – zawsze chciał ją posiadać na własność: przedłużenie jego woli, jego myśli, jego dziedzictwa.

Jego, jego, jego... Wszystko na tym świecie mogło być jego, wystarczyło, że po to sięgnął – dlaczego Anthony, mając wszystko, sięgał po tę jedną, jedyną rzecz, którą to Lorraine miała na własność? Po jej wolność? Lorraine nie była Anthony'ego. Lorraine nie była Armanda. To, że obaj mieli jej dozgonną miłość, nie znaczyło, że mieli ją na własność.

"Czy swoją muzyką nie zabrałaś nas właśnie na Wyspę Umarłych?", spytał ją Anthony, dawno temu, w bibliotece Malfoyów, gdzie skryli się przed resztą świata. "Pozwoliłam wam towarzyszyć sobie w podróży", łagodnie podkreśliła subtelną różnicę w doborze słów, dając mężczyźnie do zrozumienia, że na Wyspie Umarłych byli razem, a jednak osobno. "Nigdy nie odkryłam przed wami wszystkich jej sekretów."

Wtedy powodowała nią duma. Młodzieńcza buta, izolująca samotność żałoby. Zdała sobie sprawę, że po tych wszystkich latach odpowiedziałaby mu tak samo, choć z zupełnie odmienną intencją.

Powiedziałaby to z miłością. Z szacunkiem. Z nadzieją, że nawet jeżeli nie zawsze pozostawali jednomyślni, bo podróż przez wzburzone wody nie mogła być łatwa, zawsze stali po jednej stronie, porzuceni na tym samym brzegu przez morskie fale, sami, ale przecież nie samotni. Nawet będąc samotnym, samotność wybierając na swoją powierniczkę i przyjaciółkę, nie będziesz sam. Będę na Wyspie Umarłych razem z tobą.

Pragnęła tylko ująć jego dłoń – spolegliwa córka, przypadła do ojcowskiej prawicy, którą gotowa była obsypać pocałunkami, obmyć łzami. Ująć ją, tak jak ujmowała ją tyle razy, bez strachu i bez krępacji, że Anthony nie odróżni fałszu wilowego czaru od szczerości uczuć.

Ale Anthony tego nie chciał, a Lorraine uszanowała jego decyzję.

Zmusiła się do pozostania w miejscu. Zmusiła się do postąpienia tak jak postąpiłaby córka idealna. Tak jak postąpiłaby córka, której chciał, córka, której potrzebował – córka, na którą zasługiwał. Nie ona. Nigdy nie ona, pomyślała, smutna, ale ze swoim smutkiem pogodzona, nie zmieniwszy wyrazu twarzy, nie poruszywszy się z miejsca, gdy wyznał jej, że pragnie umrzeć – tak jak on nie poruszył się lata temu, kiedy rozmawiali o jej zmarłej matce, a ona myślała tylko o tym, że chce zdechnąć.

Idealna córka. Taka, jaką chciał Anthony.

– Pochowałam już jednego ojca. – Łagodny tembr jej głosu, spokojny, stanowczy, i słodki niczym miód, rozlewał się jak czekoladowa polewa po truflach na zdobionej paterze, zdradzając, że kojąca bierność Lorraine jest biernością ciała wyłącznie, nie ducha. – Nie chcę grzebać drugiego.


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#5
07.03.2025, 08:16  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.03.2025, 17:18 przez Anthony Shafiq.)  
Biała Madonna nie musiała być wieszczką, aby swoimi ślepiami skanować ludzi i oddzielać ziarno od plew, dostrzegać nici historii, które pętają ich nadgarstki.

Anthony nie pragnął jej wolności. Już nie. Ta propozycja padła wiele, wiele lat temu w perspektywie obecnej chwili i została odrzucona. Anthony Shafiq mógł znieść wiele rzeczy. Wątpliwość używanego języka, wątpliwość zachowania, wątpliwość pochodzenia. Każdy człowiek był po coś, każdy władał unikatowym zestawem umiejętności, które pewnego dnia mogły się przydawać jemu. Każdy też - zgodnie z wolą najwyższą - dysponował wolną wolą i Anthony lubił myśleć o sobie, że w giętkim języku i sprawnym umyśle dostrzegającym więcej i więcej powiązań, jest w stanie nakłonić, nigdy zmusić każdego. Był to jeden z filarów tego, który zbyt często wyobrażał sobie siebie jako węża zsuwającego się po pniu jabłoni. Wolna wola miała jednak to do siebie, że była wolna, a on - w sprawach ważnych dla siebie - dotykał odmów częściej niż by tego sobie życzył.

I w każdym z tych przypadków, jego prośba nie pojawiała się po raz drugi.

Nawet teraz, fakt, że Erik jechał z nim gdziekolwiek wynikało raczej z prośby Morpheusa i oczekiwań młodego kochanka, aniżeli tego, żeby przez gardło Anthony'emu przeszło proszę. Aby chciał eksponować się na ryzyko, że znów druga osoba zaśmieje mu się w twarz i odrzuci jego ofertę. Odrzuci jego.

Na wzmiankę o pochowaniu ojca, kącik ust mu zadrgał ku górze, a wzrok uciekł do kielicha. Były istoty z którymi spotkania stanowiły zawsze i nieodmiennie próbę charakteru. Nie inaczej było i teraz. Biała madonna - dziewica i kurwa, szlachetna arystokratka i nokturnowy menel, wrażliwa pianistka i bezwzględny grabarz. Nosiła się w bieli, jak księżyc ukrywając teraz przed nim swoją "ciemną" stronę, zawsze jednak drażliwa na jej punkcie, na punkcie biedy, nadkruszonego statusu, postrzegania jej.

Była silna w ego i wolę robienia po swojemu.

Była słaba w przestrzeniach, które wciąż pozostawały otwartą zadrą na duszy. Żadnymi słowami nie dało się tego zalepić, żadnym powtarzanym przekonaniem o tym, jak wszystko jest zaleczone i niewrażliwe na możliwe ataki.

Byli tacy sami.

Byli tak bardzo różni.

Westchnął ciężko. Ostatnie tygodnie pełne bezsennych nocy sprawiały, że był rozdrażniony. Przewrażliwiony. Obecność Lorien w domu zaburzała jego naturalny rytm, podobnie z resztą jak wizyty Erika, które z oczywistych względów będą musiały się skończyć. Deprywacja mu nie służyła, a nawracające poczucie odrealnienia przychodziło falami. Po cóż w ogóle się spotkali? Przecież nie miał dla niej oferty, którą ona chciałaby przyjąć? Nie. Nie miał słów, które sprawiłyby, że przekonałby ją do swoich racji. Dźwigni. Sam był przecież ucieleśnieniem wyrzutu, manifestacją świata, który odrzucała każdego dnia, budząc się w swoim ciasnym nokturnowym przyczółku.

– Od momentu ogłoszenia manifestu mężczyzny każącego się nazywać lordem Voldemortem, postanowiłem biernie przeczekać końca tego konfliktu, łagodząc reperkusje, które mogłyby nas spotkać ze strony niektórych europejskich sojuszników. Czekałem, bo zgodnie z wszelkimi prawami historii, jednoznaczne obranie stanowiska oznacza wyrok śmierci. Ostatnie zdarzenia jednak... ostatnie dane, które pozyskałem sprawiły, że radykalnie zmieniłem swoje stanowisko. Swoje podejście. Przyszło mi opowiedzieć się po jednej ze stron i próbuję jakoś odnaleźć się w rzeczywistości, którą uważałem do tej pory jako samobójczą. – Dramatyzm pojedynczego zdania przeszedł w wieniec słów. Eleganckich, pozornie tylko uszytych na miarę teatralnego monologu - ot maniera wysławiania się Anthony'ego mogła przynieść wrażenie sztuczności, ufał jednak, że Lorraine zrozumie i usłyszy, że nie igra z nią teraz, w pustym ogrodzie otoczony skorupkami popękanych jajek, postanowił iść prosto. Nie jak wąż, ale anioł, którym był wszakże demon przed strąceniem z nieboskłonu.

Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#6
09.03.2025, 00:45  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.07.2025, 22:12 przez Lorraine Malfoy.)  
To nie było spotkanie biznesowe. Wila spuściła oczy, ciesząc się przyjemnym ciepłem rozlewającej się w piersi ulgi, dopóki ta nie przeistoczyła się udrękę, skuwającą żyły lodem. To nigdy nie było "spotkanie biznesowe". Dlaczego więc użył tych słów, pomyślała odrętwiale, bo to przecież Anthony użył słów "spotkanie biznesowe", nie Lorraine.

Kiedyś tylko wzruszyłaby ramionami, słysząc jak to sformułowanie pada z jego ust. Kiedyś. Kiedyś trwała w przekonaniu, że wszyscy, którzy obiecują jej, że ją kochają, szukają po prostu sposobu, aby ją wykorzystać. Długo wmawiała sobie, że miłość jest nieodłącznie związana z interesownością, że miłość ma cenę – zbyt wysoką, aby mogła sobie na nią pozwolić. Ale potem łączyła nieśmiało swoją dłoń z dłonią Maeve i uśmiechała się, całując jej usta, a usta Maeve zawsze były tak rozkosznie miękkie, że Lorraine zapominała o swych twardych postanowieniach. Harde było bowiem jej serce, utwardzone w przekonaniu, że miłość to dług, który należy spłacać. A jednak, im więcej swego ciężkiego od win serca oddawała pod zastaw uczuciowej lichwy, aby móc spłacić zaciągnięty u Maeve dług, tym lżejsza się stawała. "Dla mnie miłość nie jest transakcją", słyszała teraz nad uchem szept ukochanej. Dlaczego więc Anthony wciąż myślał, że to transakcja? Dla Lorraine to nigdy nie była transakcja. Miłość Lorraine nigdy nie była czymś, co można było sobie kupić.


Wysmukłe palce w zamyśleniu bawiły się rodowym sygnetem, który zawsze zdobił jej dłoń: jedyny ruch, na jaki pozwoliła sobie wila od początku rozmowy.

Nie padło nigdy pytanie o to, jakie stanowisko zajął. Nie zapytała, po której ze stron zdecydował się opowiedzieć. Nie zapytała, czy wybrał opór czy podporządkowanie Voldemortowi. Nie musiała. Być może rzeczywiście przewidziała wszystko, być może rzeczywiście osądziła go dawno, dawno temu. Osądziła go lepiej niż on sam potrafił osądzić siebie. Łaskawiej, niż on osądził ją tamtego dnia, kiedy skwitował protekcjonalnym uśmiechem ich dyskusję o bohaterach szekspirowskich tragedii:  cokolwiek chcieli uratować, powiedział wtedy, obaj ponieśli porażkę. Czy jest więc sens roztrząsać i wartościować ich cele?
Tak, padła niemal natychmiast odpowiedź Lorraine, oczywiście, że tak. Jej pierwszy akt defiacji, w którym teraz widziała akt miłości: akt wyprzedzający tę miłość, a jednocześnie ją definiujący, tak jak akt sprzeciwu pierwszych rodziców wobec chrześcijańskiego boga definiował ostateczny akt zbawienia. Bo jak Anthony mógł udawać, że istnieje inna odpowiedź?


Wreszcie przestał udawać, więc wreszcie mogła podnieść na niego oczy, dotąd obojętnie spuszczone – przenieść spojrzenie ze złożonych na podołku dłoni na twarz Anthony'ego. Oboje chcieli być czytani między wierszami, ale Lorraine była zmęczona jego nietrafionymi interpretacjami. Dlatego wybrała szczerość. Wybrała dosłowność, a choć nie powiedziała nic wprost, podobnie jak i on nie będąc w stanie wyłączyć filtru erudycji, powiedziała to wystarczająco wyraźnie, aby Anthony ją usłyszał.

– Zawsze widzisz i pochwalasz to, co lepsze – odezwała się w końcu, jej ton impregnowany troską, jej pytanie równie precyzyjne, co rzeźbienia reliefów wyrytych w drewnianych ściankach zaklętej pozytywki. Video meliora proboque, deteriora sequor, głosił grawer na okuciu. Widzę i pochwalam lepsze, podążam za gorszym. Choć wpatrywała się w twarz Anthony'ego, nie przestała obracać na palcu pierścionka z emblematem rodu Malfoy. – Co sprawiło, że zdecydowałeś się wreszcie za tym podążyć, zamiast podziwiać to, czego pragniesz, zza szkła mentalnej gabloty niczym eksponat w muzeum? – Jak fresk na twojej ścianie, pomyślała. Jak obraz, którego chciałbyś być częścią, ale odmawiasz pozowania, bo boisz się tego, jaką wersję ciebie utrwali pędzel artysty. Jak zaklętą w pozytywce melodię, w której nie chcesz się zatracić, bo myślisz, że zaklęłam ją dlatego, że umiem kochać tylko tak jak ty pozwalasz sobie kochać. A ty pozwalasz sobie kochać tylko wtedy, gdy masz kontrolę.

Było jej niedobrze, gdy patrzyła na paterę przyozdobioną słodyczami, więc nie patrzyła na nią wcale, starannie omijając ją spojrzeniem. Zmęczona była bolesnym ssaniem w żołądku, który przypominał jej o głodzie jego akceptacji i uznania. Zmęczona była udawaniem, że to ona jest w życiu Anthony'ego kimś, nie, czymś gorszym. Kimś poślednim, kimś, kto mimo listu, w którym obnażył przed nim serce, zasługiwał tylko na to, żeby być wciśniętym na "spotkanie biznesowe" między śniadaniem z bohaterskim aurorem a obiadem z jej kuzynką, jak nadgryzione naprędce ciasteczko, po którym należało wytrzeć wstydliwie palce umazane czekoladą, aby pozbyć się śladów obżarstwa.


Nie zapytała, po której ze stron zdecydował się opowiedzieć, bo to by było tak, jak gdyby spytała, po której stronie ma serce. A Lorraine znała serce Anthony'ego. Nie zapytała, bo chciała wiedzieć co się zmieniło, a wiedziała przecież, że nie zmienił się ani on, ani nie zmieniło się jego serce. Lorraine zamierzała stać na straży jego serca, nawet gdyby miało to złamać jej własne. Ból promieniujący ze złamanego barku przypominał, że przynajmniej jej woli nie dało się złamać.


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#7
15.03.2025, 15:41  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.03.2025, 17:18 przez Anthony Shafiq.)  
Tysiące twarzy, setki miraży...

Jak długo przebywali w tym domu pełnym luster, w gęstniejącym między nimi braku zrozumienia? Anthony pozostawał nieświadomy toczących się bojów w sercu Lorraine. Czyż nie dał jej tego czego chciała? Nie dał jej wolności od siebie i swoich planów? Nie dał jej wolności w projektowaniu i decydowaniu o swoim życiu? Dał. Odsunął się tak jak chciała, a każda jego propozycja i oferta były brane pod lupę wewnętrznej oceny, na ile to byłaby manipulacja z jego strony, by zmusić ją do tego, aby czyniła jak on wymyślił. Wolał nie mówić nic, prosić o drobnostki jak polecenie malarza, czy prowadzone w zaufaniu lekcje zauroczenia, choć i to spotkało się z reakcją tak żywiołową co przytłaczającą.

Być może, gdyby wziął go na warsztat jakiś magipsychiatra, mógłby wskazać na wspólny mianownik ważnych dla niego kobiet: drobnych w budowie, ale hardych duchem wiedźm, mających bardzo wysokie poczucie samostanowienia i bardzo trudne ścieżki prowadzące, lub wręcz uniemożliwiające doświadczanie z ich strony emocjonalnego ciepła. Anthony, dla którego językiem miłości była służba w gestach i prezentach zderzał się z chłodnym kamieniem niezrozumienia, z lodowatym ogniem milczącej krytyki odwróconych doń pleców. Znów coś zrobił nie tak. Znów coś powiedział, coś napisał, znów zaniedbał, nie odrobił lekcji, wybrał źle. Czy taka właśnie była jego matka? Czy były to ścieżki przywiązania, którymi podążał jak lunatyk za nieosiągalnym księżycem, zupełnie nieświadomy, że droga ta prowadzi wprost w toń mulistego jeziora?

Coś w jej tonie, w jej postawie, w słowach, coś bolało na tyle, by poruszył się niespokojnie. Jak uczniak poddany surowemu osądowi nauczycielki. Jej słowa odnosiły się przecież bezpośrednio do wyrzutów sumienia trawiących go od dwóch tygodni, myśli spędzających sen z powiek, myśli, których nie dało się ukoić najznamienitszym trunkiem. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że punktuje go na każdym kroku, od czasu ich niesławnej kłótni, w czasie której podjął pierwszą i ostatnią próbę wyciągnięcia jej z Nokturnu na salony. Punktowała w listach, nawet w podarunkach, które w teorii powinne być miłe dla odbiorcy?

Uniósł brwi, a jego twarz mimowolnie ściągnęły nerwy, które skuwał lodem opanowania.
– Moi przyjaciele mają dość radykalne poglądy w kwestii mugolaków, a skoro Śmierciożercy nie widzą problemu w tym aby pod nosem Ministry atakować Raphaelę Avery, za jej promugolackie podejście, zrozumiałem, że nie będą mieć problemu by sięgać po innych czystokrwistych czarodziejów, którym nie jest po drodze agenda głosząca o tym, jaki to panuje ucisk czystokrwistych rodów. Pozostając biernym czułbym się tak, jakbym miał ich krew na swoich rękach. – mimowolnie potarł palcami dłoń, zupełnie tak, jakby już teraz znajdowała się tam cudza posoka. – Wierzę, że uda mi się zebrać osoby, które myślą podobnie i chciałby zakończenia wewnętrznego konfliktu. To trudne, ale nie niewykonalne.

Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#8
15.03.2025, 16:50  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.07.2025, 22:13 przez Lorraine Malfoy.)  
Przypominał jej teraz Maeve, która nie potrafiła nigdy prosić o pocieszenie, ale właśnie pocieszenia potrzebowała, gdy wybuchała potokiem słów, ostrych i gniewnych: nie musiała prosić, bo Lorraine sama zaczynała ją głaskać po aksamitnych włosach, pachnących mieszanką opium i kadzideł, zapewniając, że widzi jej ból, widzi jej smutek, widzi jej bezradność, ale teraz jesteś w moich ramionach, szeptała, gdy Maeve zaczynała się uspokajać, teraz jesteś bezpieczna, teraz jesteś kochana. Łaskotała ją w nos włosami, gdy nachylała się, aby pocałunkami odegnać jej smutki. Jestem twoją przystanią, Maeve, obiecywała jej w myślach, przeczekasz ze mną każdy sztorm.

Przypominał jej Baldwina, który patrzył na nią ze sceny, piękny i świetlisty, chmurny i żałobny. Baldwina, którego oczy błyszczały szaleńczo, bo znów dręczyły go wspomnienia wywoływane chorobą Milforda: limbo pamięci – tego, co przeszłe – mieszało się w nich z tym, co teraźniejsze, dopóki jego oczy nie napotkały jej oczu. Oczu Lorraine, niezmiennie zajmującej to samo miejsce na teatralnej widowni, oczu, które mówiły: jestem tutaj, byłam i zawsze będę. Jestem tu dla ciebie.

Przypominał jej ojca, który niezmiennie gniótł kolejne kartki, ciskał kałamarzem o ziemię, przewracał stół, niszcząc prace, z których nie był zadowolony... Niszczył więc wszystko, bo w tych momentach nic nie było w stanie go zadowolić, nic nie było w stanie ukoić jego furii. Lorraine w ciszy zbierała wówczas szczątki wybebeszonych poematów, podnosiła z podłogi dogorywające sonety, przyciskała do piersi niedokończone ballady. Ale ja je chcę, powtarzała niczym kapryśna dziewczynka, gdy wciąż jeszcze targany wściekłością Armand twierdził, że nigdy nie skończy żadnego z nich – choć wiedziała, że skończy wszystkie – są moje, upierała się, nie chcąc słyszeć choćby słowa odmowy.
Wszystkie były przecież dedykowane dla niej.

– Nic nie jest niewykonalne – zauważyła ostrożnie, przypatrując się z powagą Anthony'emu, którego znała tak dobrze, a mimo to, nie potrafiła znaleźć słów, które chciałby teraz usłyszeć. Być może znalazłaby je w innym języku. Gdyby miała jego dar, przemówiłaby do niego tym językiem. Językiem, którego Little Hangleton nigdy nie słyszało, i nigdy więcej nie miało usłyszeć, bo Lorraine nigdy więcej by go nie użyła, jeżeli to miała być cena za jedną szczerą rozmowę z Anthonym. – Granica między światami została zatarta, gdy Limbo otwarło przed nami swoje podwoje. Nawet umarli wracają do żywych. – Nagłe westchnięcie, po którym zapadła się miękko w krześle, zdradziło napięcie jej ramion, sztywność, z jaką trwała wyprostowana, nie dotykając oparcia plecami. Przymknęła na chwilę oczy, odchyliwszy głowę do tyłu, jak gdyby chciała wystawić twarz na promienie słońca. – Pytanie tylko, co przyjdzie poświęcić, aby wypełnić to, co wypełnić sobie zamierzyliśmy.

W końcu zwróciła jednak twarz z powrotem w stronę przyjaciela.

– Więc, Anthony, powiedz mi, proszę, jak zamierzasz tego dokonać. Jak zamierzasz zakończyć tę wojnę. – Ton, jakim zadała to pytanie, nie różnił się od tonu, jakim zwykle proponowała mu rewanż kolejną partią szachów. Zmęczona była bowiem udawaniem, że król schwytany w matni czerni i bieli gra na szarej szachownicy.


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#9
20.03.2025, 17:16  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.03.2025, 17:17 przez Anthony Shafiq.)  
Jak zamierzasz zakończyć tę wojnę.

Pytanie całkiem zasadne. Całkiem poważne. Całkiem mało poetyckie.

Dobrze, oboje potrzebowali uziemienia, gdy razem on w wodzie własnej melancholii, ona w uniesieniu podmuchów wiatru potrafili zbyt łatwo zgubić ciężar. Było to trudne, bowiem ziemia właściwa była umarłym, podobnie jak stal dzierżona przez wojowników. Ale ona nie miała ziemi innej niż ta, którą posypywała ciała odprowadzanych na Wyspę Umarłych zwłok, on nie miał stali innej, niż przenikliwość własnego spojrzenia, teraz w szarości zamglonej poczuciem winy zlepionym wespół z pragnieniem.

– Przyznam Ci się, że myślę o tym bez ustanku i pomysłów mam wiele, ale brak mi klarowności i dystansu, aby oddzielić najlepsze z nich od tych, które nie warte są nakładu czasu – zaczął powoli, spokojnie i zaskakująco metodycznie. Ton znajomy, choć odległy, z nielicznych delegacji na które zabierał ją u początków znajomości, gdzie w zaciszu hotelowym tłumaczył strategie, jakie zamierzał powziąć. Stawka teraz była jednak o wiele wyższa. – Chciałbym przede wszystkim dotrzeć do głowy i zadbać by była należycie ścięta i zakopana, ale to zadanie karkołomne gdy nastroje antymugolackie wzrastają na sile w trybie geometrycznym. Obmyślam różne kroki w zależności od tego, kto zechce się przyłączyć do sprawy. Odcięcie śmierciożerców od dostaw, znalezienie ich zaplecza, które może nawet nie wiedzieć dla kogo pracuje i przebicie ceny. Znalezienie księgowego i wyssanie z niego każdej informacji. Znalezienie tych, którzy dołączyli się zmuszeni, albo ze strachu. Osoby, które wcale nie są oddane sprawie, które potrzebują mostu, którym mogliby się wycofać bez odpowiedzialności w zamian za informacje i dostęp do rdzenia. Ale... ale to nie wszystko. – Długimi palcami zaczął rozmasowywać sobie napięcie w dłoniach. Oddychał wolniej, spokojniej. Plan wymagał aktywizacji płatu czołowego. – Drugi front miałby zaopiekować się cywilami. Wzmocnić społeczność, aby Voldemort nie miał im nic do zaoferowania, żeby umieli się przed nim bronić, fizycznie i psychicznie. Ministerstwo dba o własne interesy, nie o ludzi. A ludzie potrzebują nadziei i narzędzi. Widzę, obok szkoleń czy zadbania o przepływ surowców i zasobów, medialną wojnę, narrację, która wyprze wewnętrzny podział, a zorientuje gniew na prawdziwych wywrotowców. – Odchylił się na swoim siedzisku i zapatrzył w bezchmurne niebo. Nie wiedział, które z działań trafi na podatny grunt, ilu chętnych zachęci do współpracy ideom, a ilu będzie musiał zaproponować coś.

– Na pewno jednak nie będę w stanie tego zrobić sam – zaśmiał się gorzko. – W zakresie moich działań pozostało mi spotkanie się z najbliższymi i poinformowanie ich o swoich planach wraz z nieśmiałym pytaniem, czy chcą podążyć tą ścieżką razem ze mną. Czy Ty Lorraine, czy miałabyś ochotę mi w tej wojnie towarzyszyć? – poprawił się, by nie miała wątpliwości i umilkł czekając i hamując mózg przed przewidywaniem jej kolejnych kroków, bo nigdy nie powinno się przewidywać kolejnych kroków żywiołu.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#10
23.03.2025, 10:54  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.07.2025, 22:13 przez Lorraine Malfoy.)  
Lorraine mogła być podobna wodom oblewającym skaliste wybrzeża Wyspy Umarłych.

Mogła być spokojnym szmerem fal, które przychodziły i odchodziły w naturalnym rytmie przypływów i odpływów, rozkołysane łagodnym tembrem głosu Anthony'ego. Trwała, zasłuchana w skrzydlate słowa, ulatujące z jego ust niczym nadmorskie ptaki. Nie musiały bać się wodnej kipieli, choć ta wydawała się równie bezkresna, co rozciągające się nad nią przestworza.

Mogła być łoskotem zwałów piany morza podrażnionego sztormem. Gwałtownym szkwałem, który kazał jej otulić się ciaśniej ciemnozielonym, wełnianym szalem, nim poderwał ją z krzesła nieoczekiwanym przybojem. Próżno było jednak oczekiwać ogłuszającego huku wody, bo Lorraine milczała, a jej milczenie przypominało, że morze było najstraszliwsze nie wtedy, gdy wzbierało gniewem, lecz gdy zmuszało do dryfowania w pasie ciszy.

Towarzyszyć, powtórzyła w myślach Lorraine. Cóż to znaczy, "towarzyszyć"? W tę i z powrotem, jak powracająca fala, kroczyła powoli, tak jak to miała w zwyczaju, gdy pochłaniały ją rozmyślania, każdy jej krok niczym recytatyw kantaty. Czy nie byłam ci miłą towarzyszką przez przeszło siedem lat? Tysiące godzin spędzonych na wspólnych rozmowach, tysiące wymienionych słów i spojrzeń. Tysiące uśmiechów, zanim poznał ten prawdziwy – nauczył się go szukać w jej twarzy tylko po to, aby ten zawsze mógł znaleźć go pierwszy – bo uśmiech Lorraine znajdował Anthony'ego zanim ten jeszcze zaczynał go szukać. 

Nikły uśmiech i teraz zadrgał na jej wargach, gdy przystanęła odwrócona profilem, z wzrokiem utkwionym w poruszanych delikatnym wiatrem gałązkach starannie przystrzyżonych krzewów, wciąż jeszcze pokrytych kwieciem. Dłonie trzymała jak do modlitwy, elegancko splecione przed sobą, jak gdyby chciała ukryć przed Anthony'm zwyczajowy niepokój swych palców, tych wiecznie w ruchu, tych wiecznie wygrywających sobie tylko znane melodie. Czy chciał, aby przygrała mu dzisiaj na fortepianie pieśń ku pokrzepieniu serc, jedną z falujących egzaltacją symfonii Brücknera, czy wolał prostszego, bardziej bezpośredniego, acz nie mniej patetycznego Bacha?

Czy potrzebował spolegliwej córki z oczami tchnącymi łagodnością, pochylającej się, aby czule ucałować ojcowskie czoło, czy sprytnej legilimentki z sercem równie hardym, co jego spojrzenie, która śladami pocałunków znaczyła drogę do wnętrza umysłu? Czy chciał dzisiaj grać rolę ojca? Czy biznesmana z kolekcjonerskim zacięciem?

Lorraine słuchała Anthony’ego jak morze słucha wiatru. Tak jak wiatr może wzburzyć fale lub uspokoić ich powierzchnię, tak jego słowa zmieniały ją, ale nie jej naturę, nie rytm jej pływów. Głowę trzymała prosto, nie pozwalając sobie na zanurzenie się w kipieli rozważań, na dryfowanie pośród domysłów. Nie pozwalając sobie na dopowiadanie znaczeń, których nie ma, nigdy nie było i nie będzie.

– Jako kto? 

Odwróciła się, aby móc spojrzeć Anthony'emu w oczy, bo w czasie huraganu najbezpieczniej było przecież w samym oku cyklonu.


Yes, I am a master
Little love caster
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Lorraine Malfoy (12731), Anthony Shafiq (8801)


Strony (3): 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa