• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu Podziemne Ścieżki v
1 2 Dalej »
[23.08.1972] Nosferatu begging for a 'sclusive invite || Ambroise & Astaroth

[23.08.1972] Nosferatu begging for a 'sclusive invite || Ambroise & Astaroth
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
24.11.2024, 17:49  ✶  
Był późny wieczór. Jeden z tych, które powinny być ciepłe, bo lato jeszcze nie odeszło, ale porywy wiatru i gęsta mgła rozlewająca się nad Londynem sprawiały, że to mogłaby być jesień. Smętna i ponura. Warunki idealnie wpasowujące się w parszywy nastrój Greengrassa.
Gdyby ktoś go raczył spytać: ej, Roise, jak nisko da się upaść, żeby tąpnąć i przestać spadać? kiedyś odpowiedziałby bez najmniejszego zastanowienia. Na bruk, niżej się nie da - brzmiałaby ta odpowiedź - kiedy osiągniesz poziom bruku, nie możesz już fizycznie dalej spadać. Za to we własnym umyśle? O mój drogi. Tu zabawa dopiero się rozpoczyna a każde kolejne próby podźwignięcia się wyłącznie rozkręcają spiralę.
W istocie nie chodziło o to jak nisko upadł, gdy stracił swój dom i mieszkanie, które również uważał za swoje, bo spędził tam niemal dekadę, naprawiał popsucia, kupował meble, układał swoje rzeczy.
Fizycznie wylądował na bruku. W jednym płaszczu, koszuli, spodniach - po sztuce wszystkiego, co na siebie założył, gdy odchodził z teraźniejszości, porzucając zarówno przeszłość jak i przyszłość. Miał jedną skórzaną teczkę z Munga i torbę medyczną. Nic więcej. Nie był w stanie się zmusić, aby spakować swoje rzeczy. Został z niczym.
Gdyby zaczął ukradkiem zbierać to, co do niego należy przed tą, która miała przestać do niego należeć, zbyt boleśnie uświadomiłby sobie wagę swojej decyzji. Wiedział, że zacząłby wątpić, żałować, poddałby się wątpliwościom. A nie robił tego wszystkiego, by je mieć. Wiedział, że musi odejść, więc odszedł.
Wylądował na bruku z niczym. To, że miał gdzie wracać wcale go przed niczym nie uratowało. Tak. Miał pieniądze, więc mógł kupić nowy dom i nowe mieszkanie. Otaczali go znajomi i przyjaciele, więc nie musiałby spać na ławce w parku. Poza tym zawsze mógł kimać w zabiegówce w Mungu albo w wynajętym mieszkaniu, którego się nie pozbył, nadal za nie płacił, ale prędzej dałby sobie pociąć tętnicę niż by tam wrócił.
Wybrał Dolinę Godryka. Powrócił na ojcowiznę. Kosztowało go to znacznie więcej niż jakiekolwiek galeony, bo godność i dumę, ale skoro już się ich pozbył to dalej nie mogło być gorzej, nie?
Błąd. Mogło. Było.
Może w przeciągu kilku chwil przestał być bezdomny, bo przyjęto go w rodowej posiadłości i nawet nie zadawano mu zbyt wiele niewygodnych pytań. Natomiast odtąd wkroczył na ścieżkę tego mentalnego upadku a tam pod brukiem był jeszcze piach, żwir, kamienie, korzenie, ludzkie szczątki i jakoś kurwa nie dane mu było wreszcie dojść do żarzącego się wnętrza Ziemi, lawy, magmy i tak dalej.
Jebana grawitacja raz za razem go wybijała w górę. Unosił się, spadał, unosił się, spadał. Każde tąpnięcie miało być tym ostatnim, ale najwyraźniej i tu działała jakaś magiczna siła (kara? karma? pokuta?) albo po prostu to, że nie mając kręgosłupa moralnego wyginał się jak kot.
Spadał na cztery łapy. Wylizywał rany. Nie miał dziewięciu żyć - bujda. Miał jedno, za to chujowe za dziewięć kolejnych. Wieczny zmierzch bez zachodów słońca, nocnych gwiazd i szansy na to, że słońce znowu nad nim zaświeci.
Ambroise z miesiąca na miesiąc był o tym coraz bardziej przekonany. A skoro już jechał wagonikiem z Gringotta prosto w dół, bez trzymanki to równie dobrze mógł być w tym bardzo monotematyczny.
Szczególnie, że lata temu nieświadomie ustalił, że motywem przewodnim będzie droga ku zagładzie.
Był w tym stanowczy. Nawet podświadomie dążył ku autodestrukcji a ten rok bardzo mu w tym pomagał. Zewsząd dostawał wiele wspierających kopnięć. Było Beltane, bunt żywiołów, widma. Knieja, ich Knieja i ich dęby, ich nieśmiertelni przodkowie wysysani aż nic z nich nie pozostawało, krzycząc w agonii w głowach żyjących krewniaków. W umyśle Ambroisa, który nie mógł nic zrobić. Kolejne uderzenia magicznej wojny i to, dlaczego znalazł się w środku nocy w śmierdzącej wąskiej uliczce między Pokątną a Śmiertelnym Nokturnem.
Zamykał swoje sprawy przed tym ostatnim wyskokiem, z którego mógł nie wrócić, czasami nawet nie chciał. Rzecz jasna zaraz potem sam się opierdalał, bo nie był mięczakiem, samobójcą.
Był masochistą, który do swojej usranej śmierci miał się męczyć ze sobą. Tej, do której miał być ze swoją kobietą, ale życie brutalnie odebrało mu te plany. To, że ta śmierć mogła nadejść prędzej niż później było faktem. To, że potencjalnie mogli spełnić tę część złożonej wzajemnie obietnicy i tam razem zginąć - ironią.
Tego dnia odwiedził znajomego notariusza, żeby zamknąć sprawę współwłasności domu nad morzem. Piaskownica nie była jego od ponad roku, prawie półtora, ale teraz zrzekł się prawnie tego, co miało być jego, ich domem. Równie dobrze mógł iść za ciosem i załatwić drugą z ciążących mu spraw.
Stał w cieniu z różdżką trzymaną w pogotowiu, opierając się o brudną ścianę. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w ciemnozielonym, niemal czarnym stroju był praktycznie niewidoczny dla ludzi z Pokątnej. Ci z Nokturnu mieli więcej oczu, zwłaszcza z tyłu głowy.
Materiał jego ubrań był matowy, co sprawiało, że Ambroise mógł się łatwo ukryć w cieniu drzew lub w gęstwinie krzaków. Jego cienki płaszcz miał wysoką stójkę, która teraz była postawiona, zasłaniając część twarzy Greengrassa.
Resztę zamierzał załatwić cienkim szalikiem i kapturem na głowie. Teraz nie czuł potrzeby, żeby je nasuwać. Stał z odsłoniętą głową z jasnymi, prawie białymi od słońca falowanymi włosami związanymi w niski koński ogon. Starannie przystrzyżonym zarostem i oczami bacznie obserwującymi okolicę. Ich zielenią promieniującą chłodnym, przenikliwym blaskiem. Wysoki i umięśniony, wyglądał niczym duch z mrocznych rejonów świata. Tak właściwie to dokładnie o ten efekt mu chodziło.
Tą noc zamierzał spędzić pod znakiem czegoś, co gdyby znał się na mugolskich bajkach, mógłby nazwać pokazywaniem Dorotce Krainy Oz. Tyle tylko, że mroczniejszej i bardziej spaczonej. Zamierzał zabrać Alicję w Krainę Koszmarów. O ile Alicja, będąca tak naprawdę dwumetrowym Astarothem zamierzała pojawić się tutaj w tym stuleciu.
Yaxley jako wampir nie musiał patrzeć na czas.Przesrane - odpowiedziałby Greengrass, gdyby ktoś go o to spytał w kontekście niskich upadków. - Kiedy masz cały czas tego świata, możesz upaść naprawdę nisko.
W tym wypadku pod bruk, bo pod brukiem coś było. Na Ścieżki.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Panicz Z Kłami
Hot blood these veins
My pleasure is their pain
Bardzo wysoki - mierzy 192 cm wzrostu. Z reguły ubiera się w czarne bądź stonowane kolory, ale można go spotkać w wielobarwnym ubiorze. Włosy ciemnobrązowe, oczy zielone. Jest bardzo blady, ma sine wokół oczu, które nieco jaśnieje, kiedy jest nasycony, ale to nieczęsto się zdarza.

Astaroth Yaxley
#2
24.11.2024, 19:13  ✶  
Upadki, mrok, koszmary. Jedno z drugim, z trzecim zresztą również... Zlewało się w jedno, jedno wielkie bagno. Ani jeden, ani drugi dżentelmen nie miał w ostatnim czasie lekko. Ciężko? Może najciężej. Miał najciężej, można by rzec.
A jednak pchał ich los w jeszcze inne odmęty, kolejne tonie, podziemia, jeszcze niżej, jeszcze bardziej... Tak mieliśmy broczyć wśród prawdziwego rynsztoku, gówna, mroku. Jak zwał, tak zwał. Jednym z tych nie-dżentelmenów byłem właśnie ja. Laik w Podziemnych Ścieżkach, ale prawdziwa bestia wśród leśnych kniei czy miejskich uliczek. Już mniej łowca, bardziej drapieżnik... Drapieżnik na wyimaginowanej smyczy.
Nie poczuwałem się jako zwycięzca, szczególnie rzeczonego czasu, ale... to zapewne była tylko kwestia mojego cierpiętniczego myślenia. Zamiast o możliwościach, myślałem wciąż i wciąż o U.P.A.D.K.U. Bo zaliczyłem upadek. Młody Książę z Szanowanego Rodu, Obiecujący Łowca i być może Przyszły Urzędnik Roku albo też Wschodząca Gwiazda Quidittcha, bo przecież nieznane były drogi losu, spadł właśnie ze swojej ścieżki i stał się po prostu wampirem. Albo aż wampirem, bo nie mogłem w żaden sposób o tym zapomnieć, przestać myśleć, oswoić się z tym.
Ubrałem się na ciemno, czarno właściwie. Często się tak nosiłem na polowaniach, a teraz... Może nie polowałem, ale miałem się skradać? Nie, może to złe słowo. Przenikać, schodzić czy też przemykać... Może przemykanie. Było odpowiednim słowem na tym miejscu. Przemknąć miałem wśród innych mątw tego świata, mątw, z których pewnie spora część powinna skończyć nadziana na moje bełty, a jednak... Sytuacja się zmieniła. Moja rola na tym świecie się zmieniła. Wciąż nieakceptowalna, a jednak niezmazywalna. Już niemożliwa do zmiany.
Płynęła... Nie, płynięcie to za wiele. Płynięcie było tu spostrzeżeniem zanadto żywym. We mnie krew stała. Stała we mnie krew wampira zmieszana czy też stworzona przez krew tych, których wypiłem, ale... moja? Już moja? Nazwałbym ją zgnilizną, ale ktoś jej potrzebował. Obstawiałem, że do czarnej magii. Wolałem nie myśleć o jej właściwościach ani o tym, do czego mogłaby się przyczynić.
Skropiłem gardło mocnym alkoholem, ale nie poczułem ulgi. Zniesmaczony telepnąłem się do Pokątną. Nie trudno było namierzyć Ambroise’a... Tak nietrudno, że się zastanawiałem, czy to przemykanie było odpowiednim stwierdzeniem. Dwóch skrytych w mroku WYSOKICH facetów. To nie mogło się udać.
Nie przepraszałem już więcej Ambroise’a za tamtą noc. On i Geraldine dosadnie dali mi odczuć, co myślą sobie na mój temat po tamtym występku. Sam zresztą zdawałem sobie sprawę, że przegiąłem. Co prawda, nie kontrolowałem swoich słów w tamtym czasie, będąc skupionym na zdobyciu krwi w tamtym czasie, ale jednak... TO BYŁEM JA. Nikt inny.
Minął miesiąc, potem drugi. Ktoś z zewnątrz mógłby uznać, że wszyscy o tym zapomnieli, ale o takich sytuacjach się nie zapominało. Przynajmniej ja nie zapomniałem. Znałem Geraldine na tyle by wiedzieć, że ona również pamiętała. Greengrass... Cóż, nie trzeba było być inteligentem aby wiedzieć, że on również, a ja - będąc o tym przeświadczonym - zamierzałem zrobić wszystko by im to jakoś... zrekompensować? O ile można było tu mówić o rekompensacji. Plus był taki, że żadnego nie ugryzłem. Minusem, że w ogóle miało to miejsce, że niewiele brakowało, a bym to zrobił.
Cóż, wziąłem głęboki wdech, wyprostowałem się, ale po chwili trwającej może dwie sekundy, upomniałem siebie na tyle by się przygarbić. Nie mieliśmy zwracać swojej uwagi. Dumę rodową, której i tak już w sobie nie miałem, schowałem głęboko do kieszeni. Podszedłem do Ambroise’a i... Cóż, nie wyciągnąłem ręki, stwierdzając, że mój dotyk był raczej ostatnim, czego ten mógłby sobie życzyć.
- Jestem. Wybacz... za spóźnienie - odparłem skruszony, choć wpatrywałem się prosto w oczy Greengrassa. Czekałem na rozkazy, może jakąś reakcję w temacie tego, w jak dużym stopniu mną gardził.
Zresztą, to ostatnie było nieistotne. Przyszedłem tu żeby być pomocnym, więc złapałem obiema dłońmi za kaptur swojej peleryny, również czarnej i matowej, z nieco zużytego materiału, powoli zapominającego czasy swojej świetności. Nie, nie brakowało mi pieniędzy na nowy. Po prostu ten był wygodny i nierzucający się w oczy.
- Powinienem mieć różdżkę w pogotowiu? Czy to bywa rażące tam, gdzie idziemy? - dopytałem, bo bywałem w różnych miejscach. Wiedziałem, że każde z tych miejsc ma własne zasady przyzwoitości.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
25.11.2024, 18:08  ✶  
Wtedy na Carkitt Market Ambroise nie spodziewał się takiego przebiegu wydarzeń. Był tam głównie po to, żeby dokupić kilka niezbędnych rzeczy, które mógł z powodzeniem zakupić na Pokątnej, ale z jakiegoś powodu wybrał wielki budynek, do którego zazwyczaj nie chodził. Przynajmniej nie odkąd przestał to robić prawie półtora roku temu.
Już miał wychodzić. Z dziwnym wrażeniem w piersi, które nawiedzało go przez wiele miesięcy a tamtego dnia było tak silne, że rozważał upewnienie się czy nie ma zawału (to byłoby całkiem wygodne, raczej szybkie). Kiedy został zaczepiony przez starego znajomego jego i Riny, no i właśnie - od tego się zaczęło.
Szybko dał się wytrącić z równowagi. Świadomość, że go nie było, kiedy Geraldine przechodziła przez ten cały szajs, była trudna do udźwignięcia. Co prawda starał się nad sobą zapanować. Usiłował wziąć część kontroli nad sytuacją, szczególnie, że ona była zbyt pijana, żeby to zrobić. Spróbował dowiedzieć się wszystkiego, co była w stanie mu wybełkotać.
Z każdym słowem czuł się coraz gorzej. Kiedyś obiecał jej, że będzie przy niej na dobre i na złe. A później złamał tę obietnicę. Tak samo jak wiele innych. Nie rzucał słów na wiatr, więc to było coś jeszcze bardziej druzgocącego. Nie widział innego wyjścia, jednakże w tym małym barze poczuł się, jakby jeszcze bardziej spierdolił wszystko, na czym mu zależało. W dalszym ciągu.
Starał się być tym nieoczekiwanym oparciem, którego Yaxleyówna nie chciała. Przynajmniej nie, gdy była trzeźwa, bo ululana w trzy dupy mówiła mu różne rzeczy. Nie rozumiał nawet połowy, miał mętlik w głowie, ale jakoś ją namówił, żeby wrócili do domu.
Właśnie. To kiedyś było również jego mieszkanie. Przez siedem lat był oficjalnym lokatorem. Wcześniej też wielokrotnie tam bywał, bo mieli ten swój etap przyjaźni, kiedy spędzali ze sobą tak wiele czasu, że Roise niejednokrotnie usypiał jak siedział - na kanapie, czasami na kocu na dywanie.
Później bardzo szybko ze sobą zamieszkali. To on się do niej wprowadził dochodząc do wniosku, że tak będzie najlepiej, bo nigdy nie czuł potrzeby kupna swojego mieszkania. Ona miała własne. Poza tym ilość jej rzeczy - broni, broni, jeszcze raz broni, trochę fatałaszków, broni, paru par butów, broni była większa niż jego kolekcje książek, sprzęty laboratoryjne czy wreszcie ubrania.
Nie przeniósł wszystkiego na raz. Z czasem coraz bardziej zagarnął teren. Miał swoje kwiaty, zioła, rośliny lecznicze w domu i na balkonie. Z biegiem lat przystosowywał wszystko pod siebie na równi z remontami w nadmorskim domu, który już był ich wspólny. Ambroise nie miał żadnych praw do mieszkania, ale to nie przeszkadzało mu w niczym.
Kupował tam meble, odświeżał ściany. Kupił tę jebaną konsolkę, którą rozwalili i która posłużyła mu za prowizoryczny kółek. Swoją drogą nie wątpił, że Astaroth mógł się łudzić - nawet teraz miał przy sobie cztery różnej wielkości kołki. W tym jeden posrebrzany a drugi z warstwą ołowiu, bo nie znał się na wampirach. Któryś musiał zadziałać. Każdy był ostry.
Poza tym przed spotkaniem profilaktycznie nażarł się pizzy z czosnkowym aioli w takich ilościach, że kucharz wytrzeszczył na niego oczy (a może po prostu miał wyłupiaste). Nie wyznawał żadnej śmiesznej mugolskiej wiary, ale na tę okoliczność zaopatrzył się w jebutny srebrny kajdan z krzyżem i Najświętszą Panną Niepokalaną Maryjką - jak mu to powiedział włoski czarodziej, od którego zakupił to cudo.
Za cholerę nie wiedział, kim jest albo była ta kobieta. Stawiał, że postrachem wampirów - słynną pogromczynią jak Van Helsing (o nim akurat Roise słyszał) a to mu wystarczyło. Poza tym na pewno miało jakiś efekt. Cholernie się świeciło, na sto procent robiło blinkblink, więc profilaktycznie wepchnął to pod najgłębszą warstwę ubrań. Z kolei te były przesiąknięte zapachem naftaliny i citronelli - naturalnego repelentu na komary i kleszcze.
Choć akurat mugolscy księża mogli mu się przydać, jedno ich sensowne wykorzystanie nawet w świecie magii, poza tym zawsze mógł takiego pchnąć w stronę rozsierdzonego Yaxleya, bo zazwyczaj byli zbyt otyli, żeby uskoczyć. Nie to, co ich właśni kapłani - oni mieli klasę, zazwyczaj.
Nie wiedział czy wampiry da się egzorcyzmować, ale profilaktycznie parę razy powtórzył sobie pod nosem jakąś formułkę z książki, choć teraz już ją chyba zapomniał. Abi in infernum, notres stupri? Membrum virile, muje, serpentes ferae. Raz, dwa, trzy, kurwa? Unus, duo, tres.
Miał też kawałek cegły w płaszczu, bo gdzieś wyczytał, że nakarmienie wampira cegłą również było doskonałym rozwiązaniem. Radzono włożyć delikwentowi cegłę do ust, żeby młody wampir pozbawiony źródła sił witalnych, stopniowo słabł a żywiąc się wyłącznie cegłą niechybnie umarł z głodu.
Przed samym wyjściem z domu zlał się autorską ziołową wodą kolońską na bazie wody wystawionej kilka dni na działanie światła słonecznego, bo woda księżycowa mogłaby rozjuszyć Astarotha. Natomiast zabrał ze sobą piersiówkę z księżycówką, bo nigdy nic nie wiadomo.
Był przygotowany na wszelkie okoliczności. Nawet miał ze sobą kawałek sznura. To, że mieli tymczasowy rozejm i poprzedniego dnia posłał kolesiowi torby z krwią nie oznaczało, że miał mu ufać. Pamiętał całą sytuację. Obaj panowie ją pamiętali. To nie była dżentelmeńska konfrontacja na poziomie tylko praktycznie krwawa jatka.
Tym bardziej Ambroisa poniosło, że nie spodziewał się zastać Astarotha w wampirzej wersji w swoim mieszkaniu - no, niegdyś to było jego mieszkanie, ale to, że skonfrontowali się właśnie tam tylko go bardziej rozsierdziło. W tamtym momencie jeszcze bardziej poczuł się jak ktoś, kto już nie jest częścią życia osoby, z którą planował je spędzić.
A choć odgryzł się i nie dał po sobie tego poznać to komentarz o facetach Geraldine był pierwszym punktem zapalnym zanim koktajle Mołotowa zaczęły latać po pomieszczeniu. Greengrass był terytorialny. Stracił swoje terytorium, ale w dalszym ciągu nie miał problemu, żeby gryźć. Wyznawał zasadę, że skoro już szczekał to musiał ugryźć.
Natomiast nie zamierzał dać się gryźć. Stąd kajdan z symbolem mugolskiego ruchu oporu przeciw krwioijcom pod koszulą, golfem i płaszczem z wysoką stójką. A no i nie mógł zapomnieć o tych dwóch męskich bransoletach z drzewa różanego z małymi krzyżykami i równomiernie rozmieszczonymi koralikami. Jego kontakt twierdził, że są nasączone różeńcem. Prawdopodobnie górskim, co miało sens, bo Yaxley pochodził z gór w Snowdonii.
Greengrassowi sugerowano również wybadanie wzrokiem, gdzie jego kolega trzymał sakiewkę z ziemią ze swojego grobu, bo to miało być przydatne. Kiedy Astaroth pojawił się w zasięgu wzroku, Ambroise uznał, że chyba nigdzie na wierzchu, raczej nie przy pasku, ale zamierzał to zweryfikować.
Wcześniej kiwnął głową. On również nie wyciągnął ręki na powitanie. Zachowywał dystans. Byli tutaj w czysto biznesowym celu. Nie zamierzał ukrywać, że jeśli dawniej była między nimi sympatia to wyparowała jak chmura hydrolatu z geranium (również na komary).
- Nadrobimy - stwierdził krótko, cicho, nie prostując się ani nie przestając się opierać o ścianę.
Wręcz przeciwnie, sięgnął po papierośnicę i papierosa, wsadzając go sobie w usta i wyciągając resztę w kierunku towarzysza. Nie był takim chujem, żeby palić samemu. Szczególnie, że szczycił się starannie zwijaną mieszanką tytoniu i ziół.
- Trzymaj póki co różdżkę w pogotowiu. Nisko w zasięgu ruchu, ale nie ostentacyjnie. W kieszeni albo najlepiej w rękawie - zarekomendował uważnie, rzucając spojrzenie w kierunku rękawów Yaxleya, żeby upewnić się czy to możliwe, by jego towarzysz ukrył tam różdżkę i był w stanie wyciągnąć ją dostatecznie szybko.
Sam Greengrass nosił z tej okazji odpowiednio uszyte płaszcze i koszule. Jego rękawy były całkiem szerokie, ale zwężały się przy samych mankietach. Nie były gładkie. Dużo załatwiał właściwy grubszy materiał. Taki, który się nie gniótł, bo Ambroise nienawidził wyglądać flejowato, ale jednocześnie nie wyglądał tak gładko, żeby rysowały się pod nim wszystkie rzeczy jakie nosił po kieszeniach poukrywanych na ubraniu.
Tych było całkiem dużo. Musiał mieć miejsce na papiery w podszewce płaszcza. Duża część jego szemranych interesów miała związek z prowadzeniem negocjacji, oceną towarów roślinnych, zbieraniem informacji o właściwościach składników eliksirów. Jeśli czegoś nie wiedział to musiał spojrzeć w dokumentację, ale nie przychodził z nią na wierzchu. Tak samo jak z pieniędzmi.
Z przebywaniem w szemranych miejscach nie było żartów. Pomysł chodzenia z różdżką na wierzchu spotkałby się z natychmiastowymi konsekwencjami, ale nie można było być rozbrojonym. Zwykł nosić różdżkę dokładnie tak jak to rekomendował Astarothowi, czyli dosłownie pod ręką, żeby jednym ruchem wysunąć ją w dłoń.
Ponadto przywykł nosić przy sobie kulkę bezoaru, gdy tylko miał do niej dostęp. Liczne fiolki i fioleczki, pudełeczka, srebrną papierośnicę z ręcznie zwijanymi ziołowymi papierosami. Notes, kilka kopert, wieczne pióro. Część z tych rzeczy standardowo trafiała do skórzanej torby, którą nosił, ale tej nocy zrezygnował z nadmiaru bagażu.
No, chyba że mowa o tym emocjonalnym. Tego zawsze miał aż nadto, nawet jeśli starał się tego nie okazywać, bo był twardzielem, nie miękką pipą. Wiedział na co pisał się, gdy podejmował większość decyzji. A jeśli nie to przynajmniej miał świadomość, że to nieprzemyślane i pochopne posunięcia, więc cokolwiek się wydarzy to pisał się na to w momencie, w którym nie rozważył za i przeciw.
Za nic nie przyznawał się przed sobą, że ostatnio to było jakieś siedemdziesiąt pięć procent wszystkich podejmowanych przez niego ruchów. Kiedyś miał życie pod kontrolą. Teraz to życie miało go w garści. Na początku próbował z tym walczyć, dalej sprzeciwiał się brakowi kontroli nad wydarzeniami, ale musiał sobie jakoś radzić.
Wbrew autodestrukcji i zapędom do samozagłady, Roise starał się jak najlepiej wykorzystywać sytuacje, w których się znalazł. Zawsze miał tendencję do ślizgania się jak węgorz. Brał odpowiedzialność za swoje uczynki, ale tylko do pewnego stopnia. Nie musiał sobie dokopywać we własnej głowie. Wystarczyło, że los próbował zakopać go żywcem. Wielokrotnie mówiono mu albo wręcz mu wytykano, że jego zdolność do totalnego wyparcia we własnym sumieniu była naprawdę aburdalnie rozległa.
Kiedy zaczął to zmieniać i przyjmować na siebie autorefleksyjne bicze, które sam sobie skręcał? Nie miał skłonności do głębokiej introspekcji a ostatnio czuł, że coraz bardziej zagłębia się w meandrach swojego popapranego umysłu.
Kilkukrotnie zaciągnął się papierosem. Tam, gdzie szli raczej wolał nie popalać. Przynajmniej nie od razu. W interesach możliwe, że przyjdzie im próbować cygara, jeśli Slim będzie mieć dobry wieczór. Jeżeli nie to różdżka w pogotowiu będzie zdecydowanie wskazana.
- Trzymaj swoje karty przy orderach - odezwał się po chwili zastanowienia. - Kaptur na głowie i tak dalej. Zwolnij ruchy, postaraj się być mniej wampiryczny. Mniej książę ciemności, bardziej oblicze śmierci. Staraj się nie mówić do mnie po imieniu. Jeśli już musisz, jestem Bertrand, nie Bert, nie Randy, nie Bertram. Bertrand. Nie powołuj się na nazwisko - wyjaśnił pokrótce, zaciągając się dymem. - Natomiast dla twojej wiadomości, w skrajnym gównie powołujesz się na Mulciberów. Nie Greengrassów, nie Yaxleyów, nie Borginów. Jasne? - Zmierzył go wzrokiem.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Panicz Z Kłami
Hot blood these veins
My pleasure is their pain
Bardzo wysoki - mierzy 192 cm wzrostu. Z reguły ubiera się w czarne bądź stonowane kolory, ale można go spotkać w wielobarwnym ubiorze. Włosy ciemnobrązowe, oczy zielone. Jest bardzo blady, ma sine wokół oczu, które nieco jaśnieje, kiedy jest nasycony, ale to nieczęsto się zdarza.

Astaroth Yaxley
#4
25.11.2024, 23:40  ✶  
Może coś jednak było w tym czosnku... Sam nie łykałem wszystkiego jak leciało, a do książek... Może nie miałem awersji ani uczulenia, ale jednak topornie mi szło ich zgłębianie, więc... Nie przeczytałem tyle by wychwycić wzrokiem dziwne gadżety Ambroise’a. Dziwne i nowe - warto dodać.
Ale z tym czosnkiem, kiedy tak zbliżyłem się do Ambroise na tyle by wyczuć jego zapach, może nawet mi tak powiało od niego tym odorem. Może powodem nie był sam czosnek, ale cała ta mieszanka różnych specyfików... Cóż, byłem najedzony, ale przy tym zapachu nawet głodny nie miałem myśleć o jedzeniu. Aż się zacząłem zastanawiać, czy mogło się to porównywać z wyrafinowanym zapachem liverpoolskich meneli.
Przywdziałem chyba wszystkie woalki opanowania, żeby się nie skrzywić i w żaden sposób nie dać po sobie poznać, że Ambroise jebał. Dla niepoznaki, zająłem się wsunięciem różdżki w rękaw. Tam będzie odpowiednio pod ręką. Dosłownie.
- Do zrobienia - stwierdziłem na jego sugestie, wracając do swojej poprzedniej postawy, tyle że teraz niewidocznie uzbrojony. Poczęstowałem się grzecznie papierosem i zaraz też zaciągnąłem. Nie pytajcie, jakie to uczucie, kiedy trup zaciąga się dymem. Niby tak samo, a jednak czegoś brakowało...
- Bertrand... Czy powinienem wymyślić sobie imię czy uroczo określimy mnie mianem naczynia? - zapytałem rozbawiony, próbując dodać co nieco żartu do tej swojej grobowości... grobowatości? Cóż, oblicze śmierci chyba nie powinno żartować. Milczeć, nie odzywać się. OBSERWOWAĆ. Może metaforycznie pożerać spojrzeniem... A może mrozić? - Wampiryczny...? Jestem wampirem od niedawna. Jeszcze nie zdążyłem porządnie zastygnąć - odparłem z kolejną nutką dowcipu. Nie, to nie było w stylu nowego mrocznego Aska. Właściwie mrocznego bezimiennego gościa.
Może po prostu będę sobą? Co prawda, nie będę chodził i obwieszczał, że jestem Astaroth Yaxley, czego właściwie nie zwykłem nigdy robić, chyba że po pijaku, ale też w moim aktualnym stanie nie miałem się upić, nie miało mi być dane się upić, więc zapewne byliśmy pod tym kątem bezpieczni.
- Wybacz, że tak od razu z tym wyjadę, ale... Masz może ten eliksir na bezsenność? - zapytałem, bo już od dawna zbierałem się by napisać może do Victorii o to, ale jak odezwał się Ambroise, to postanowiłem nie przeszkadzać kobiecie w jej własnych planach jakimiś moimi pierdołami. A nie zamierzałem ukrywać, że po wizycie na Ścieżkach, będę spał. Będę spał w opór. Brakowało mi snu od paru dobrych dni. Potrzebowałem wypocząć jak diabli. - I Mulciberowie mają wtyki w Podziemnych Ścieżkach? Jakieś biznesy? - zapytałem po chwili, wypaliłem niekontrolowanie, nim ugryzłem się w język. Obejrzałem na boki, czy nas nikt nie podsłuchuje.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
26.11.2024, 12:22  ✶  
Ambroise w ciszy obserwował poczynania swojego towarzysza. Nie dał poznać po sobie, że Astarothowi idzie bardzo dobrze albo bardzo źle z tym, w jaki sposób wpychał różdżkę w swój rękaw. Tak właściwie to wampir zrobił to bardzo przyzwoicie.
Przynajmniej tutaj mieli jeden problem z głowy. Odhaczone, o ile niechętny jednonocny wspólnik Roisa nie zamota się w ramie konfliktu i nie zapomni, gdzie ma schowaną różdżkę. Albo co gorsza nie rzuci przypadkiem zaklęcia ręką, gdy się zirytuje.
Greengrass nie raz i nie dwa widział różne dziwne sytuacje. W szpitalu również je leczono, choć nie na jego oddziale, no i nie miały związku z pacjentami będącymi jednocześnie wampirami. Raczej w drugą stronę - to po atakach krwiopijców próbowano u nich leczyć. Niestety zazwyczaj całkiem nieskutecznie.
Toteż Ambroise zdecydowanie wyszedł z założenia, że przezorny jest zawsze ubezpieczony i zabezpieczył się, miał nadzieję, na wszelką okoliczność. Nie był wyłącznie odporny na ilość pytań, jaką najwyraźniej miał otrzymać a jakoś wyrzucił z głowy własne pierwsze doświadczenia ze Ścieżkami, wygodnie nie pamiętając jaki był upierdliwy.
Naprawdę potrafił stosować bardzo szeroko zakrojone wyparcie.
- Odpowiedź brzmi to zależy - stwierdził z ogólnikowością godną wykładowcy podczas wykładu, ale tym razem zamierzał się streszczać. - Od tego jak bardzo chcesz być anonimowy. Nie musisz się przedstawiać, jeśli nie zamierzasz tam kręcić większych interesów. W takim zakresie w jakim tam ze mną idziesz, nie ma tej konieczności - wyjaśnił pokrótce, gładko przechodząc do posłania Astarothowi badawczego spojrzenia. - Tak? Od jak dawna? - Spytał wprost, otwarcie.
Nie miał zamiaru prosić o całą historię. Nie znał nawet jej wycinka, bo nie był już w żaden sposób związany z tą rodziną. Raczej nie widział możliwości powrotu do świadczenia prywatnych usług medycznych ludziom, którzy mieli być jego teściami czy tam, tak jak w tym przypadku, szwagrem. Nawet on nie był tak pozbawiony zdolności logicznego osądu. Odszedł, wycofał się. Koniec historii.
Przynajmniej to powinno tak wyglądać, bo przecież teraz znowu się w to mieszał. Zaciągnął się papierosem, żeby powstrzymać westchnienie, po czym sięgnął do wewnętrznej kieszeni po trzy fiolki z eliksirem. Trzy razy po jednej dawce.
- Lepiej wypij to już przed powrotem do domu - stwierdził, wyciągając je ku Astarothowi, który właściwie to przez resztę życia miał wyglądać na permanentnie niewyspanego.
Ale najwyraźniej był cholernie półprzytomny, bo nagle rzucił coś naprawdę absurdalnego.
Drgnęła mu powieka. Mały, niewielki mięsień przy oku też mu się poruszył. Lewy kącik ust również zadrżał. Uśmiechnął się kpiąco, nie wierząc własnym uszom. Nawet nie próbował ukryć mieszanki poirytowania z rozczarowaniem - były jawnie dostrzegalne w spojrzeniu, jakie posłał Yaxleyowi.
- Nie. Nic nie mają - odruchowo przycisnął palce do skroni, jakby chciał zredukować ból głowy powoli narastający w nim z uwagi na to, że to miał być naprawdę długi wieczór, tak właściwie to noc, bardzo długa noc.
Pokręcił głową a jego usta wykrzywiły się w grymasie politowania. No przecież rzecz jasna, że Mulciberowie nigdy nie mieli żadnych interesów na Ścieżkach. Ani wcześniej, ani zdecydowanie nie teraz. Dokładnie tak jak żadni Yaxleyowie nie parali się kłusownictwem zaś Borginowie nie byli bandą szumowin i łajz najgorszego sortu.
Równie dobrze mógłby powiedzieć właśnie to, szczególnie o tych ostatnich. W końcu tak bardzo ich lubił i szanował, że latem tego roku wcale nie zrobił własnej siostrze awantury pośrodku ulicy Pokątnej, bo postanowiła się z jednym zaręczyć. Przypadkiem, nieświadomie a w ogóle to tylko na chwilę, bo zamierzają się rozstać i ona zerwie zaręczyny, minęło zatrważająco dużo czasu i chuja zerwała jak do tej pory, nie zaręczyny.
Ambroise zdecydowanie miał dosyć pochopnych, nieprzemyślanych decyzji innych ludzi. Wystarczyło, że przyjmował odpowiedzialność za swoje zachowanie, brał własne czyny na klatę. Naprawdę nie potrzebował łazić i matkować innym ludziom, szczególnie że mimo bycia wykładowcą akademickim, jego cierpliwość czasami niemal nie istniała.
Zwłaszcza w momentach, w których od trzymania języka za zębami zależało no cóż praktycznie wszystko. Nie tylko powodzenie tego ich małego wypadu, ale również wszelkie inne sprawy w przyszłości. Co jak co, bowiem Roise przede wszystkim sobie cenił rodzinę, lojalność rodowi i wszystko, co z tego wynikało.
Szczególnie teraz, gdy kto byli jedyni ludzie, na których jeszcze mu zależało. Przynajmniej oficjalnie. Nie zamierzał dopuszczać do możliwości, że ktoś będzie łazić po Londynie i otwarcie opowiadać o tym, co jego krewniacy robią w swoich nieoficjalnych biznesach. Teoretycznie od dawna słyszano o tym plotki, ale no właśnie - nigdy niepotwierdzone. Teraz również nie zamierzał zmieniać tego stanu rzeczy.
Po prostu westchnął, wypalając papierosa szybciej niż by chciał a potem sięgając po kolejnego. Jak na to, że nie mieli zbyt dużo czasu, tak właściwie to już byli na pograniczu spóźnienia, Greengrass nie zamierzał się nigdzie spieszyć.
Co nagle to po niezbyt światłym wampirze.
- Nic nie mów. Najlepiej o nikim. Możesz groźnie łypać, jeśli to potrafisz. Lepiej nie odzywaj się bez potrzeby - stwierdził po kolejnej chwili palenia, rzucając drugi niedopałek na ziemię i przydeptując go butem. - Chodźmy. Mamy kawałek do przejścia. Postaraj się nie rozglądać za bardzo, kiedy będziemy tam wchodzić ani kiedy się tam dostaniemy. Interesowanie się jest bardzo niemile widziane - zastrzegł unosząc kaptur i poprawiając szalik na twarzy tak, żeby przesłonić nim sobie ponad połowę twarzy.
Cholerne aioli w połączeniu ze środkami na komary szczypało go w oczy, ale nic nie powiedział. Wolał śmierdzieć (tak, nawet on - czyścioch) niż zginąć w zębach kogoś kto nie powinien go chcieć kąsać po szyi Tylko jedna osoba mogła to robić. Tak się składa, że to, że dzieliła nazwisko z jego drugim towarzyszem wyprawy było wyłącznie ironią losu.
Mogli ruszać w kierunku budynków na Nokturnie, szczególnie tego jednego konkretnego, który ich interesował.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Panicz Z Kłami
Hot blood these veins
My pleasure is their pain
Bardzo wysoki - mierzy 192 cm wzrostu. Z reguły ubiera się w czarne bądź stonowane kolory, ale można go spotkać w wielobarwnym ubiorze. Włosy ciemnobrązowe, oczy zielone. Jest bardzo blady, ma sine wokół oczu, które nieco jaśnieje, kiedy jest nasycony, ale to nieczęsto się zdarza.

Astaroth Yaxley
#6
30.11.2024, 22:27  ✶  
- Od stycznia - odpowiedziałem bez problemu, choć to wcale nie było takie lekkie. Świadomość, że był już sierpień i że minęło już ponad pół roku, niezwykle mnie zatrważała. Sądziłem, że nie będę tak długo egzystował, że to się skończy prędzej niż później, a jednak... Osiem miesięcy. Ponad osiem miesięcy. Za długo.
Zgodnie z myślami, uśmiech i ogólna beztroska spełzły z mojej twarzy. Dobre żarty z wampiryzmu nigdy nie miały być dobrymi żartami.
Ale dobre w tym wszystkim było przynajmniej to, że Ambroise miał eliksiry. Przyjąłem je z lubością, proponując mu jeszcze dopłatę. Nie zamierzałem wciąż od niego brać, nie dając nic, a fakt, że miałem podzielić się tym gównem z moich żył, nie wydawał się być szczególnie wystarczającą odpłatą za nieprzyjemności z mojej strony, których doświadczył Ambroise. Bardzo chciałem go wtedy ugryźć, zdawał się być kusząco smakowity, ale teraz... BROŃ MNIE MERLINIE, OD TEJ PRZEDZIWNEJ WONI.
Schowałem skrzętnie fiolki do kieszeni. Bezpiecznie by nie uległy zniszczeniu. Przeklnąłbym siebie do końca (nie)życia, gdyby miało to miejsce w tej chwili, a nawet do czasu mojego najbliższego snu. Potrzebowałem tego jak diabli. Szczególnie biorąc poprawkę na ten brak delikatności w wypytywaniu Ambroise’a o Mulciberów. Zresztą, w dupie z nimi. Mogłem się ugryźć, mogłem sobie wręcz przegryźć język. Warzyłem kolejne piwa u Greengrassa.
Zgodnie z jego radą zamierzałem milczeć. Kiedy on deptał drugi niedopałek, ja skończyłem palić swojego papierosa. Nawet spaliłem go trochę za bardzo, z nerwowości. Pomimo że nie czułem się jeszcze sztywnym wampirem, to jednak Ambroise zwrócił na to uwagę, więc... może jednak już ostygłem, może zamieniałem się beznamiętny posąg. Czy oddychałem? Próbowałem to kontrolować, może aż zanadto, ale... oddychałem. Czułem zapachy charakterystyczne dla Pokątnej, zaraz też wyraźnie odczułem odór Nokturnu. Co prawda, oba te odczucia były co chwila zabijane przez specyficzne perfumy Ambroise’a, ale... jakoś oddychałem. To było najważniejsze. Nie traciłem zmysłu węchu, a wręcz go nadwyrężałem, próbując wychwytywać kolejne nuty chuj wie czego w powietrzu. Choć można by rzec, że na Nokturnie powietrze stało, gęstniało wilgocią i było jednocześnie dusząco przesuszone. Takie tam moje odczucia, wrażenia.
Poprawiłem kaptur na głowie i przywdziałem poważną minę, choć ta towarzyszyła mi już od samego początku spaceru... Czy też przemykania. Zamyśliłem się, a to pomagało w powadze. Przynajmniej jeśli chodziło o moją mimikę twarzy. Kątem oka też obserwowałem, ciekawy, gdzie też Ambroise mnie prowadził, gdzie też było wejście do Podziemnych Ścieżek. Robiłem to, rzec jasna, możliwie jak najbardziej dyskretnie.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
01.12.2024, 04:13  ✶  
Od stycznia może nie było odległym terminem. To nie było aż tak dawno temu. Szczególnie dla wampira, dla którego następne lata i dekady miały być mgnieniem oka. Mimo to Ambroise bardzo nieznacznie się skrzywił. Nie zamierzał mówić przykro mi, moje wyrazy współczucia, kondolencje. Nic z tych rzeczy. Natomiast zawiesił spojrzenie na Astarothcie, krótko kiwając głową.
To wystarczyło, tak? To i to, że darował sobie przyjmowanie dopłat do eliksirów. Tym razem w milczeniu odmówił. Dla własnej wygody wybierał wersję, wedle której w dalszym ciągu nie przywykł do roli płatnego uzdrowiciela dla tego człowieka, bo choć wcześniej bez wątpienia ją pełnił to później przecież przestał i teraz możliwe, że jeszcze do tego nie wrócił.
Zresztą nawet nie miał takiego zamiaru, natomiast to było przyjemniejsze niż przyznanie, że zrobiło mu się szkoda Yaxleya. Nie chciał się nad nim również litować. Pierwsza opcja była najlepsza, nawet jeśli wcale nie była dobra.
Natomiast co takie było? Na pewno nie ich wspólne interesy mające mieć miejsce od tej chwili przez kilka godzin. Dwie albo trzy, bezpiecznie daleko od świtu, bo Roise nie zamierzał sprawdzać teorii o samozapłonach wampirów. Nieważne jak bardzo był niechętny temu tutaj, nie był chujem (no, nie teraz - był nim wcześniej).
- Ach. Ma nie wiedzieć - odezwał się wymownie, raczej nie musiał uzupełniać tej wypowiedzi o informacje kto i o czym, i na jak długo.
Odpowiedzi były jasne, bo była tylko jedna osoba, o której Ambroise mógł mówić. Jedna sprawa, którą załatwiali. No i ta trzecia odpowiedź raczej oczywista: na zawsze. Jeśli Astaroth był trupem, nawet żywym to powinien umieć milczeć jak grób.
Po tym mogli przygotować się do ruszenia, osłonić się kapturami i innymi zabezpieczeniami, skryć się w mroku, przemykając z miejsca w miejsce w taki sposób, aby dotrzeć do celu bez większych problemów. Nie zwracając na siebie więcej uwagi niż to konieczne, bo na Nokturnie zawsze ktoś patrzył. Chodziło o to, by miał wyjebane.
W jednym z poplątanych zaułków położonych na samych obrzeżach szemranej części magicznego Londynu, praktycznie na obrzeżach Alei Śmiertelnego Nokturna, unosił się nie tylko zapach stęchlizny i wilgoci, lecz także inna kręcąca w nos nuta. Nieprzyjemna, ale nieokreślona. Coś, jakby receptory w nosie nie do końca wiedziały, co wprawia je w stan niepokoju. Niby nic takiego. Większość osób przeszłaby wobec tego obojętnie, co najwyżej się wzdrygając i właśnie o to chodziło:
Aby ci ludzie odeszli stąd jak najszybciej i nawet nie obrzucili wzrokiem żadnego z okolicznych budynków. Szczególnie tego, który był chyba najbardziej zniszczony przez czas i zapomnienie lub raczej zapomnienie, bo paradoksalnie był najczęściej odwiedzanym z nich wszystkich.
Elewacja z zewnątrz była pokryta grubym nalotem brudu i z porostów, który za dnia zdawał się wchłaniać światło słoneczne a w nocy po prostu czerniał, sprawiając nieprzyjemne wrażenie i odstręczając od siebie ludzi. Zniszczone i pokryte kurzem okna same w sobie nie pozwalały na przenikanie promieni słońca, ale ktoś dodatkowo upewnił się, że będą jeszcze bardziej nieprzezierne, umieszczając w nich kawałki dykty, drewnianej sklejki i kartonu.
Od zewnętrznej strony obecnie oblepionych magicznymi plakatami między innymi czarodziejskich celebrytów kojarzonych ze współpracy z Ministerstwem Magii, o ironio. Już podartymi i naruszonymi, zabazgranymi. Były jeszcze całkiem świeże, magiczny klej chyba nawet nie przesechł, więc łatwo byłoby je zerwać.
Do jutra na pewno miało ich tu nie być, ale w to miejsce miały pojawić się następne - dla niepoznaki i przez to, że przestrzenie tego typu nie lubiły pustki. Ktoś mógłby dostrzec ślady po brakujących zdjęciach i zainteresować się tym faktem a tego nikt tutaj nie potrzebował. Paradoksalnie to było chyba najspokojniejsze miejsce w całej okolicy. Przynajmniej oficjalnie, bo nikt nie chciał przyciągać kolejnych patroli Brygady, które już i tak zaczęły robić się problematyczne.
Budynek miał w sobie starannie zaplanowaną aurę zapomnienia, jakby czas zatrzymał się w jego wnętrzu a każdy krok w kierunku drzwi wydawał się echem dawnych dni. Nic ciekawego - miał sugerować - tylko smród, brud, połamane krzesła, zniszczone stoły i resztki starych, pożółkłych gazet, które niegdyś relacjonowały wydarzenia z czasów świetności tego miejsca. Będącego kiedyś jakimś lokalem, potem możliwe, że składem, magazynem, graciarnią, małą produkcją. No, niczym ciekawym. Wszystko co cenne zostało już wyniesione, idź dalej.
To właśnie tam zmierzali na tyle ukradkowo na ile mogły robić to postaci ich postury. Czyli umiarkowanie, natomiast z pewnością nadrabiając to ostrożnością i rozglądaniem się częściej niż raz czy dwa.
Wnętrze budynku było ciemne i wilgotne, powietrze miało ciężki zapach stęchlizny i pleśni. W głębi pomieszczenia znajdowały się schody, które prowadziły w dół. Ukryte za zasłoną cienia i pajęczyn, nie przyciągały wzroku. Ich drewniane stopnie, spróchniałe i pokryte kurzem, prowadziły w mrok. Z każdym krokiem wydawały stłumione dźwięki, jakby sama konstrukcja protestowała przeciwko temu, by schodzić w dół.
Na końcu schodów zaczynał się wąski korytarz, stopniowo coraz węższy i niższy, który prowadził w głąb ziemi. W miejsce, gdzie światło dzienne nigdy nie docierało. Korytarz kręcił się i wił, prowadząc do różnych odgałęzień.
Wreszcie weszli na faktyczne Podziemne Ścieżki. Tam, gdzie kryły się budynki pozbawione światła słonecznego, ale skąpane we fluorescencyjnym blasku. Przy przyjrzeniu im się bliżej można było dostrzec, że ściany budynków porastają świecące w ciemności czerwone kwiaty i jaśniejące w ciemnościach grzyby.
Ścieżki były wąskie i kręte, później zaś szerokie i wysokie. Prowadziły w różnych kierunkach zaś ich końce znikały w mroku. Niektóre z nich były oświetlone nikłym blaskiem lamp, które wydawały się zawieszone w powietrzu, emitując mdłe żółte światło, które nieco rozjaśniało otoczenie, ale nie na tyle, by rozwiać mroczne cienie. Łatwo było się w nich zgubić jeszcze przed samym wkroczeniem do właściwego miejsca.
Ciemne sztucznie wydrążone korytarze - te właściwe, którymi chcieli teraz podążać a w których w powietrzu unosił się zapach wilgoci i zgnilizny, były oświetlone przez te same niepewne, migoczące światła. Zdawały się drgać na ścianach, rzucając złowrogie cienie poruszające się w rytmie szmerów dochodzących zewsząd i znikąd. Nie było żadnych różnic. Nie na pierwszy rzut oka.
W miarę jak schodzili głębiej i dalej, dźwięki stawały się bardziej niepokojące. Szelesty, szmery, szepty, urywki stłumionych rozmów a raz na jakiś czas także odgłosy, które przypominały krzyk dobiegający gdzieś z daleka. Trochę tak, jakby echa przeszłych zbrodni krążyły po zakamarkach tego mrocznego miejsca a trochę tak, jakby ktoś przykładał rękę do tego, żeby nigdy nie ucichły.
- Bezkresne uliczki - zakomunikował cicho, kierując swoje słowa wyłącznie do uszu Astarotha, bo wampiry powinny mieć je bardziej wrażliwe, nie?
Nie wiedział. Nie chciał wiedzieć. Nie znał się. Odruchowo w pierwszej chwili mógłby powiedzieć to nie mój problem, jeśli Yaxley okaże się być głuchym szczylem, bo może mógłby mieć wzmocniony słuch, ale słuchał za dużo thrash metalu, więc teraz po prostu jako wampir słyszy poprawnie.
Natomiast, no nie mógł. Ku własnemu niezadowoleniu, czuł się odpowiedzialny za to, co mogło tu wyniknąć. Za Astarotha, którego do czasu nawet lubił. Nie mówiąc o tym, że nie chciałby musieć do końca życia unikać siostry Yaxleya. Nie to, że Ambroise już tego nie robił, bo robił, każdy zainteresowany to wiedział, nie?
Jednakże czym innym było zabicie ich szans na wspólną przyszłość a czym innym przyczynienie się do śmierci brata byłej. Nawet w sytuacji, w której lekko poniżej dwóch miesięcy wcześniej usiłowało się dokonać tego na jej oczach nogą od zabytkowej konsolki. Wtedy przynajmniej był jako-tako usprawiedliwiony. Teraz? No niezbyt. Nawet wedle swojej pokrętnej logiki, która wiele dopuszczała i wiele wykluczała (szczególnie te niewygodne elementy).
Po prostu było lepiej dla towarzysza Greengrassa, żeby usłyszał słowa kierowane ku niemu. Jak ciche by one nie były.
- Nie gap się. Nieważne co zobaczysz, nic nie widzisz. Nie wyciągaj łap, nawet jeśli ci coś dają. Idź przed siebie, staraj się łapać punkty orientacyjne na okoliczność, gdy będziesz tu sam - zakomunikował mruknięciem bez zatrzymywania się w miejscu, nie chciał tu przystawać na zbyt długo.
Mieli spory kawałek do przejścia. Lepiej, żeby nie zwlekali i lepiej, żeby Astaroth się go trzymał. Podziemia były labiryntem, w którym można było zgubić się na kilka godzin, parę dni, tygodni, na zawsze. Wszystko zależało od dalszych decyzji i działań.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Panicz Z Kłami
Hot blood these veins
My pleasure is their pain
Bardzo wysoki - mierzy 192 cm wzrostu. Z reguły ubiera się w czarne bądź stonowane kolory, ale można go spotkać w wielobarwnym ubiorze. Włosy ciemnobrązowe, oczy zielone. Jest bardzo blady, ma sine wokół oczu, które nieco jaśnieje, kiedy jest nasycony, ale to nieczęsto się zdarza.

Astaroth Yaxley
#8
02.12.2024, 22:04  ✶  
Ironia - miałem zadatki na zawodowego gracza Quidditcha, ale zamiast podbijać przestworza i czuć wiatr we włosach, pierwsze promienie słońca na policzkach, ja schodziłem w dół, jeszcze niżej niż ktokolwiek mógł kiedykolwiek się spodziewać.
A jednak. Właśnie to się działo, a ja zachowywałem pokerową twarz. Wiele się działo w mojej głowie, ale miało pozostać jedynie w ramach jej granic, przynajmniej do czasu, póki nie opiszę tego szczątkowo w dzienniku. Trochę żali, trochę tęsknoty i fakty, czyste fakty o zejściu, a potem o tym miejscu, o którym nie mówiło się zbyt głośno za dnia.
Ambroise zaskakiwał mnie po raz drugi. Pierwszym zaskoczeniem było to, jak bez skrupułów wbił mi prowizoryczny kołek w pierś. Od zawsze miałem go za delikatnego i dobrodusznego, ale była to tylko maska. Tak naprawdę był konkretnym gościem, który potrafił nie tylko zadbać o siebie, ale również o moją siostrę. Szok, bo w końcu ktoś musiał jej pomóc, w pewien sposób nawet i ocalić przed totalną zgubą, ale... Ambroise, myślałem o Ambroise’ie. Wtedy zaskoczył mnie tym, a teraz faktem, że znał tak obskurne miejsce, miejsce bardziej wstrętne od Śmiertelnego Nokturnu. Zaskakujące.
Za żadne skarby nie zamierzałem go pytać, skąd zna to miejsce. Ugryzłem się w język. Co prawda nie dosłownie, ale uparcie nie zamierzałem pytać, pomimo ciekawości. Zamierzałem nawet się ugryźć serio w ten język, gdyby jednak coś miało opuścić moją głowę w tym miejscu poprzez niewyparzoną gębę.
Pokiwałem głową, żeby dać mu znać, że słucham. Poważna mina, przygarbiona poza i nierozglądanie się z ciekawością. Tylko subtelnie zerkałem. Zapamiętanie drogi powrotnej miałem we krwi. Byłem łowcą.
I niezależnie od tego jak bardzo byłbym ciekaw, jestem niewzruszoną skałą. Nie przyjmę żadnego szemranego przedmiotu z tego jeszcze bardziej szemranego miejsca. Byłem tu tylko w jednym celu i miałem przy tym milczeć.
Woń była tu przedziwna. Gorsza of perfum Ambroise’a, a że te z kolei wciąż mi towarzyszyły... To postanowiłem na jakiś czas przestać oddychać. Znałem już różne historie o kadzidłach, które mąciły ludziom w głowach. Obstawiałem, że nie wybrzydzały by również omotaniem wampira.
Uśmiechnąłem się perfidnie do jakiejś wiedźmy, która oferowała jakieś gówno. Zaraz odwróciłem przysłonięty wzrok, podążając za Ambroise'm i wyłapując kolejne punkty. Faktycznie było tu od cholery korytarzy. Wiły się, zakręcały. Zdecydowanie wolałem świeże powietrze i nieskończone przestrzenie, ale nie miałem co wybrzydzać. Byłem tu by się przydać.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
04.12.2024, 11:35  ✶  
Nie rozmawiali. Po prostu szli.
W labiryncie wąskich korytarzy i ciemnych zaułków znajdował się lokal, który z daleka mógłby wydawać się niepozorny a nawet całkiem niedostrzegalny. Zarośnięte korzeniami schody prowadziły do niewielkich drewnianych drzwi z witrażowym łukiem na planie krzywego półkola, przez które mało kto nie musiał się pochylać, żeby wejść do małego pomieszczenia, które skrywało się w mrokach Podziemnych Ścieżek.
Drzwi zdobione skomplikowanymi wzorami wyrytymi w drewnie otwarły się z cichym skrzypieniem. Nie musieli przekraczać progu, aby poczuć, że w środku panowała bardzo specyficzna atmosfera. Aura miejsca od razu wprawiała w stan niepokoju. Mimo to musieli przestąpić próg. Ambroise przepuścił Astarotha w drzwiach, wcześniej parokrotnie rozglądając się dookoła.
Wewnątrz panował półmrok. Jedynym źródłem światła były migoczące świeczki, które rzucały długie cienie na ściany. W powietrzu unosił się intensywny zapach cynamonowych kadzideł, które w połączeniu z aromatem ziołowych mikstur tworzyły ciężką i niemal duszącą atmosferę mistycyzmu.
Smugi dymu snuły się leniwie w powietrzu, tworząc wiry, które niemal migotały w świetle świec. Te ostatnie były umieszczone na małych półkach specjalnie do tego przeznaczonych. Rzucały miękkie, migotliwe światło, które nieznacznie oświetlało wnętrze wręcz podkreślając jego ponury charakter.
Ściany były zasłonięte regałami, na których stały słoiki wypełnione różnorodnymi substancjami: od lśniącego pyłu po gęste i mętne płyny o intensywnych kolorach. Każdy kawałek płaskiej powierzchni na półce, parapecie czy jednym z co najmniej kilkunastu stolików o różnych kształtach był zapełniony słoikami, fiolkami i pudełkami.
W rogu pomieszczenia stała stara etażerka zastawiona wieloma różnymi przedmiotami. Filiżankami do wróżenia z fusów, woreczkiem z runami wyrytymi w kamieniu, prawie na pewno zakonserwowaną ludzką dłonią z chiromantycznymi liniami i wzorami na skórze. Tuż obok za taflą szkła ukryte były karty tarota, ich barwne wizerunki zdawały się żyć własnym życiem, przyciągając wzrok w niepokojący, hipnotyczny sposób.
Na środku lokalu znajdował się stół, pokryty grubą warstwą lepkiego kurzu i drobnych resztek składników eliksiralnych. To właśnie przy nim w centrum tego niepokojącego miejsca zasiadała młoda dziewczyna. Tak jak zwykle była ubrana w długą, ciemnośliwkową suknię, która sprawiała, że wyglądała jak zjawa z innego świata.
Jej oczy o niezwykle intensywnym błękitnym odcieniu były wpatrzone w rozłożone przed nią malutkie białe kosteczki, najpewniej ptasie. Prócz tego na obrusie przed nią leżały karty tarota ułożone według właściwej konfiguracji, jakby komuś właśnie wróżyła. Ich wielobarwne, choć trochę powycierane ilustracje zdawały się pulsować życiem. Powietrze wokół nich było naładowane elektrycznym napięciem, przez co raz na kilka sekund delikatnie wibrowało, jakby stół i dziewczynę osłaniała przezroczysta tarcza.
Kiedy przekroczyli próg i zamknęli za sobą drzwi, uniosła wzrok. Światło świec padło na jej bladą twarz sprawiając, że tęczówki przez chwilę wydawały się niemal luminescencyjne. Jej wzrok przenikał duszę, jakby potrafiła dostrzec najskrytsze pragnienia i lęki tego, na kogo patrzyła. Teraz to był Astaroth. Uniosła rękę, jakby chciała zatrzymać go w miejscu, w którym stanął.
- Trafiłeś tu tak późno... ...tak późno... ...za późno... ...i za wcześnie... ...zbyt wcześnie... ...w chwili, gdy światło dnia jeszcze drży, otworzyłeś oczy na noc... ...zrozumiałeś, że nie ma powrotu do dawnych dni... zbyt późno, by cokolwiek zmienić, gdyż cień wypełnił już twoje serce... ...boisz się... ...pod skórą czujesz... ...zbyt wcześnie wkradłeś się w świat nocy... ...twoje serce jest zamknięte w klatce z luster, które odbijają jedynie to, co stracone... ...każdy krok, który stawiasz jest echem dawnych marzeń... ...a one odeszły w nicość... ...w matni twojej egzystencji czeka na ciebie przeszłość...  ...przyszłość unika twego spojrzenia... ...stoisz na granicy światów... ...uciekasz, ale nie wiesz, przed czym... ...przed którym sobą pragniesz się ukryć... ...którego siebie tak się obawiasz...  ...nie ma nadziei w byciu za wcześnie ani za późno... ...czas, który minął i ten, który nadejdzie są jedynie iluzją... ...jesteś za wcześnie, aby zrozumieć mrok, który cię otacza... ...za późno, by uciec przed jego zimnym uściskiem... ...ucieczka bowiem...  ...jest tylko chwilowa... ...przeznaczenie jest nieubłagane... .....twój los jest utkany z nici, które czas z dawien dawna splatał w nieprzeniknioną tkaninę... ...tą, która ciąży nad tobą jak ciężka zasłona gotowa spaść... ...oblewasz się żalem... ...lecz czasem warto zejść ze sceny... ...by dać przedstawieniu trwać dalej - westchnęła cicho, kręcąc głową.
Jej wzrok skierował się na karty na stole i małe kosteczki, które nie zmieniły swojego ułożenia, ale dziewczyna wyglądała tak, jakby na nowo coś interpretowała. Można było dostrzec jak jej wzrok wędruje po szczegółach, jakby szukała odpowiedzi na pytania, które nigdy nie zostały zadane.
- Strzeż się dziewczyny o oczach sarny i mężczyzny... ...purpurowego kruka... ...i jedno, i drugie przyniesie ci zgubę - odezwała się bardzo cicho, mrugając kilka razy i odprawiając ich machnięciem ręki w kierunku ciężkiej zasłony z weluru na tyle sali za jej plecami. - Czeka na was... ...za kulisami... ...przedstawienie trwa dopóki jemiołuszka nie zaśpiewa - cicho westchnęła.
Jemiołuszki nie śpiewały.
- Dzięki, Iteti - tylko to miał do powiedzenia.
Milczał przez cały czas z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, czekając aż dziewczyna skończy swoją wypowiedź. Nie zamierzał przerywać ani w żaden sposób nie komentował tego, co powiedziała. Nie spojrzał w kierunku towarzysza. Nie kiwnął głową. Jedynie przelotnie wymienił z szatynką niewiele mówiące spojrzenie, po czym bez słowa ruszył we wskazanym kierunku, wymijając jej stanowisko.
Był przyzwyczajony do tego, żeby nie kwestionować słów Iteti ani nie prosić jej o dalsze wyjaśnienia. Mówiła tylko wtedy, kiedy chciała a teraz ewidentnie przestała chcieć. Dyskusje na nic by im się zdały. Liczył, że Yaxley też to wyłapie i po prostu ruszą dalej we właściwą stronę.
Lokal był również miejscem spotkań dla tych, którzy pragnęli zgłębiać tajemnice magii i okultyzmu. Czasami odbywały się tu spotkania, podczas których grupa ludzi gromadziła się na zapleczu, aby dzielić się swoimi doświadczeniami oraz poznawać nowe techniki. Iteti była pierwszą osobą, którą napotykali. To ona weryfikowała ich intencje, jeśli nie chciała to na nic zdały się ich próby przejścia dalej za kotarę. Nawet wtedy, kiedy znali tamto pomieszczenie.
Czasami w lokalu pojawiali się ludzie o wyjątkowo mrocznych zamiarach szukający eliksirów, które mogłyby spełnić ich nieczyste pragnienia. Będąc częścią tego świata doskonale się kryli. Mimo to, dziewczyna potrafiła ich wyczuć i manipulować sytuacjami zgodnie ze swoją wolą.
Każdy z nich przynosił ze sobą bagaż doświadczeń. Dziewczyna z błękitnymi oczami, Iteti, z niezwykłą pewnością siebie witała ich jak starych znajomych. Tak jak ich dzisiaj. Często wymieniała z klientem kilka słów zanim przeszła do rzeczy. Znała się na składnikach, na miksturach, które mogły uzdrawiać, osłabiać. Mówiono, że nawet odbierać i przywracać wspomnienia, wkładać zupełnie nowe, manipulować marzeniami i koszmarami. Jej wiedza była nieprzeciętna a umiejętność wykorzystania darów sprawiała, że lokal był miejscem, gdzie można było znaleźć to, czego się szukało, ale i to, czego się bało.
Czasami będąc pomocną i łaskawą, dawała klientom to, czego potrzebowali. Czasem nie dopuszczając ich dalej tylko samodzielnie oferując im mikstury, które zaspokajały ich potrzeby, ale powodowały jednocześnie nieprzewidywalne konsekwencje.
Pomimo tego ci, którzy tu przychodzili wracali raz za razem, bo potrzebowali tego. W tym świecie nikt nie był bezpieczny, każda decyzja mogła prowadzić do zaskakujących rezultatów i należało się z tym liczyć, ważąc ryzyka i korzyści.
Tumany kurzu wzniosły się w górę w powietrze, gdy ciężki welurowy materiał rozsunął się na boki. Ambroise nie patrzył czy Astaroth idzie za nim. Przeszedł przez próg starając się nie skrzywić na wrażenie, jakby przestępował przez ścianę lodowato zimnej wody.
Dla każdego to było inne wrażenie, zdążył to już ustalić. Niektórzy czyli chłód, inni żar. Wodę, lód, ogień. Przechodzili przez ścianę piasku albo przez niewidzialne bagienne błoto. Nikt nie mówił, od czego to zależy i chyba nikt nie pytał. Ostatecznie uczucie znikało po kilkunastu sekundach albo po kilku minutach. To również zależało.
Drugie pomieszczenie było większe i ciemniejsze. Ono także było wypełnione półkami i regałami. Miało co najmniej trzynaście stolików (dokładnie trzynaście stolików, gdyby je policzyć) każdy z siedmioma krzesłami. Oświetlała je dokładnie jedna lampa nad długim kontuarem tuż przy samym wejściu.
Za ladą, w cieniu migoczących świec, stała kolejna dziewczyna. Tym razem starsza i znacznie szczuplejsza. Mniej eteryczna, bardziej przypominała sępa w ludzkiej postaci. Jej oczy -  przenikliwe i niepokojące, niebieskie, ale nie tak błękitne zdawały się widzieć więcej, niż wynikało to z rzeczywistości. Patrzyły na przybyłych z pewnym rodzajem dystansu, jakby wiedziała, że każdy, kto przekroczył próg jej lokalu, miał swoją własną historię, swoje własne pragnienia i lęki, ale niespecjalnie chciała o nich rozmawiać. Jej długie ciemne włosy opadały na kościste ramiona a tunika, w którą była ubrana, zdawała się opinać na niej w taki sposób, jakby pod nią były wyłącznie kości.
- Witaj, Iris - kiwnął głową w kierunku kobiety, która skwitowała to bardzo spokojnym, ale chropowatym w brzmieniu:
- Dotarliście na czas. Doskonale, punktualność jest godna podziwu. Wasza obecność była oczekiwana - gdy mówiła, brzmiała tak, jakby piasek przesuwał się w jej krtani. - Jednak sądzę, że postępowanie zgodnie z ustaleniami nie jest najlepszym rozwiązaniem. Zapewniam, że wszystko jest na swoim miejscu, natomiast on nie jest już z nami - spojrzała to na jednego, to na drugiego mężczyznę, nawet nie wzruszyła ramionami. - Zginął tragicznie dziś dwanaście po piątej rano - nie spojrzała na zegarek, nie wyglądała na poruszoną tym, co powiedziała.
Tym bardziej, że jeszcze nie było dziś dwanaście po piątej rano. Nie było jeszcze trzeciej a z pomieszczeń za kolejnymi drzwiami po lewej dochodziły głośne dźwięki popijawy.
- Tragedia, niewątpliwie. Kondolencje dla rodziny - odpowiedział uprzejmie, nie wyrażając zaskoczenia tymi informacjami a wręcz je przyjmując i nie pytając. - Jeśli wszystko jest na swoim miejscu, nie widzę przeszkód, by kontynuować. Wygląda na to, że musimy dostosować nasze plany. Nie ma sensu trzymać się ustaleń, które już nie mają racji bytu - stwierdził ewidentnie zgodnie z tym, czego od nich oczekiwano, bo Iris kiwnęła głową.
- Tak. A więc - odezwała się, w dalszym ciągu chropowatym głosem - z uwagi na zmianę okoliczności, rzecz jasna, na nowo nakreślimy wszelkie konieczne ustalenia. Usiądźcie, proszę. To zajmie chwilę - uprzedziła, wskazując na stolik w prawym rogu sali.
Nie czekała dłużej. Ruszyła z miejsca, przechodząc przez pomieszczenie i rozpoczynając wędrówkę między regałami. Zgrabnie unosząc długie ręce, by sięgnąć po składniki, które z wyglądu wydawały się być zarówno znajome, jak i obce. Sięgała po zioła, które wisiały na sznurach, suszone kwiaty i łańcuch z ptasich kości. Po niezliczone słoiczki. Każdy ruch był pełen gracji, miała w sobie coś, co sprawiało, że czuło się, iż jest nie tylko sprzedawczynią, ale i kapłanką tajemnej wiedzy.
Tak było. Iris nie musiała się starać, by sprawiać właściwe wrażenie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Panicz Z Kłami
Hot blood these veins
My pleasure is their pain
Bardzo wysoki - mierzy 192 cm wzrostu. Z reguły ubiera się w czarne bądź stonowane kolory, ale można go spotkać w wielobarwnym ubiorze. Włosy ciemnobrązowe, oczy zielone. Jest bardzo blady, ma sine wokół oczu, które nieco jaśnieje, kiedy jest nasycony, ale to nieczęsto się zdarza.

Astaroth Yaxley
#10
05.01.2025, 00:19  ✶  
Te drzwi... Mało kto nie musiał się schylać, a my właściwie musieliśmy ukłonić się nisko by nie przywalić o futrynę. Rzekłbym nawet, pokusiłbym się o stwierdzenie, że schylaliśmy się podwójnie, bo tak to mogło prześmiewczo wyglądać. Nie skomentowałem jednak na głos niczego, nawet gęstego dymu, ciężkiej atmosfery, po której można by hardo stąpać. Takie tu były klimaty. Cieszyłem się, właśnie w takich momentach cieszyłem się, że nie musiałem oddychać.
Aż dziwne, że lubowała się w takich klimatach młoda kobieta. Powinna przeć świeżo za młodością, energią, życiem, a nie gnić... Nie gnić. Chociaż... Energii akurat jej nie brakowało. Miałem wrażenie, że przecinała mnie swoją duszą na pół. Poczułem nieprzyjemne ciarki, kiedy się odezwała. Mówiła właśnie do mnie.
Miałem wrażenie, że potwierdza moje myśli, przeczucia, że nie powinno mnie już być na tym świecie. Powinienem zniknąć. Zejść ze sceny, jak to ujęła. Nie rozumiałem więc totalnie ostrzeżenia, które wygłosiła chwilę później. Dziewczynę o oczach sarny i mężczyzny... Purpurowego kruka? Brednie? Może jednak wszystko to były brednie odurzonej młodej osoby. Iteti - odnotowałem jej imię czy też pseudonim w głowie. Raczej nie miało mi się to nigdy przydać, ale kto wie?
Zmusiłem się do tego by teraz niczego nie roztrząsać. Zapisałem sobie to w głowie, po czym ruszyłem grzecznie za Ambroisem. W pewnym momencie, kiedy przechodziliśmy przez jedną z zasłon, poczułem się, jakbym ponownie zatapiał się w czarnomagicznej mazi z Windermere. Dziwne uczucie. Przez chwilę poczułem się niepewnie, wręcz się przeraziłem, że stracę nad sobą kontrolę, ale... Chyba nic się nie działo, inaczej tak długo nie byłbym świadom tego uczucia, prawda?
Cóż, zamierzałem spodziewać się wszystkiego po Podziemnych Ścieżkach, ale jednak źle zrobiłem. Zaskoczyło mnie to na tyle, te wszystkie słowa i może brednie, a może wcale nie, że zwątpiłem w swoje możliwości. Zarówno jeśli chodziło o własną wyobraźnię, jak i umiejętności magiczne. Ale jedni mogli być mistrzami w tworzeniu bredni czy w jasnowidztwie, kiedy ja byłem guru w polowaniu, no nie?
Usiadłem tam, gdzie wskazała Iris. Zrobiłem to pierwszy, więc ruszyłem się niepewnie, a kiedy kątem oka obserwowałem ruchy sępiej dziewczyny, to tak nie czułem się zbyt pewnie siebie. Myślałem, że po prostu wytoczą ze mnie krew. Chyba nie będę musiał zażywać żadnego gówna...? A nawet jeśli? Czy coś było w stanie mi zaszkodzić w aktualnej sytuacji? Miałem wrażenie, że mojego wampiryzmu nic nie ruszt. Oprócz słońca, rzecz oczywista.
Skrzywiłem się, czego nie dałem już rady powstrzymać, kiedy Ambroise zajął miejsce przy stoliku. Przez te wszystkie rewelacje, zdążyłem zapomnieć o jego nowych zapachach. Sprawnie przypomniały mi o swojej obecności.
- Czy powinienem się obawiać...? - zagadnąłem Ambroise’a, bo jednak tak długie zachowywanie ciszy i powściągliwości nie leżało w mojej naturze. Musiał przyznać, że i tak dzielnie się trzymałem.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Astaroth Yaxley (2781), Ambroise Greengrass (8094)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa