24.11.2024, 17:49 ✶
Był późny wieczór. Jeden z tych, które powinny być ciepłe, bo lato jeszcze nie odeszło, ale porywy wiatru i gęsta mgła rozlewająca się nad Londynem sprawiały, że to mogłaby być jesień. Smętna i ponura. Warunki idealnie wpasowujące się w parszywy nastrój Greengrassa.
Gdyby ktoś go raczył spytać: ej, Roise, jak nisko da się upaść, żeby tąpnąć i przestać spadać? kiedyś odpowiedziałby bez najmniejszego zastanowienia. Na bruk, niżej się nie da - brzmiałaby ta odpowiedź - kiedy osiągniesz poziom bruku, nie możesz już fizycznie dalej spadać. Za to we własnym umyśle? O mój drogi. Tu zabawa dopiero się rozpoczyna a każde kolejne próby podźwignięcia się wyłącznie rozkręcają spiralę.
W istocie nie chodziło o to jak nisko upadł, gdy stracił swój dom i mieszkanie, które również uważał za swoje, bo spędził tam niemal dekadę, naprawiał popsucia, kupował meble, układał swoje rzeczy.
Fizycznie wylądował na bruku. W jednym płaszczu, koszuli, spodniach - po sztuce wszystkiego, co na siebie założył, gdy odchodził z teraźniejszości, porzucając zarówno przeszłość jak i przyszłość. Miał jedną skórzaną teczkę z Munga i torbę medyczną. Nic więcej. Nie był w stanie się zmusić, aby spakować swoje rzeczy. Został z niczym.
Gdyby zaczął ukradkiem zbierać to, co do niego należy przed tą, która miała przestać do niego należeć, zbyt boleśnie uświadomiłby sobie wagę swojej decyzji. Wiedział, że zacząłby wątpić, żałować, poddałby się wątpliwościom. A nie robił tego wszystkiego, by je mieć. Wiedział, że musi odejść, więc odszedł.
Wylądował na bruku z niczym. To, że miał gdzie wracać wcale go przed niczym nie uratowało. Tak. Miał pieniądze, więc mógł kupić nowy dom i nowe mieszkanie. Otaczali go znajomi i przyjaciele, więc nie musiałby spać na ławce w parku. Poza tym zawsze mógł kimać w zabiegówce w Mungu albo w wynajętym mieszkaniu, którego się nie pozbył, nadal za nie płacił, ale prędzej dałby sobie pociąć tętnicę niż by tam wrócił.
Wybrał Dolinę Godryka. Powrócił na ojcowiznę. Kosztowało go to znacznie więcej niż jakiekolwiek galeony, bo godność i dumę, ale skoro już się ich pozbył to dalej nie mogło być gorzej, nie?
Błąd. Mogło. Było.
Może w przeciągu kilku chwil przestał być bezdomny, bo przyjęto go w rodowej posiadłości i nawet nie zadawano mu zbyt wiele niewygodnych pytań. Natomiast odtąd wkroczył na ścieżkę tego mentalnego upadku a tam pod brukiem był jeszcze piach, żwir, kamienie, korzenie, ludzkie szczątki i jakoś kurwa nie dane mu było wreszcie dojść do żarzącego się wnętrza Ziemi, lawy, magmy i tak dalej.
Jebana grawitacja raz za razem go wybijała w górę. Unosił się, spadał, unosił się, spadał. Każde tąpnięcie miało być tym ostatnim, ale najwyraźniej i tu działała jakaś magiczna siła (kara? karma? pokuta?) albo po prostu to, że nie mając kręgosłupa moralnego wyginał się jak kot.
Spadał na cztery łapy. Wylizywał rany. Nie miał dziewięciu żyć - bujda. Miał jedno, za to chujowe za dziewięć kolejnych. Wieczny zmierzch bez zachodów słońca, nocnych gwiazd i szansy na to, że słońce znowu nad nim zaświeci.
Ambroise z miesiąca na miesiąc był o tym coraz bardziej przekonany. A skoro już jechał wagonikiem z Gringotta prosto w dół, bez trzymanki to równie dobrze mógł być w tym bardzo monotematyczny.
Szczególnie, że lata temu nieświadomie ustalił, że motywem przewodnim będzie droga ku zagładzie.
Był w tym stanowczy. Nawet podświadomie dążył ku autodestrukcji a ten rok bardzo mu w tym pomagał. Zewsząd dostawał wiele wspierających kopnięć. Było Beltane, bunt żywiołów, widma. Knieja, ich Knieja i ich dęby, ich nieśmiertelni przodkowie wysysani aż nic z nich nie pozostawało, krzycząc w agonii w głowach żyjących krewniaków. W umyśle Ambroisa, który nie mógł nic zrobić. Kolejne uderzenia magicznej wojny i to, dlaczego znalazł się w środku nocy w śmierdzącej wąskiej uliczce między Pokątną a Śmiertelnym Nokturnem.
Zamykał swoje sprawy przed tym ostatnim wyskokiem, z którego mógł nie wrócić, czasami nawet nie chciał. Rzecz jasna zaraz potem sam się opierdalał, bo nie był mięczakiem, samobójcą.
Był masochistą, który do swojej usranej śmierci miał się męczyć ze sobą. Tej, do której miał być ze swoją kobietą, ale życie brutalnie odebrało mu te plany. To, że ta śmierć mogła nadejść prędzej niż później było faktem. To, że potencjalnie mogli spełnić tę część złożonej wzajemnie obietnicy i tam razem zginąć - ironią.
Tego dnia odwiedził znajomego notariusza, żeby zamknąć sprawę współwłasności domu nad morzem. Piaskownica nie była jego od ponad roku, prawie półtora, ale teraz zrzekł się prawnie tego, co miało być jego, ich domem. Równie dobrze mógł iść za ciosem i załatwić drugą z ciążących mu spraw.
Stał w cieniu z różdżką trzymaną w pogotowiu, opierając się o brudną ścianę. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w ciemnozielonym, niemal czarnym stroju był praktycznie niewidoczny dla ludzi z Pokątnej. Ci z Nokturnu mieli więcej oczu, zwłaszcza z tyłu głowy.
Materiał jego ubrań był matowy, co sprawiało, że Ambroise mógł się łatwo ukryć w cieniu drzew lub w gęstwinie krzaków. Jego cienki płaszcz miał wysoką stójkę, która teraz była postawiona, zasłaniając część twarzy Greengrassa.
Resztę zamierzał załatwić cienkim szalikiem i kapturem na głowie. Teraz nie czuł potrzeby, żeby je nasuwać. Stał z odsłoniętą głową z jasnymi, prawie białymi od słońca falowanymi włosami związanymi w niski koński ogon. Starannie przystrzyżonym zarostem i oczami bacznie obserwującymi okolicę. Ich zielenią promieniującą chłodnym, przenikliwym blaskiem. Wysoki i umięśniony, wyglądał niczym duch z mrocznych rejonów świata. Tak właściwie to dokładnie o ten efekt mu chodziło.
Tą noc zamierzał spędzić pod znakiem czegoś, co gdyby znał się na mugolskich bajkach, mógłby nazwać pokazywaniem Dorotce Krainy Oz. Tyle tylko, że mroczniejszej i bardziej spaczonej. Zamierzał zabrać Alicję w Krainę Koszmarów. O ile Alicja, będąca tak naprawdę dwumetrowym Astarothem zamierzała pojawić się tutaj w tym stuleciu.
Yaxley jako wampir nie musiał patrzeć na czas.Przesrane - odpowiedziałby Greengrass, gdyby ktoś go o to spytał w kontekście niskich upadków. - Kiedy masz cały czas tego świata, możesz upaść naprawdę nisko.
W tym wypadku pod bruk, bo pod brukiem coś było. Na Ścieżki.
Gdyby ktoś go raczył spytać: ej, Roise, jak nisko da się upaść, żeby tąpnąć i przestać spadać? kiedyś odpowiedziałby bez najmniejszego zastanowienia. Na bruk, niżej się nie da - brzmiałaby ta odpowiedź - kiedy osiągniesz poziom bruku, nie możesz już fizycznie dalej spadać. Za to we własnym umyśle? O mój drogi. Tu zabawa dopiero się rozpoczyna a każde kolejne próby podźwignięcia się wyłącznie rozkręcają spiralę.
W istocie nie chodziło o to jak nisko upadł, gdy stracił swój dom i mieszkanie, które również uważał za swoje, bo spędził tam niemal dekadę, naprawiał popsucia, kupował meble, układał swoje rzeczy.
Fizycznie wylądował na bruku. W jednym płaszczu, koszuli, spodniach - po sztuce wszystkiego, co na siebie założył, gdy odchodził z teraźniejszości, porzucając zarówno przeszłość jak i przyszłość. Miał jedną skórzaną teczkę z Munga i torbę medyczną. Nic więcej. Nie był w stanie się zmusić, aby spakować swoje rzeczy. Został z niczym.
Gdyby zaczął ukradkiem zbierać to, co do niego należy przed tą, która miała przestać do niego należeć, zbyt boleśnie uświadomiłby sobie wagę swojej decyzji. Wiedział, że zacząłby wątpić, żałować, poddałby się wątpliwościom. A nie robił tego wszystkiego, by je mieć. Wiedział, że musi odejść, więc odszedł.
Wylądował na bruku z niczym. To, że miał gdzie wracać wcale go przed niczym nie uratowało. Tak. Miał pieniądze, więc mógł kupić nowy dom i nowe mieszkanie. Otaczali go znajomi i przyjaciele, więc nie musiałby spać na ławce w parku. Poza tym zawsze mógł kimać w zabiegówce w Mungu albo w wynajętym mieszkaniu, którego się nie pozbył, nadal za nie płacił, ale prędzej dałby sobie pociąć tętnicę niż by tam wrócił.
Wybrał Dolinę Godryka. Powrócił na ojcowiznę. Kosztowało go to znacznie więcej niż jakiekolwiek galeony, bo godność i dumę, ale skoro już się ich pozbył to dalej nie mogło być gorzej, nie?
Błąd. Mogło. Było.
Może w przeciągu kilku chwil przestał być bezdomny, bo przyjęto go w rodowej posiadłości i nawet nie zadawano mu zbyt wiele niewygodnych pytań. Natomiast odtąd wkroczył na ścieżkę tego mentalnego upadku a tam pod brukiem był jeszcze piach, żwir, kamienie, korzenie, ludzkie szczątki i jakoś kurwa nie dane mu było wreszcie dojść do żarzącego się wnętrza Ziemi, lawy, magmy i tak dalej.
Jebana grawitacja raz za razem go wybijała w górę. Unosił się, spadał, unosił się, spadał. Każde tąpnięcie miało być tym ostatnim, ale najwyraźniej i tu działała jakaś magiczna siła (kara? karma? pokuta?) albo po prostu to, że nie mając kręgosłupa moralnego wyginał się jak kot.
Spadał na cztery łapy. Wylizywał rany. Nie miał dziewięciu żyć - bujda. Miał jedno, za to chujowe za dziewięć kolejnych. Wieczny zmierzch bez zachodów słońca, nocnych gwiazd i szansy na to, że słońce znowu nad nim zaświeci.
Ambroise z miesiąca na miesiąc był o tym coraz bardziej przekonany. A skoro już jechał wagonikiem z Gringotta prosto w dół, bez trzymanki to równie dobrze mógł być w tym bardzo monotematyczny.
Szczególnie, że lata temu nieświadomie ustalił, że motywem przewodnim będzie droga ku zagładzie.
Był w tym stanowczy. Nawet podświadomie dążył ku autodestrukcji a ten rok bardzo mu w tym pomagał. Zewsząd dostawał wiele wspierających kopnięć. Było Beltane, bunt żywiołów, widma. Knieja, ich Knieja i ich dęby, ich nieśmiertelni przodkowie wysysani aż nic z nich nie pozostawało, krzycząc w agonii w głowach żyjących krewniaków. W umyśle Ambroisa, który nie mógł nic zrobić. Kolejne uderzenia magicznej wojny i to, dlaczego znalazł się w środku nocy w śmierdzącej wąskiej uliczce między Pokątną a Śmiertelnym Nokturnem.
Zamykał swoje sprawy przed tym ostatnim wyskokiem, z którego mógł nie wrócić, czasami nawet nie chciał. Rzecz jasna zaraz potem sam się opierdalał, bo nie był mięczakiem, samobójcą.
Był masochistą, który do swojej usranej śmierci miał się męczyć ze sobą. Tej, do której miał być ze swoją kobietą, ale życie brutalnie odebrało mu te plany. To, że ta śmierć mogła nadejść prędzej niż później było faktem. To, że potencjalnie mogli spełnić tę część złożonej wzajemnie obietnicy i tam razem zginąć - ironią.
Tego dnia odwiedził znajomego notariusza, żeby zamknąć sprawę współwłasności domu nad morzem. Piaskownica nie była jego od ponad roku, prawie półtora, ale teraz zrzekł się prawnie tego, co miało być jego, ich domem. Równie dobrze mógł iść za ciosem i załatwić drugą z ciążących mu spraw.
Stał w cieniu z różdżką trzymaną w pogotowiu, opierając się o brudną ścianę. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w ciemnozielonym, niemal czarnym stroju był praktycznie niewidoczny dla ludzi z Pokątnej. Ci z Nokturnu mieli więcej oczu, zwłaszcza z tyłu głowy.
Materiał jego ubrań był matowy, co sprawiało, że Ambroise mógł się łatwo ukryć w cieniu drzew lub w gęstwinie krzaków. Jego cienki płaszcz miał wysoką stójkę, która teraz była postawiona, zasłaniając część twarzy Greengrassa.
Resztę zamierzał załatwić cienkim szalikiem i kapturem na głowie. Teraz nie czuł potrzeby, żeby je nasuwać. Stał z odsłoniętą głową z jasnymi, prawie białymi od słońca falowanymi włosami związanymi w niski koński ogon. Starannie przystrzyżonym zarostem i oczami bacznie obserwującymi okolicę. Ich zielenią promieniującą chłodnym, przenikliwym blaskiem. Wysoki i umięśniony, wyglądał niczym duch z mrocznych rejonów świata. Tak właściwie to dokładnie o ten efekt mu chodziło.
Tą noc zamierzał spędzić pod znakiem czegoś, co gdyby znał się na mugolskich bajkach, mógłby nazwać pokazywaniem Dorotce Krainy Oz. Tyle tylko, że mroczniejszej i bardziej spaczonej. Zamierzał zabrać Alicję w Krainę Koszmarów. O ile Alicja, będąca tak naprawdę dwumetrowym Astarothem zamierzała pojawić się tutaj w tym stuleciu.
Yaxley jako wampir nie musiał patrzeć na czas.Przesrane - odpowiedziałby Greengrass, gdyby ktoś go o to spytał w kontekście niskich upadków. - Kiedy masz cały czas tego świata, możesz upaść naprawdę nisko.
W tym wypadku pod bruk, bo pod brukiem coś było. Na Ścieżki.
Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down