• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[02.09.1972 - południe] life update: still a mess | Geraldine & Ambroise

[02.09.1972 - południe] life update: still a mess | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
03.01.2025, 11:06  ✶  
02.09.1972, Whitby, Piaskownica

Zostawił ją. W tej nieszczęsnej kuchni, rozpaloną do granic możliwości, odrzucił jej dłoń i wyszedł wkurwiony. Siedziała na tym stole przez dłuższą chwilę nie do końca mając pojęcie, co się właściwie wydarzyło. Nie pobiegła za nim, była zbyt mocno zirytowana, żeby teraz go zatrzymywać. Zirytowała się, kurewsko się wkurzyła, bo właściwie jak mógł tak po prostu wyjść? Bez żadnego wyjaśnienia, no przynajmniej z początku. Wybiegł stamtąd jak poparzony, właściwie to nie był pierwszy raz, kiedy zostawił ją w podobny sposób, tyle, że do tej pory kończyły się tak kłótnie, a nie zbliżenia. Nim opuścił kuchnię, strząsnął jeszcze jej rękę, burknął na nią nieprzyjemnie i sobie poszedł. Co to właściwie miało być?

Kolejne komplikacje, kolejne niedopowiedzenia, kolejne wkurwienie. Siedziała tam kilka minut, bo nie miała zamiaru wyładowywać na nim swojej frustracji - wiedziała, jak to się może skończyć. Nie chciała wchodzić mu w drogę, najwyraźniej był jeszcze bardziej niestabilny od niej - a to był wyczyn, zważając na to, że Yaxleyówna była mocno rozbita.

Miał szczęście, że nim wyszedł z domu wspomniał o tym, że idzie do sklepu. Tyle, że mieli przejść się razem, najwyraźniej przestała być częścią tego planu dosyć szybko.

Usłyszała trzaśnięcie drzwi i dopiero wtedy się poruszyła. Próbowała sobie jakoś ułożyć w głowie to, co się przed chwilą wydarzyło, ale chyba nadal nie umiała tego zrozumieć. To gadanie o byciu sojusznikami, później kolejne zbliżenie, odrzucenie, kurwa mać to naprawdę był ogromny bałagan, i zupełnie, ale to zupełnie nie umiała się w nim odnaleźć. Zajebiście, on sobie poszedł i zostawił ją z tymi myślami, które nie dawały jej spokoju. Naprawdę wspaniałe rozwiązanie. Miała ochotę coś rozwalić, tyle, że nie trzymała w dłoni nawet kubka z kawą, bo nie zdąrzył jej go zaparzyć, więc nie miała czym rzucić w ścianę, aby się wyładować. Warknęła jedynie cicho pod nosem, żeby jakos odreagować, ale to chyba nie pomogło.

Określił się, miał wrócić za jakieś dwie godziny, droga do sklepu nie była szczególnie krótka, więc miała trochę czasu, aby ochłonąć. Co niby powinna teraz ze sobą zrobić?

Otaksowała wzrokiem kuchnię, nie wyglądała najgorzej, była taka wkurwiona, że chyba miała zamiar zacząć sprzątać, żeby czymś zająć ręce. Najpierw jednak postanowiła doprowadzić siebie do względnego porządku - wypaliła jakieś pięć papierosów pod rząd, aby poczuć się lepiej, a później znalazła się pod prysznicem, kiedy tam była też nie mogła wymazać sprzed swoich oczu widoku ich, tam, dwa dni temu? chyba minęły już dwa dni.

To robiło się coraz trudniejsze, chodzili po kruchym lodzie, który najwyraźniej zaczynał pękać, to było męczące, ale jednak nadal nie do końca potrafili sobie wszystko wyjaśnić. Nie potrafiła spełnić jego oczekiwań, zresztą wydawało jej się, że sam nie chciał tego, aby dostosowała się do bycia sojusznikiem. Mógłby się kurwa określić.

Spojrzała na swoje odbicie w lustrze, nie wyglądała najlepiej, nadal widać było na jej twarzy zmęczenie spowodowane tymi kilkoma dniami i nocami, a niby po śmierci Thorana miało być lepiej... Ta, jasne. Zawsze znajdowały się jakies kolejne komplikacje.

Ogarnęła się w miarę, znalazła w szafie w sypialni jakieś ubrania, najprawdopodobniej jej, pozostawione tutaj, kiedy wtedy pod koniec kwietnia opuszczała w pośpiechu to miejsce. Standardowy zestaw, skórzane spodnie i flanelowa koszula, jej szafa była pełna właśnie takich ubrań. Zaplotła mokre włosy w warkocz, aby nie przeszkadzały jej w tym, co zamierzała robić, chociaż jeszcze sama nie do końca wiedziała, co to niby miało być.

Z braku laku doprowadziła ich nocne legowisko do porządku, przeniosła pościel do sypialni i potraktowała to miejsce szybkim chłoszczyść, nie była może mistrzynią zaklęć użytkowych, ale jakoś sobie z tym poradziła. Wyczyściła również ich ubrania, które nadal cuchnęły jaskinią, czarną magią, siarką? Chuj jeden wiedział czym, ale wypadało to zrobić.

Zniknęła również w schowku z eliksirami, który był pełen dziwnych substancji, nie miała pojęcia, czy były zdatne do użytku, daty - tak spoglądała na to w jaki sposób były opisane, aż w jej dłonie wpadła spora fiolka z miksturą, którą zakupili podczas jednej ze swoich krótkich wycieczek, w bardzo dziwne miejsce. Zamknęła buteleczkę w dłoni i schowała ją w kieszeni spodni. Nie miała pojęcia, czy jest na tyle zdesperowana, aby z niej skorzystać, jednak to zawsze była jakaś alternatywa. Skoro nie mogła wyciągnąć z Roisa niczego, może to będzie jakaś metoda. Pewnie ją za to zabije, ale cóż, robiła to w dobrej wierze.

Później wyszła wreszcie na zewnątrz, usiadła na schodach, przymknęła oczy, wiatr całkiem przyjemnie muskał jej twarz. Nie miała pojęcia, czy nadal jest wkurwiona, czy może bardziej smutna? Ciężko jej było zrozumieć emocje, które ją wypełniały, czuła zresztą, że szybko nie będzie w stanie tego zrobić. To wszystko było naprawdę popierdolone i co najgorsze - sami to sobie robili.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
03.01.2025, 13:06  ✶  
Nie wiedział jak ma się zachować. Powinien przyzwyczaić się do tego stanu, bo tak właściwie to był on już niemal permanentny, jeśli chodzi o ich relację. Dopóki przebywali obok siebie, dopóty robili i mieli robić kolejne chaotyczne rzeczy. Miotać się, bo przecież nie było żadnego innego rozwiązania. Jedynym wyjściem była ponowna obojętność. Ten półtoraroczny dystans częściowo łamany jedynie z okazji urodzin ich chrześniaka, do których na szczęście (lub na nieszczęście, bo nie był w stanie tego stwierdzić) mieli jeszcze kilka miesięcy.
Kilka samotnych zimowych miesięcy. Długich i chłodnych nocy. Ciemności zapadającej coraz wcześniej i wcześniej. Nierozpalonego kominka, przy którym nie mieli się ogrzać. Dwóch trzech sabatów, na których nie mogli się razem pojawić. Jego urodzin. Drugich spędzanych w nowej rzeczywistości, w której ponownie nic nie świętował, kręcąc się przez chwilę po głównym domu w Dolinie a potem może biorąc dyżur, może spijając się niemalże do nieprzytomności.
Yule pozbawionego znaczenia. Serii spotkań towarzyskich i balów, na których w tym roku nie mógł już towarzyszyć siostrze, bo jej zerwanie zaręczyn z Borginem wcale nie wyglądało jak coś, co jaśniałoby na ciemnym horyzoncie. A więc powrót do pustych, całkowicie przytłaczających konwenansów a potem jakże rodzinne święta po tylu latach tworzenia własnych tradycji.
To wszystko było żałosne. Wszystko miało prowadzić do tych drugich z rzędu urodzin Fabiana. Kolejnej wymuszonej sztywności. Tym razem ponownie podszytej złością? A może bardziej smutkiem i przytłoczeniem, bo wyjaśnili sobie pewne fakty? W istocie chuja sobie wyjaśnili.
Zadali tylko kolejne rany. Tym razem był niemal pewien, że lustrzane. Babrzące się w ten sam sposób. Nasączone dokładnie tą samą trucizną serwowaną zarówno na zimno, jak i na gorąco. Bowiem te kilka godzin idylli rzeczywiście poczyniło zniszczenia, którym nie dało się zaprzeczyć. Obudziło żar i rozgorączkowanie, tę namiętność, która nie osiągnęła zaspokojenia.
Wbrew wszystkiemu, czego tak głęboko pragnęło jego ciało, kolejny raz odtrącił Geraldine. Desperacko próbował nad sobą zapanować, walcząc o kontrolę z własnymi popędami i z reakcjami spragnionymi każdej, nawet najkrótszej chwili tuż przy niej. Z ustami niemo błagającymi o pocałunki. Z wygiętą szyją o zaciśniętym gardle, na której mogłaby pozostawić znaki świadczące o tej cholernej tęsknocie i terytorialności. Z plecami naznaczonymi śladami paznokci. Urywanym oddechem, wrzącą krwią, falą gorąca w ciele i żywego ognia w podbrzuszu. Z samowolnie sięgającymi po nią ramionami.
Chodź do mnie. Wróć i mnie nie puszczaj. Jestem twój. Zawsze będę twój.
Nie.
Nieistotne, czego chciało ciało. Nieważne, o co darła się dusza. Umysł pozostawał zbyt trzeźwo karcący. Za bardzo świadomy tego, jakby się to skończyło. Ten cały dotyk pozostawiłby ślady kłów i pazurów. Rozszarpałby cokolwiek, co jeszcze pozostało pomiędzy nimi. Doszczętnie zniszczyłby wątłą strukturę tak kruchej rzeczywistości. Te podszepty nie były niczym innym jak sączoną trucizną. Zupełnie inną od tej słodkiej, którą znali i mogli niegdyś próbować zaakceptować.
Wszystko się zmieniło, choć jednocześnie wszystko pozostało też takie same, bo sięgało dużo głębiej niż początki ich świadomej miłości. To dlatego było tak tragiczne. I najwidoczniej w dalszym ciągu wzbudzało w nim to samo poczucie niesprawiedliwości losu, nawet jeśli powinien brać odpowiedzialność za własne akcje i decyzje. Nawet te podjęte lata wstecz. Zwłaszcza te podjęte lata wstecz, kiedy zupełnie nie planował tego wszystkiego, co między nimi zaistniało.
Zaskakujące, że przez kilka kolejnych lat zbudował sobie życie na fundamentach, których nigdy wcześniej nie brał pod uwagę. Na uczuciach, na pragnieniu założenia rodziny, bycia najlepszym możliwym partnerem, później mężem, może nawet ojcem. Opiekowania się kimś, bycia dla kogoś, bycia czyimś.
Sam nie wiedział, kiedy przestał działać w zgodzie z dawnymi nawykami I postanowieniami, naprawdę zadziwiająco łatwo przechodząc do porządku dziennego z tym, że przestał być wyłącznie sam. Przez lata nie był niezależną jednostką, ale nie odczuwał tego w kontekście braku wolności. To była nowa stabilność, nieoczekiwana pozytywna zmiana w życiu. Miłość i przynależność.
Co mu teraz pozostało? Gdy świat wywrócił się do góry spodem? Najmroczniejsze byty wypełzły na powierzchnię. Śmierciożercy zbierali swoje żniwo. Praca była tym, w czym mógł się jeszcze jakoś odnaleźć, ale i ona nie była pozbawiona jakichkolwiek ciemnych stron. Światło w tunelu w końcu zamigotało i zgasło. Przez stanowczo zbyt krótki moment pozwolił sobie łudzić się, że zostało przysłonięte, bo nadal gdzieś tam było.
Ale nie istniało. Już nie. Mieli swoją szansę, choć i ona była chyba tylko złudzeniem prawdziwej kontroli nad życiem. Niezależnie od tego, zmarnowali ją. Zatracenie się w sobie nawzajem byłoby tak odruchowe i pozornie łatwe, jednak jeszcze bardziej szkodliwe niż zsunięcie Geraldine, przesunięcie jej na brzeg blatu stołu, gdy ręce same zaciskały się na jej pośladkach a oczy zatrzymywały się na zarysie piersi pod cienkim materiałem koszuli.
Usta pragnęły żarliwych pocałunków. Moment później kurwiąc ile wlezie podczas energicznego jebanego spaceru przez wrzosowiska na przełaj do miasteczka, do którego mieli się wybrać wspólnie, ale teraz nie wyobrażał sobie patrzeć w oczy dziewczyny i dostrzegać w nich niezrozumienia, wyrzutu, frustracji zapewne równie głębokiej jak u niego.
Nie wziął ze sobą listy, ale wcale nie potrzebował tamtego skrawka papieru. Stosunkowo szybko dotarł do Whitby, prawdopodobnie osiągając personalny rekord w pokonaniu odległości, choć przez większość czasu drogę ułatwiało mu schodzenie coraz bardziej w dół. Dzięki temu miał sporo czasu na to, aby spróbować się opanować, tylko kilka razy kopiąc jakiś kamień albo przyjebując w przewróconą, martwą kłodę.
Tak nie żywą jak jego przyszłość z jedyną osobą, u boku której mógł się kiedykolwiek widzieć. Nie było mu to pisane. Tak właściwie to za cholerę nie wiedział, co szykuje dla niego los, lecz ten chyba nigdy mu nie sprzyjał. Nie był po jego stronie. Teraz było to tym bardziej dostrzegalne.
Odwiedzając kolejne sklepy, starał się nie miotać z miejsca w miejsce, jednak wściekłość i frustracja dosłownie rozrywały go od środka. Czy można było się dziwić temu, że ostatecznie wylądował dokładnie tam, gdzie zbierały się lokalne elementy? W barze. Przed południem. Długo przed południem.
W miejscu, w którym o tej godzinie nie było tak naprawdę żadnego ruchu wygenerowanego przez stabilnych ludzi o poukładanym życiu. Tylko żałosne jednostki. Każda w swoim własnym kącie. Cóż. To nie było rozwiązanie, ale wydawało się na tyle kuszące, że do domu wracał nie tylko bardziej wyczerpany niepotrzebnie zintensyfikowanymi ruchami ciała a jeszcze niemal na pewno śmierdzący lokalnym naprawdę paskudnym bimbrem.
Z jednego bądź drugiego powodu trochę słaniał się na nogach, gdy przeszedł przez zarośnięty ogródek, kurwiąc ile wlezie, gdy zaczepił się o te jebane jeżyny, których kolczaste pnącza złapały go za spód nogawki. Szarpnął się gwałtownie, podzwaniając i szeleszcząc zakupami w papierowych torbach, tę materiałową zabraną z domu przeznaczając na co innego niż spożywkę czy materiały do domu. Obrócił się na pięcie, by trzasnąć za sobą furtką, stając na terenie domu...
...mniej-więcej dwie godziny później. Tym razem z zegarkiem w na ręku.
Nie spodziewał się konieczności szybkiej konfrontacji. Nie już przed domem, a jednak gdy pojawił się bliżej wejścia do budynku, wyraźnie zmęczony i odciążający chorą nogę, jego spojrzenie natrafiło na znajomą sylwetkę. Mimowolnie westchnął. Ciężko i ponuro, stawiając torby z zakupami na ziemi po to, by sięgnąć do tej zawieszonej najbardziej z tyłu, odsuniętej niemalże na plecy.
Goździki. Ciemno i jasnoczerwone, przewiązane wstążką z rafii. Bez kokard i zbędnych dekoracji, bo sama ich ilość była niemalże zakrawająca o absurd. Wszystkie, jakie mieli. Sześćdziesiąt cztery goździki, nieco poturbowane, niezbyt płynnym ruchem wyjęte z torby.
Nie mówili przepraszam, bo nie mógł. Zamiast tego wyciągnął je przed siebie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
03.01.2025, 15:30  ✶  

Czas mijał. Siedziała na tych schodach, paląc szluga za szlugiem. Na szczęście miała tutaj swoje zapasy, które powinny wystarczyć jej na trochę, jak każdy palacz dbała o to, aby nigdy nie zabrakło jej tytoniu. Nie miała pojęcia ile minęło od jego wyjścia. Zdawała sobie sprawę, że droga do miasta nie była krótka, powinna była jednak zorientować się o której wyszedł. Ile minęło, godzina, dwie? Chuj jeden wiedział. Była taka wkurzona, że tego nie zarejestrowała. O to też była na siebie zła. Mimo wszystko, skoro powiedział, że idzie do sklepu to powinien wrócić, chyba nie był na tyle bezczelny, żeby zostawić ją tutaj samą i nie wrócić.

Ciężko jej było się uspokoić, do tego nie miała ani grama alkoholu, którym mogłaby się uraczyć. Była zdana na jego łaskę, a on najwyraźniej nie spieszył się, żeby do niej wrócić. Nie chciała niszczyć niczego wokół siebie, bo dom i tak był ruiną, więc lepiej nie było mu dokładać. Niby mogłaby sięgnąć po swój sztylet i zacząć rzucać nim w ścianę, ale zaległa już na tych schodach i nie miała zamiaru ruszać się z miejsca, może to nie było rozsądne, bo ruch pomagał jej pozbyć się negatywnych emocji. Fajki wbrew pozorom wcale nie przynosiły jej ulgi.

Była zła na siebie, na niego, na cały świat. Czuła, że dosłownie gotuje się w środku, z bezsilności. Nie umiała aktualnie znaleźć żadnego rozwiązania tej patowej sytuacji w której się znaleźli. Niby nie mogli ze sobą być, próbowali trzymać się od siebie z daleka, pierwsza, lepsza sytuacja zagrażająca życie w którą się razem zaangażowali pokazywała coś zupełnie innego. Odruchowo wrócili tu razem, jakby nic się nie zmieniło, jakby te półtora rozłąki nie znaczyło nic. Cóż, sama nie wiedziała, co było szczere, co było pozorami, co desperacją. To też ja wkurwiało. Nie miała zielonego pojęcia, co właściwie robili, po co to robili i dlaczego to wyglądało tak, a nie inaczej.

Pojebana sprawa, zdecydowanie, a niby jesienią miało być już tylko lepiej... Gówno prawda, miała wrażenie, że jeszcze bardziej skomplikowała swoje życie. Postanowili tutaj zostać, wspaniale, cudowny plan, a co później. Znowu będą się unikać przez kolejny rok? To nie miało najmniejszego sensu, właściwie trudno było się go doszukiwać w czymkolwiek, co robili. Ich ciała, dusze chciały czego innego, rozsądek miał swoje zdanie, tak naprawdę nad niczym nie mieli kontroli, chociaż mogli próbować udawać, że jest zupełnie inaczej.

Nie dość, że teraz cały świat wyglądał zupełnie inaczej, był pełen przemocy, dziwnych zjawisk, to jeszcze oni sami dołożyli do tego swoje osobiste cierpienie, którego przecież mogli uniknąć. Razem wcale nie było im tak źle, mogli osiągnąć więcej, dlaczego więc tak usilnie próbował jej udowodnić, że to nie było prawdą. To działało - przez lata, jakoś zawsze udawało im się wychodzić z największego gówna. Miała wrażenie, że kiedy była sama już zupełnie nic nie szło po jej myśli, było trudniej. Zdecydowanie wolała więc tę pierwszą opcję.

Nie sądziła, że uda im siebie unikać, pozostanie przy byciu swoimi sojusznikami też nie wchodziło w grę - bardzo szybko przecież zweryfikowali, że to nie ma prawa działać. Nadal zamierzali jednak pozostać w Piaskownicy i co niby miała zrobić, jak go zobaczy? Wrócić do tej dziwnej obojętności, która im zupełnie nie leżała, ba, wręcz dusiła ich wzajemnie, wrócić do wrogości, która też niezbyt im służyła, czy znowu się do siebie zbliżyć, a kiedy stąd odejdą udawać, że to nie miało miejsca? Nic nie wydawało się właściwe. Nie, kiedy wiedziała, jakie rozwiązanie było najlepsze, bo przecież już je kiedyś mieli i to działało.

Westchnęła cicho pod nosem, przesuwała dłonie po zamkniętych oczach, bo była tym zmęczona. Zupełnie nie wiedziała, co powinna zrobić. Oczywiście, nie miała zamiaru stąd uciec, bo nie była tchórzem, raczej stawiała czoła wszystkim problemom, które pojawiały się w jej życiu, ale czuła, że z tej walki może wyjść jako przegrana.

Z rozmysleń wyrwał ją dźwięk otwierającej się furtki. Wrócił. Przez chwilę jednak nie podnosiła wzroku, nie miała pojęcia, jak właściwie powinna zareagować na jego obecność po tym, kiedy spierdolił stąd w podskokach bez praktycznie żadnego wyjaśnienia. Jej policzki były czerwone od złości, od wiatru, który nie przestawał muskać jej twarzy od momentu w którym tutaj usiadła.

W końcu podniosła wzrok, spojrzała na niego, cóż nie prezentował się najlepiej, nie spodziewała się niczego innego. Obserwowała go kiedy rzucił zkaupy na ziemię i zaczął czegoś szukać w jednej z nich. Nie miała pojęcia co robi, nie zamierzała jednak pytać. Wiedziała, że na pewno tym razem nie będzie obojętna, bo ten poranek w kuchni zakończył się bardzo chujowo, i była pewna, że ta metoda nie miała najmniejszego sensu (no, jakby jakakolwiek inna miała).

Przewróciła oczami, kiedy zobaczyła, że przytargał jej kwiaty? Naprawdę? Co niby miała z nimi zrobić. Jasne, wspaniałomyślnie postanowił jej je tutaj przynieść i co w związku z tym? Czego się spodziewał. Wstała z tych nieszczęsnych schodów, żeby je przejąć, nie umknął jej zapach alkoholu, który się roztaczał wokół mężczyzny. Zajebiście, najwyraźniej postanowił się uraczyć czymś w którymś z lokalnych pubów.

Nie zastanawiała się szczególnie długo nad swoim zachowaniem, była wkurwiona, zła, rozwścieczona tym, co się między nimi wydarzyło, tym, co mogło się wydarzyć, a co się nie wydarzyło.

Zamachnęła się dość mocno i trzepnęła go tymi kwiatami. Cóż, bukiet był spory, może trochę było go szkoda, szczególnie, że dostarczenie go z miasteczka w to miejsce pewnie też nie należało do najprostszych czynności, ale miała to aktualnie w głębokim poważaniu. Tak, po prostu jebła w niego raz tym bukietem, nadal trzymała go w dłoni i miała zamiar powtórzyć ten czyn ponownie, żeby dostał po równo z każdej strony.

Zdecydowanie nie była teraz neutralna i obojętna, to już było za nimi. Niewiele brakowało, żeby wpadła w furię. - Co, to, kurwa, miało, być. - Wysyczała jeszcze przez zęby w między czasie. Ponownie uniosła bukiet w górę, ale tym razem nie zamachnęła się po raz kolejny. Kilka kwiatów straciło płatki, pewnie sporo z nich się połamało, cóż, szkoda, w innej sytuacji na pewno potraktowałaby go zupełnie inaczej (i bukiet i Roisa).

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
03.01.2025, 16:22  ✶  
Nie miał zielonego pojęcia, czego powinien się spodziewać. Nie był w pełni sił umysłowych, nie po tak znacznych ilościach alkoholu prowadzących go ku temu, aby podjął próbę przeproszenia jej dokładnie w ten sposób, w jaki naprawdę wydawało mu się, że mogło to zostać wstępnie przyjęte.
A później? Potem sam nie wiedział, bo zamroczony umysł nie był zbyt dobrym doradcą a okoliczności, w których wypierdolił z domu też nie były zbyt sprzyjające logicznemu myśleniu. Znajdował się w impasie, lekko mówiąc - nie mając zbyt dobrego nastroju.
Choć z początku miał jeszcze jakąś nadzieję na względnie polubowne załatwienie powrotu do domu. Szczególnie wtedy, gdy przyjęła od niego bukiet. Tylko po to, żeby się nim na niego zamachnąć. Nie miał teraz zbyt dobrego refleksu. Zdrowo pierdolnęła go kwiatami w głowę, zbijając Ambroise z tropu na kilka długich chwil zanim się odezwał, ignorując jej wściekłe pytanie.
- Zamierzasz ponownie mi tym przyjebać? - Nie zachęcał jej do tego, choć w jego głosie wybrzmiała ta prowokacyjna nuta a spojrzenie, które napotkało oczy Geraldine było równie otwarcie zaczepne. - Nie miarkuj się, nie ma po co. Może jeszcze dasz mi liścia w twarz? Kopa w jaja? Cios w splot słoneczny? - Zgadza, grabił tym sobie i miał tego pełną świadomość, ale w tym momencie nie poznawał zachowania Riny. - Jak bardzo potrzebujesz mnie jeszcze uderzyć, żebyś mogła wpuścić mnie do domu? - Nie trzymał już tych nieszczęsnych kwiatów w ręce, więc mógł unieść ją w górę, chwytając dziewczynę za nadgarstek tuż przy ściskanym przez nią bukiecie. - Wiesz, że nic ci za to nie zrobię - wcale nie musiał tego mówić, bo oboje doskonale zdawali sobie sprawę z tego jak to wygląda.
Nic się nie zmieniło. W dalszym ciągu nie zamierzał oddawać czegokolwiek, co teraz robiła. Nawet jego uścisk, choć stanowczy, nie był nastawiony na to, żeby zadawać dziewczynie fizyczny ból. Jedynie, żeby uniemożliwić jej tak płynne i impulsywne opuszczenie ciężkiego bukietu ponownie na jego głowę i twarz.
- Ale nie myśl, że będę tu pokornie stać i zbierać kolejny wpierdol - szczególnie, że wydawało mu się, że te granice nadal istniały.
Nie robili sobie krzywdy tego typu. Jasne, czasami trochę ich ponosiło, gdy zmierzali do zaspokojenia swoich żądz. Nie raz i nie dwa coś przy tym rozwalili. Zostawiali ślady na swojej skórze, malinki, jego plecy nosiły naznaczenia paznokci, jej uda czy pośladki odciski palców. Nie miał problemu z wymierzeniem Rinie klapsa, z pociągnięciem jej za włosy zebrane w kucyk, z ukąszeniami i podgryzaniem. Z unieruchomieniem rąk, satysfakcją z dominowania czy poddawaniem się tej chwilowej dominacji. Byli żarliwi, nie do końca poprawni, mieli swoje preferencje, ale nigdy, przenigdy nie przeniósłby tego na codzienną rzeczywistość.
Nie, żeby dać ujście czystej frustracji nie podszytej niczym innym niżeli tylko złością, którą dostrzegał teraz w oczach Geraldine. Tak. - latały talerze i kubki. Zgadza się - nie wszystkie kieliszki przeżywały wiele użyć. Doniczki nie zawsze zostawały całe. Tak jak gwałtownie przewrócone krzesła czy tynk na ścianie. A jednak każdą z tych sytuacji łączył jeden fakt: nie miały trafić do celu, nie były go nawet blisko. A raczej to nie to drugie z nich było tym celem. Jedynie ściana czy podłoga.
I poniekąd tak. To nie był pierwszy raz, gdy dostał przyniesionymi kwiatami w twarz. Ani drugi czy nawet trzeci, pewnie nie dziesiąty. Siedem lat intensywnego, ognistego związku dwojga skrajnie podobnych (a jednocześnie różnych) do siebie ludzi rządziło się swoimi prawami.
Natomiast pierwszy raz poczuł intensywny, piekący ból. Nie syknął, nie skrzywił się. Nie był mięczakiem, ale sześćdziesiąt cztery mocno związane goździki nie były byle czym. Niemal na pewno zadrapała mu nimi policzek. A że był zdecydowanie pijany, momentalnie zaczął robić się defensywny. Miał w tym praktycznie wyłącznie dwa stany, zwłaszcza w stosunku do jego dziewczyny.
Gdy opuścił bar, bardzo nieznacznie się przy tym zataczając, był w pierwszym z nich. W stanie, w którym kupił jej kwiaty, gotów poszukiwać wspólnego języka. Usiąść obok niej w salonie, być może ujmując ją za dłoń albo pozwalając sobie szukać przyzwolenia na to, aby położyć głowę na jej kolanach. Chciał poczuć jej palce wplecione w jego włosy, powoli całować knykcie.
Cholernie nielogicznie powrócić do podejmowania durnych decyzji, które pod wpływem procentów zaczęły być jeszcze bardziej upragnione. Alkohol nie był żadną wymówką, lecz w tej chwili mógłby nią być, gdyby tylko nie spotkał się z prawdopodobnie najliczniejszą możliwą reakcją. Paradoksalnie nie wziął jej pod uwagę, bo był podchmielony. Potrzebował wiele alkoholu, aby dać się zmieść z planszy, ale zdecydowanie go sobie dziś nie żałował.
W kilkanaście sekund pojawiło się to drugie podejście. Defensywność. Bezczelna prowokacja, niewerbalne wyzywanie jej do tego, żeby do końca przekroczyła i te granice, skoro w ten weekend całkowicie się ich wszystkich wyzbywali. Nawet wtedy nie zmieniłby podejścia, to był fakt. Miał do niej zbyt duży szacunek, nie mówiąc o tym, że w siłowym starciu mogliby znaleźć się w mocnym impasie, co prawda korzystając z innych technik, ale znając się do cna.
Była wprawioną łowczynią zaś mówienie, że on nie był w formie można byłoby porównać do nieśmiesznego żartu. Odciążał nogę, żeby nie utykać. Chwiał się, nawet stojąc w miejscu. Miał zadyszkę. Nie wysypiał się od wielu długich miesięcy. Powaliłaby go, zaś tego by nie przeżył. Więc ostrzegał. Ostrzegał? A może raczej informował?
- Mam stąd wypierdalać? Tego ode mnie chcesz? - Ponownie prowokował, ale jeśli tego oczekiwała, zamierzał ciepnąć jej te torby na ganek, obrócić się na pięcie i spełnić życzenie.
Na pewno nie zamierzał dać się tłuc. Nie wiedział, na co jeszcze w ogóle liczył, ale kolejnego uderzenia nie miało być. Albo mogli wejść wspólnie do domu, mogła dać mu się ogarnąć i pozwolić im porozmawiać, albo mógł stąd zniknąć, nie zamierzając przyjmować fizycznych batów. Już i tak czuł się chujowo z tym, co zrobił a czego nie uczynił.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
03.01.2025, 17:46  ✶  

Yaxleyówna nie miała żadnego usprawiedliwienia na swoje zachowanie. Nic nie piła, była zupełnie trzeźwa, chociaż nie do końca. Może nie spożywała alkoholu, jednak nie myślała jasno. Wypełniał ją wkurw, a kiedy się denerwowała, to nie myślała wcale, jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Nie zastanawiała się nad swoimi czynami, postępowała odruchowo, co niekoniecznie było czymś dobrym.

Nie do końca chciała trafić w głowę, ale cóż, najwyraźniej nawet zirytowana potrafiła wybrać odpowiedni cel. Nie było o to wcale tak trudno, bo przecież byli niemalże tego samego wzrostu, więc nie było to jakimś szczególnym osiągnięciem. Nie zamierzała mu wyrządzić szczególnej krzywdy, gdyby chciała to zrobić uderzyłaby go czymś innym, niż kwiatami, właściwie to nie spodziewała się nawet, że są one takie ciężkie. Nieczęsto dostawała takie bukiety. Musiał wykupić wszystkie kwiaty w kwiaciarni, cóż, na pewno teraz dotarło do niego, że nie było warto tego robić...

- Jeszcze nie zdecydowałam, co zamierzam. - Czuła się głupio. Dała się ponieść emocjom, a kiedy zobaczyła, że bukiet, którym w nim cisnęła pozostawił zadrapania na jego twarzy nieco otrzeźwiała. - Nie będziesz mi mówił, co mam robić. - Złapał ją na nadgarstek, przez co przeniosła właśnie na niego swoje spojrzenie. Cóż, uniemożliwił jej kolejny atak, ale w sumie i tak nie zamierzała tego powtarzać.

Nie miała pojęcia, co ją właściwie opętało, bo tak naprawdę nie chciała mu przecież zrobić krzywdy, ale nie radziła sobie z emocjami, które zaczęły się z niej wylewać, niestety były to głównie te negatywne uczucia. Złość, wkurw, gorycz, to one teraz przejęły władzę nad jej ciałem i umysłem, oślepiły ją. Nie powinna na to pozwolić, jednak nie miała nad tym kontroli. Cóż, taki już miała charakter.

Nie sięgnęłaby po przemoc fizyczną, nie robiła tego zazwyczaj, no raz zdarzyło jej się strzelić mu z liścia, kiedy oskarżył ją o to, że go zdradzała, nie mogła znieść tego bezsensownego pierdolenia, jednak nie chciała mu zrobić faktycznej krzywdy. Rzadko kiedy korzystała ze swojej siły, aby sprawić ból ludziom, szczególnie tym, na których jej zależało. Mimo, że wypełniały ją przeróżne uczucia, to raczej się miarkowała, wiedziała bowiem, że faktycznie może kogos uszkodzić, w końcu jej ciało było bardzo dobrze wyćwiczone po to, aby zabijać, może nie ludzi, a zwierzęta, jednak nie było w tym zbyt wielkiej różnicy.

- Nie zamierzam Cię więcej uderzać, zresztą nie sądziłam... - Urwała, bo oczywiście wyszło na to, że po raz kolejny nie przemyślała sprawy, zareagowała impulsywnie nie spodziewając się, że może to spowodować faktycznie fizyczny ból. Cóż, kwiaty najwyraźniej też mogły się okazać całkiem niezłym narzędziem do walki. Nie zakładała tego wcześniej.

- Powinieneś już zauważyć, że wcale nie myślę. - Nadal w jej spojrzeniu mógł dostrzec irytację, nie miała pojęcia, co się z nią działo, nie wiedziała, kiedy wreszcie jej ulży, ale to, co zrobiła przed chwilą wcale nie pomogło. Powinna była znaleźć sobie inną metodę na radzenie ze złością.

Zdarzyło jej się już ciskać w niego różnymi przedmiotami, chociaż raczej tuż obok, żeby nie zrobić mu żadnej krzywdy, miała świadomość na ile może pozwolić, jak celować, aby tylko zademonstrować swoją frustrację. Było to czasem może nazbyt teatralne, ale działało, przynosiło spokój - prędzej, czy później. Teraz wcale nie zrobiło jej się lżej - wręcz przeciwnie. Poczuła, że zupełnie już siebie nie kontroluje, nie ma na nic wpływu, zresztą odkąd się tutaj pojawili nad niczym nie panowała. To najwyraźniej niszczyło ją od środka, była niczym zwierzę, zamknięte w klatce, które przypadkowo krzywdziło siebie i innych.

Prowokował ją, czy naprawdę chciał doprowadzić Yaxleyównę do granicy, właściwie to przecież już ją przekroczyła. Nie chciała tego kontynuować, bo to nie mogło przynieść niczego dobrego. Do tego wyglądał chujowo, to było trochę jak bicie leżącego, a miała jednak swój honor, nie zamierzała się tutaj nad nim znęcać, to nie było standardowe dla niej zachowanie.

Odetchnęła głośno, próbowała się uspokoić, czuła jednak, że policzki nadal jej płonęły, była ciągle wkurwiona i nie umiała sobie z tym poradzić.

- Nie kurwa, nie tego chcę. - Tak naprawdę sama nie wiedziała, czego chciała, ale zdecydowanie nie tego, żeby wypierdalał, chyba? No, nie bez powodu zgodziła się na to, aby zostali tu przez kilka dni kiedy jeszcze była w miarę świadoma i gdy nie wypełniała jej złość.

- Przepraszam. - Mruknęła cicho pod nosem, nie przychodziło jej to wcale łatwo, ale czuła, że tym razem faktycznie przegięła, w jego towarzystwie wcale nie było o to zbyt trudno. To, co działo się między nimi doprowadzało ją do szaleństwa.

Nie miała pojęcia o czym mieliby ze sobą rozmawiać, i w jaki sposób miałoby to przebiegać, żeby nikomu z nich nie stała się krzywda, ale zdecydowanie mieli do pogadania. Pociągnęła więc swoją dłoń, tą za którą ją trzymał, aby nie stać w miejscu z tym bukietem uniesionym do góry. Powinni schować się w domu, nie, żeby podejrzewała, iż ktoś mógłby ich tutaj zobaczyć, bo było to raczej pustkowie, ale nie chciała tego robić na zewnątrz. Nie zwlekała, po prostu ruszyła do wnętrza do domu, musiała się napić, miała nadzieję, że w tych jego papierowych torbach jest butelka, po którą będzie mogła sięgnąć.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
03.01.2025, 19:00  ✶  
Normalnie lubił patrzeć na nią, gdy tak bardzo rumieniły jej się policzki. Być może nie cierpiał się z nią kłócić, jednak gdy już do tego dochodziło, często nie potrafił powstrzymać się od prowokacji. Od bycia bezczelnym wyłącznie po to, żeby dostrzec jak Geraldine pąsowieje i ciska w niego gromami z oczu. Jak zaczyna wyrzucać z siebie słowa bez jakiejkolwiek kontroli nad ich prędkością czy swoim akcentem, jak wreszcie dociera do niej, że oboje pierdolą już kompletne głupoty. I jak wreszcie odnajduje miejsce w jego ramionach, nie potrzebując nawet odpuszczać, bo i na to mieli swoje sposoby.
Nie zawsze któreś z nich musiało wygrać. Zazwyczaj chodziło o wspólny front. Bycie razem, tuż obok siebie. Dłonie ze splecionymi palcami. Mógł żreć się z nią o najmniejsze pierdolety, kilka godzin później w towarzystwie innych ludzi bez mrugnięcia okiem stając murem za nią i za tym, że ta czerń jest w istocie bardzo ciemnym niebieskim wymieszanym z zielenią o lazurowym podtonie przypominającym kolor morza śródziemnego, a jak wiadomo - na morzu niemal zawsze są fale, które załamując się mają jasne czubki. Jakie? Białe. Więc ta czerń to zdecydowanie biel. Nawet, jeśli później w domu z powrotem wywracając oczami nad głupotą.
Razem mieli naprawdę silny front. Z osobna? Niekoniecznie. Przeciwko sobie nawzajem? W tym ponownie tkwiła siła, tyle tylko, że cholernie destrukcyjna, bardzo niszczycielska. Teraz mieli okazję ponownie się o tym przekonać.
- Wyśmienicie, Panno Niezależna, bo nie zamierzam ci tego mówić. Rób, co ci się żywnie podoba - tylko musiała pamiętać przy tym, że te wszystkie akcje działały w dwie strony.
Nie musiał się zgadzać na to, co robiła ani na to, co zamierzała. Tym bardziej, że sam był pijany, nieodpowiedzialny i coraz bardziej rozgoryczony.
- Nie sądziłaś - powtórzył po niej, mimo że nie dokończyła. - No, właśnie. W tym tkwi istota, nie? Nie sądziłaś, nie myślałaś, ale to ja powinienem to zauważyć, bo ty nie bierzesz za to odpowiedzialności - wcale nie chciał brzmieć tak kpiąco i rozgoryczenie, unosząc oczy ku niebu, ale to samo się działo. - W drugą stronę to już tak nie funkcjonuje, nie? No, właśnie - sam sobie na to odpowiedział, poirytowanie kląskając językiem o podniebienie.
Ona nie musiała już nic dodawać w tej kwestii, choć nie wątpił, że i tak zamierzała to zrobić. Niby nie chciała przy tym, aby stąd wypierdalał. Powiedziała mu to bez wahania, więc jej w to uwierzyć, tym bardziej, że sam też nie chciał musieć się stąd wynosić. Nie w tej atmosferze, nie w taki sposób.
A jednak tego nie powiedział. Zacisnął zęby, niemal zagryzł usta, sapiąc wściekle i unikając spojrzenia dziewczynie prosto w oczy, zwłaszcza wtedy, kiedy usłyszał ten szept. To nic nie zmieniało. Jego i jej przeprosiny. Nigdy nie miały nic zmienić.
Na to przepraszam, które padło ze strony Geraldine, normalnie zareagowałby zupełnie inaczej. Wyciągnięciem ku niej ramion, zrobieniem kroku w przód, oparciu czoła o czoło dziewczyny, muśnięciu jej ust ciepłym oddechem, po którym zagarnąłby wargi Yaxleyówny w pocałunku. Wycofaliby się do domu. Tak, rzeczywiście oba te momenty łączyłby ze sobą jeden fakt, ale w tamtej innej rzeczywistości nie skwitowałby tego puszczeniem nadgarstka Riny, tylko wręcz skorzystałby z tego dotyku, żeby pociągnąć ją za sobą za rękę.
Tak jak wtedy, kiedy pojawili się tutaj w dzień formalizacji kupna domu, torby zostałyby na zewnątrz. Nikt inny tu nie bywał, nie musieli martwić się kradzieżami, przynajmniej kiedyś, bo teraz sam nie wiedział, czy i w Whitby nic się nie zmieniło. Świat oszalał a oni razem z nim. Nie było między nimi stabilności, choć w przeszłości często śmiał się, że to było bardzo względne pojęcie.
Stabilność. Tracili ją w zażartych kłótniach, odzyskując w równie żarliwych momentach, gdy dawali ujście nagromadzonej energii w żarliwym godzeniu się wewnątrz domu. Czasami wystarczył też ten drobny, czuły gest. Wywrócenie oczami, ale w inny, nieironiczny sposób. Uśmiech i trącnięcie nosa nosem, czoło przy czole, trochę dziecinne przyzezowanie z twarzą przy twarzy. Wizengamot.
W tej chwili nie skorzystali z żadnej z tych rzeczy. On tego nie zrobił, puszczając nadgarstek dziewczyny, ale nie po to, żeby wyciągnąć ku niej rękę. Zamiast tego przeniósł wzrok na bukiet kwiatów, nie panując nad sposępniałym spojrzeniem. Lubił to robić. Być może nie trafiła na typowego szumnego romantyka. Nie zamierzał karmić jej pięknymi słówkami, pisać wierszy czy śpiewać serenad, ale rośliny były integralną częścią jego życia.
Chciał kupować jej kwiaty. Potrafił o tym pamiętać, robić to z okazją czy bez niej. W domu niemal zawsze je mieli. Naprawdę się starał, tego dnia także usiłując odpokutować tym choć niewielki procent wszystkich swoich win. A było ich tak cholernie dużo, że poza ich piątą rocznicą, chyba nigdy nie dostała od niego tak wielkiego bukietu kwiatów.
Przetrwały, były dobrze związane, więc tylko nieliczne nosiły ślady uderzenia. Spadło trochę płatków i listków, złamało się kilka główek, parę łodyżek. Były ciężkie i zwarte, naprawdę piękne. Mimo swojego znaczenia, nic nie znaczyły, prawda?
Chyba nawet nie był już na nią zły o to uderzenie go nimi w twarz. Bolało równie mocno, co wymierzony w Dolinie siarczysty policzek, ale w znaczniejszym stopniu mentalnie niżeli fizycznie. Zawiesił spojrzenie na kwiatach, po czym bez słowa i bez ostrzeżenia obrócił się na pięcie, sięgając po torby z zakupami. W istocie - zabrzęczały tam butelki, które sam też potrzebował opróżnić, żeby znowu poczuć się choć trochę lepiej.
Odpuścił dalsze prowokacje, ale też ten drugi rodzaj podchmielonych zachowań. Zamiast tego stał się chmurny i (jeśli to w ogóle możliwe) jeszcze bardziej małomówny, gdy wszedł do domu, kierując kroki do kuchni. Nastawiając wodę na herbatę z prądem, którą zamierzał wypić, aby nie zaczynać od prostackiego pociągania łyków wprost z butelki. W ten sposób mógł to zwalić na chłód panujący na zewnątrz, nawet jeśli od środka było mu wręcz gorąco z nerwów.
Po tym zajął się rozpakowywaniem reszty zawartości toreb, ani nie patrząc w kierunku Geraldine, ani tym bardziej się do niej nie odsuwając. Jasne, nie chował urazy, bo nie zamierzał tego robić, ale w żadnym razie nie miał ochoty prowadzić z nią jakiejkolwiek rozmowy.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
04.01.2025, 01:55  ✶  

Nie znosiła tracić nad sobą kontroli, nawet jeśli nie było to niczym nietypowym. Przy jej chrakterze zdarzało się to dosyć często, zaczynała seplenić w tym swoim walijskim akcencie, kiedy mało kto miał prawo ją zrozumieć, przy okazji czerwieniła się jak jakieś młode dziewczę. Miała świadomość, że to dało się zauważyć, było widać, kiedy przestawała panować nad tym co się działo wokół niej.

- Co ty kurwa nie powiesz. - Była naprawdę zirytowana, zła. Inaczej pewnie panowałaby nad tym co mówiła, a teraz jedynie miała nadzieję nieco mu dobiec swoimi nie do końca poprawnymi słowami. Nie chciała mu zrobić fizycznej krzywdy - to chyba zostało wyjaśnione, ale mogła mu dopierdalać słowem - chociaż ze słowem wcale nie radziła sobie wyśmienicie, to jej jednak nie powstrzymywało.

- Biorę odpowiedzialność za wszystkie swoje czyny... - Potraktowała jego słowa trochę za potwarz. Nie miała problemu z tym, aby brać na siebie konsekwencje czynów, słów, czegokolwiek innego. Nigdy przed nimi nie uciekała, nie miała więc pojęcia, o co właściwie mu chodziło.

- Jak nie, kurwa? Jestem wyrozumiała jak nikt inny, zajebiście, że tego nie zauważasz. - Mógł jej teraz wyrzygać wszystko, na co miał tylko ochotę, ona i tak sądziłaby, że naprawdę miała wobec jego zachowań spory dystans. Nigdy nie brała niczego na poważnie, zawsze starała się zrozumieć, co aktualnie miał na myśli, o co konkretnie mu chodziło, naprawdę miał czelność zarzucać jej to, że nie zauważała co zamierza zrobić. Buc, bałwan, gamoń, znalazłaby na pewno więcej epitetów, którymi mogłaby go określić.

To nie był ich czas. Zazwyczaj zachowywali się inaczej, wystarczyło jedno słowo, gest, aby ponownie się do siebie zbliżyli, nic ich nie ograniczało, tym razem - miała wrażenie, że znowu starali się trzymać dystans, który był im zupełnie niepotrzebny. O tyle dobrze, że nie mieli aktualnie problemu z tym, aby podzielić się ze sobą swoimi przemyśleniami. Yaxleyówna już dawno straciła swoja kotwicę, granice, wszystko. Mogła wspominać o wszystkim, co jej się żywnie podobało, nie zamierzała się niczym przejmować, mimo, że nie wypiła ani grama alkoholu, jednak to, co się działo między nimi powodowało podobne otumanienie do tego, jakim było przesadzenie z trunkami wysokoprocentowymi.

Próbowała go przeprosić za swoje irracjonalne zachowanie, ale to chyba nic nie zmieniło. Cóż, powinna się tego spodziewać, nie była księżniczką o której marzyli zagubieni chuj wie gdzie książęta, wręcz przeciwnie - Yaxleyówna należała do kobiet z którymi nikt nie chciał zadzierać, ani mieć niczego wspólnego.

Nie, żeby jej zależało na zainteresowaniu innych, wolała się trzymać od tego z daleka, dobrze jje było na uboczu. Tyle, że właśnie, nie pamiętała, kiedy ostatnio dostała taki ogromny bukiet kwiatów, powoli docierało do niej, że mógł jej coś chcieć przekazać w ten sposób, szkoda, że dotarło to do niej po tym, kiedy w niego nimi cisnęła. Nie była stabilna, wręcz przeciwnie - wiele jej brakowało do bycia racjonalną, ale Roise ją znał. Miał świadomość jak reagowała na takie sytuacje.

Była zła na siebie o to, że postanowiła go uderzyć tym bukietem. To nie było w jej stylu, nie sięgała po przemoc fizyczną, nie taką - nie chciała mu zrobic faktycznej krzywdy, nigdy jej na tym nie zależało. Chciała mu tylko pokazać, że jest na niego wkurwiona i chyba jej się to udało.

Przeprosiła go, a przynajmniej próbowała to zrobić. Miała nadzieję, że to wystarczy na to, aby zatrzymać go przy sobie. Jeśli przez ten gest postanowiłby spierdolić, to byłaby na siebie zła.

Nie sądziła jednak, że tak prosto go do siebie zrazi, nie kiedy wspomniała o tym, że nie chce, aby stąd odchodził. Później zwyczajnie zniknęła w Piaskownicy. Nie wiedziała, co będzie tam robić, ale wydawało jej się to być w miarę odpowiednim postępowaniem.

Mieli sobie sporo do wyjaśnienia, powinni porozmawiać, tyle, że przecież próbowali już to robić i nic im to nie przyniosło. Nadal błądzili chuj wie gdzie, szukając szczęścia.

Przestał ją prowokować - może to i dobrze, bo sama nie wiedziała na co ją stać. Dlatego właśnie postanowiła po prostu zaszyć sie w Piaskownicy, gotowa na kolejną konfrontację, a może wcale nie była na to gotowa, cóż, zamierzała podjąć rękawicę, co innego mogła zrobić.

Mimo, że nie znała się na chwastach, kwiatkach, od razu zaczęła szukać wazonu na kwiaty - wypadało się nimi odpowiednio zająć mimo jej niewiedzy.

Znalazła wazon odpowiedniej wielkości, do którego wsadziła te nieszczęsne kwiaty, nalała tam odpowiednią ilość wody, liczyła na to, że nie zabije ich zbyt szybko.

Później znalazła się w kuchni, w której był też on. Zamierzała go wyręczyć w zrobieniu herbaty - trudno najwyżej ją później zamorduje, ale chciała mu dolać do trunku tego eliksiru od tyoa ze Szczyrku. Nadal bowiem nie mówił zbyt wiele, a to co aktualnie mieli - nie wystarczało jej, więc decyzja w sumie podjęła się sama za siebie. Yaxleyówna zrobiła coś, czego nie powinna robić, dolała mu eliksiru do herbaty - licząc na to, że go nie wyczuje, co było dosyć odważnym rozwiązaniem, zważając na to, że zajmował się zatruciami, był pijany - to powinno jej pomóc.

- W ramach przeprosin chciałabym Ci przekazać coś smacznego. - To było kłamstwo, ale jeśli miał w sobie odrobinę przyzwoitości to zaakceptował ten trunek, na pewno nim nie wzgardził. Chciała wyjść na miłą, chociaż przede wszystkim zależało jej na odkryciu prawdy.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
04.01.2025, 02:38  ✶  
- No, rzeczywiście. Po prostu wyśmienicie, ty bierzesz odpowiedzialność za swoje czyny a ja? Znowu przewal to na mnie i na moją ślepotę - sarknął na nią, traktując to dokładnie w taki sam sposób, w jaki ona potraktowała jego wcześniejsze słowa.
W końcu byli siebie warci, prawda? W tym wypadku trudno byłoby to przyjmować za komplement, ale na tych też się przecież nie znał. Przynajmniej, jeśli mowa o tych prawdziwych, bo wymuszone i wyrachowane opanował wręcz do perfekcji. Kiedy czegoś chciał, zazwyczaj był to w stanie osiągnąć. Zawsze się przy tym upierał, budując na tym przekonaniu niemalże całą swoją pewność siebie, całą personę. A teraz?
Nie mógł mieć jedynej osoby, z którą widział swoją przyszłość. Nie potrafił się od niej całkowicie odsunąć, jednocześnie nie będąc też w stanie przywrócić tego, co wydawało im się, że niegdyś mieli. Nie umiał zająć się problemami z Doliny Godryka wpływającymi bezpośrednio na jego rodzinę. Nie szło mu też w tym miejscu, w którym przez lata sądził, że na stałe zapuści swoje zawodowe korzenie, bo wypierały go układy i układziki, przy których nie miał zupełnie nic do powiedzenia.
W istocie mógł mieć wszystko. Tylko nie wszystko to, na czym mu naprawdę zależało. I był cholernie zmęczony staraniami o to, aby odzyskać kontrolę w tej materii. Nawet tym wszystkim, co się teraz między nimi działo. Tym pojebanym sojuszem, dystansem i ciężką atmosferą. Powstrzymywaniem się praktycznie aż do granic możliwości i pękaniem tylko po to, żeby później odzyskać przytomność umysłu, odsuwając się w ostatniej chwili. Raniąc zarówno Geraldine, jak i siebie samego.
Czego chyba nie rozumiała albo nie chciała zrozumieć. Patrzyła na niego w taki sposób, że ciężko mu było zachować spokój. Tym bardziej, że alkohol zdążył otumanić jego zmysły. Procenty buzowały mu w głowie, mieszały i wpływały na podejmowanie kolejnych durnych decyzji.
Jakimś cudem naprawdę uroił sobie, że to może wystarczyć, przynajmniej częściowo. Da jej jeden z największych bukietów kwiatów, jakie kiedykolwiek jej ofiarował. Jasno i ciemnoczerwonych goździków. Niczego innego, żadnych innych kolorów. Tylko te dwa odcienie, nic więcej, żadnych innych zbędnych dodatków.
Wręczyłby ich więcej. Jeśli mógłby to zrobić w tamtym momencie, gdy kupował te kwiaty, dałby jej po cholernym goździku za każdy dzień tego bagna, ale to nie wystarczyło nawet ku temu, aby mogli ze sobą porozmawiać. Nie sprawiło, że dała mu szansę cokolwiek powiedzieć, nawet jeśli od samego początku nie wiedział, co miałby jej mówić, skoro nie mógł powiedzieć prawdy.
Mimo to go uraziła. Nie miał wielkich oczekiwań. Nie sądził, że dzięki temu całkowicie się ze sobą pojednają, ale nawalony umysł podsunął mu myśl o choć odrobinę szans na pojednanie. Pierwszym drobnym kroku ku temu, by jeszcze mieć cokolwiek, prócz milczenia i dystansu.
Mógł się spodziewać, że rzuci w niego tym bukietem, nie chcąc go od niego przyjmować. Może depcząc kwiaty na schodach, wyrzucając je do kosza na śmieci. Cholera, nawet podpalając je na jego oczach, ale zamachnięcie się nimi na niego? Nie przewidział tego, że użyje ich do tego, żeby go nimi kurwa pobić. Nie odsunął się zatem na czas, teraz stojąc z nią twarzą w twarz, ściskając jej nadgarstek i tym samym broniąc się przed kolejnym atakiem.
Zamiast ją całować, zaciskając dłonie na jej ciele i powracając do tego, co całkowicie niepotrzebnie przerwali, bo teraz...
...teraz pragnąłby nie musieć znosić niczego innego niż jej dotyku na nagiej piersi. Spokojnego oddechu, ciszy wypełniającej pomieszczenie, drobnych kółeczek rysowanych na jego torsie, być może cichej rozmowy wywiązującej się między nimi po kilkunastu minutach błogiego milczenia. Bez wściekłości i bez dystansu. Bez prowokacji, patrzenia na siebie z góry. Nie chciał tego.
Odpuścił. Może nie dał jej tego wprost do zrozumienia, ale gdy zniknęło ryzyko kolejnego ataku, stłumił ciężkie westchnienie i puścił jej nadgarstek. Jak zawsze pozwolił Geraldine wejść przed nim do domu, choć tym razem nie otworzył przed nią drzwi. Zamiast tego po chwili sam sztywno wszedł do domu.
Nie pytał jej o dalsze plany. Nie obserwował poszukiwań idealnego wazonu na kwiaty. Prędzej spodziewał się tego, że rzeczywiście wylądują w koszu na śmieci albo na kompoście, toteż zamiast patrzeć na ten upokarzający, godny pożałowania widok zajął się herbatą i zakupami.
Nastawił wodę zanim Geraldine zaczęła kręcić mu się za plecami, po czym przeszedł do toreb, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co robi Yaxleyówna. Wyczuwał jej obecność, ale dopóki nie rozmawiali, dopóty sam nie zwrócił ku niej wzroku.
Nic więc dziwnego, że zaskoczyła go po raz kolejny. Tym razem jednak w bardziej...
...miły sposób?
Nie spodziewał się tego gestu, choć kiedyś nie było to nic nietypowego, więc nie poczuł podejrzliwości w stosunku do niczego, co powiedziała czy zrobiła. Mimo wszystko w dalszym ciągu jej ufał. Bardziej niż komukolwiek innemu. Nieważne, co by się między nimi działo, miała jego zaufanie.
A teraz również powolne kiwnięcie głową z aprobatą.
- Dzięki - mimo wszystko chyba nie miał nic więcej do dodania, posyłając dziewczynie pierwsze spojrzenie od kilku minut i odstawiając ostatnią rzecz na miejsce. - Wlejesz mi trochę whisky? - Niby mógł to sam zrobić, ale tym razem postanowił prosić ją o zajęcie się tym od a do z, samemu wreszcie siadając przy stole nad parującym kubkiem.
Nie potrzebował wiele. Herbata z prądem była wystarczająca, przyjemnie ogarniała wnętrze gardła i sprawiała, że nawet był w stanie poczuć się trochę lepiej. Samemu nie wiedząc, kiedy opróżnił prawie trzy czwarte kubka, przez ten cały czas wpatrując się w widok za oknem.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
04.01.2025, 14:29  ✶  

- Jasne, jak zawsze odwróć kota ogonem i zrób z siebie ofiarę. - Nie miała tendencji do zrzucania konsekwencji na kogoś innego więc zirytował ją ten komentarz. Nadal była wkurwiona, to rozmowa nie miała ich nigdzie zaprowadzić - była tego pewna. Znowu pojawiła się między nimi frustracja, spowodowana tak właściwie czym? Tym uderzeniem kwiatami, nie wydawało jej się, to było głębsze, zdecydowanie głębsze. Ciągnęło się za nimi od jakiego półtora roku.

Niby próbowali odkąd się tutaj pojawili coś sobie wyjaśnić, ale miała wrażenie, że zamiast tego plątali się coraz bardziej w tym, co się między nimi działo. Nic nie było jasne, wręcz mogłaby stwierdzić, że stawało się to jeszcze bardziej skomplikowane.

Gdy znajdowali się koło siebie tracili zupełnie nad sobą panowanie, dusze chciały jedno, ciała drugie, a rozsądek jeszcze coś innego. Nie dało się nie zauważyć, że nadal ich do siebie ciągnęło, nieudolnie próbowali z tym walczyć i co z tego mieli? Kolejną kłótnię.

Bukiet był naprawdę miłym gestem, pewnie w innych okolicznościach by go doceniła, ale teraz wolałaby dostać od niego jakiekolwiek wyjaśnienia. No kurwa, wybiegł stąd, zostawił ją samą, jakby wydarzyło się coś strasznego. Nie był to pierwszy raz, kiedy postąpił w ten sposób. Miał tendencje do opuszczania pomieszczenia, gdy nie radził sobie z emocjami, które go wypełniały, ale naprawdę? Nawet teraz? Miała świadomość, że mieli problem z tym, aby jakoś to sobie ułożyć, ale wkurwiło ją strasznie to, że znowu to zrobił.

Nie chciała go urazić, po prostu nie panowała też nad tym, co działo się w niej. Była sfrustrowana, ona w inny sposób się wyładowywała, chyba był jeszcze gorszy od tego porzucania. Cóż, nie byli idealni, wręcz przeciwnie, byli całkiem nieźle popierdoleni. Wyjątkowi jak kiedyś powtarzała, teraz wydawało jej się to być raczej wadą niżeli zaletą. Sami wszystko komplikowali, aż zaczęli brodzić w tym bagnie które stworzyli po pas, niedługo zacznie brakować im przestrzeni, aby złapać oddech. Tyle, że w tym przypadku nie wiązało się to ze śmiercią, a męczarnią, która będzie im towarzyszyła przez lata. Tak, w końcu minęło już półtora roku, a nic się nie zmieniło, jakie więc były szansę na to, że w najbliższym czasie będzie inaczej? Raczej żadne.

Musiała dowiedzieć się więcej, wiedziała, że nic z niego nie wyciągnie, bo zdecydowanie nie chciał współpracy, dlatego też już wcześniej przejrzała ten nieszczęsny schowek, dlatego sięgnęła po ten eliksir i schowała go w swojej kieszeni. Chciała wiedzieć na czym stoi, tak po prostu. Może to nie było szczególnie moralne zachowanie, ale co z tego? Liczyło się to, że istniała jakakolwiek szansa na to, że dostanie od niego odpowiedzi, których potrzebowała. Nigdy jeszcze nie czuła się, aż tak bardzo zdesperowana jak w tej chwili. Większe dobro - to był jej argument, może kiedy zrozumie co się właściwie wydarzyło, co go męczyło, to będzie w stanie znaleźć jakieś rozwiązanie. Potrzebowała tylko szerszego obrazu, póki co był on bowiem nieco ograniczony. Podjęła decyzję, najwyżej później będzie musiała pogodzić się z jego irytacją i wkurwem - bo to pierwszy raz?

Nie zamierzała wyrzucić tych kwiatów, naprawdę doceniała ten gest, chociaż to nie było coś, czego teraz potrzebowała. Miło, że pomyślał o niej, kiedy poszedł do miasta, najwyraźniej też nie dawały mu spokoju myśli o tej całej sytuacji, ale co z tego, skoro nie umieli tego wyjaśnić, nie potrafili rozmawiać i sobie tego usystematyzować. Była pewna, że tym razem nie pozwoli mu odejść, tyle, że co z tego, skoro wczoraj stwierdzili, że będą tymi nieszczęsnymi sojusznikami, co nie miało żadnego sensu, bo przekroczyli granice niemalże od razu.

Krzątała się w tej kuchni, zrobiła mi herbatę, teraz już nie było odwrotu. Nie miała pojęcia, jak właściwie dowie się, czy ten nieszczęsny eliksir już zaczął działać, zamierzała więc po prostu chwilę zaczekać i spróbować go o coś zapytać, to był chyba najprostszy sposób.

- Jasne, już wlewam. - Cóż, najwyżej zwali to na alkohol jak zauważy, że coś jest nie tak, gorzej, że stany magazynowe ich spiżarki nie będą się zgadzać, nie sądziła jednak, żeby pamiętał każdą fiolkę, która się tam znajdowała.

Dolała mu whisky do herbaty, po czym sięgnęła po szklankę i nalała sobie samej czystego alkoholu, potrzebowała go. Liczyła na to, że nieco ukoi to jej nerwy. Nim usiadła na krześle przy stole już pociągnęła spory łyk ze szklanki, odetchnęła z ulgą, gdy to zrobiła. Jej furia powoli mijała, zaczynał przysłaniać ją smutek.

Wcześniej nigdy nie zdecydowałaby się na taki podstęp, aby coś z niego wyciągnąć. Wiedziała, że to może zachwiać już i tak mocno poturbowane zaufanie, ale co innego mogła zrobić? Nie umiała znaleźć innego rozwiązania, więc sięgnęła po to najprostsze, które znajdowało się na wyciągnięcie ręki.

Miała nadzieję, że jeśli się dowie o tym, co zrobiła to jej wybaczy, a najlepiej by było, aby po prostu się nie zorientował, wolała się trzymać właśnie tej wersji. - Jak się czujesz? - Proste pytanie, które miało być dopiero początkiem rozmowy, którą zamierzała z nim przeprowadzić. W sumie pewnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że miało to być poniekąd przesłuchanie, bo miała nadzieję teraz dowiedzieć się tego wszystkiego, co przed nią ukrywał.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
04.01.2025, 15:29  ✶  
Ich zaufanie zostało nadszarpnięte. Choć czy tak naprawdę było to słowo, którego użyłby w tym kontekście? Gdy zrobili sobie niemal wszystko, co najgorsze? Zniszczyli nawzajem swoje wspólne wspomnienia i plany, zredukowali wszystko wyłącznie do garści kłamstw i niczego więcej?
Mimo wszystko, nawet pomimo panującej między nimi atmosfery, gdzieś w głębi duszy w dalszym ciągu ufał Geraldine. Zwłaszcza pod tym względem, pod którym teraz, choć nie był tego świadomy, wbijała sztylet w jego zaufanie. Gdyby zdawał sobie z tego sprawę, przestaliby być wobec siebie tak oficjalni. Nie tylko wróciliby do awantury toczonej na ganku, ale wręcz rozpętaliby kolejną wojnę.
A więc może tak było lepiej? Alkohol w herbacie przyjemnie piekł go w gardło a ciepło kubka ogrzewało mu ręce. Nie skomentował tego, że Yaxleyówna wybrała inny rodzaj raczenia się procentami. Dostrzegał to kątem oka, ale milczał przez ten cały czas. Był zły, rozgoryczony, zwłaszcza gdy nie wróciła do kuchni z kwiatami, ale przede wszystkim coraz bardziej przytłoczony i smutny.
Chcąc sięgnąć po jej rękę, ale nie mogąc tego zrobić. Wielu rzeczy teraz nie mogli. Przez cały czas odkrywali kolejne ściany i blokady, stawiane przez siebie mury oraz te granice, które wyznaczało im życie. Jeśli czegoś chciał zaś coraz mniej to rozmowy. Pustych słów neutralnych ludzi w ramach sojuszu, który rano niemal ponownie z siebie zdjęli wraz z elementami garderoby i ciążącymi im niedopowiedzeniami. A teraz? Teraz to chyba wróciło.
- Co? - Odparł w pierwszej chwili, nie odwracając wzroku od okna i wierzchołków krzewów poruszających się na wietrze za szybą.
Zazwyczaj w takim momencie padłoby dokładnie to samo pasywno-agresywne wyśmienicie, które wielokrotnie wcześniej cisnęło mu się na usta, bo było najprostszym wyjściem, by odbić jakąkolwiek próbę wmanewrowania go w przyznanie się do bycia słabszym niż powinien być. Nie cierpiał nie mieć kontroli nad swoim życiem. Nie był w stanie znieść tego wszystkiego, co nagle zaczęło być stałym elementem ich wspólnej rzeczywistości. O ile ta jeszcze jakkolwiek istniała, bo przecież w to nietrudno było zwątpić.
Tak, jeszcze teraz w tej chwili spędzali razem czas. Usiedli razem przy stole, każde po swojej stronie. Nie patrzył na nią jednak, palcami postukując o brzeg dębowego blatu tuż obok kubka. W tym samym miejscu, w którym spędzali niezliczone znacznie lepsze poranki. Tu, gdzie tego dnia z rana niemalże ponownie dali ujście swoim pragnieniom.
Jak się czuł? To było skomplikowane i złożone, szczególnie przy tak ogólnikowym pytaniu, którego chyba nie chciał uściślać. Nie pytał o to, co miała na myśli, gdy je zadawała. Zresztą szczerze mówiąc wydawało mu się, że chodziło o te wewnętrzne samopoczucie, bo z zewnątrz nie ukrywał już nawet swojego przemęczenia.
Nie to, żeby nigdy tego przy niej nie robił. Może znała go lepiej niż ktokolwiek. Być może tak jak jej nawet najdrobniejsze obrażenia, tak i on bardzo dawno temu utracił możliwość zbyt długiego symulowania świetnego fizycznego samopoczucia. Jasne, stosunkowo często się przeforsowywał, zagryzając zęby i zaciekle powtarzając, że wszystko jest z nim w jak najlepszym porządku. To jednak nie zmieniało faktu, że przecież miała oczy i wiedziała, kiedy go odpierdolić.
Samo bycie z nią całkowicie otwartym w kwestiach wrodzonych dolegliwości nie było czymś, co zrobiłby już na samym starcie ich znajomości. To było bardziej złożone i zajęło mu całkiem sporo czasu, bo w oczach kogoś, z kim chciał budować sobie życie, raczej wolał być opoką, twardą skałą, nie potencjalnym ciężarem. Z czasem w jakiś sposób nauczył się żyć z tym, że zbyt długie kręcenie w stylu wszystko jest w porządku nie ma przy Geraldine najmniejszego sensu. Fizycznie zawsze to wyłapywała.
Zmęczył się nerwowym, chaotycznym spacerem z elementami wyżywania się na wszystkim po drodze. Chronicznym niewyspaniem. Powrotem pod górę na przełaj przez wrzosowisko. Ciężkimi zakupami. Kwiatami, które okazały się wyłącznie niepotrzebnym i pogardzanym prezentem. Ryski na policzku trochę szczypały, ale niczym ich nie zasmarował, bo wręcz pasowało mu to uczucie. Zgrywało się z tym wewnętrznym poczuciem rozgoryczenia i porażki.
No, to zdecydowanie nie był jego dzień. Tydzień. Miesiąc. Rok. Należało cofnąć się całkiem daleko, żeby dojść do ostatniego momentu, gdy było tak całkowicie dobrze. A świadomość tego, z czym albo raczej z kim, z czyją obecnością było związane to poczucie właściwości była przytłaczająca. Tym bardziej siedząc w tej kuchni. Tuż na wyciągnięcie ręki, lecz bez możliwości przesunięcia dłoni po blacie stołu i splecenia ich palców.
- Chujowo. Pod każdym względem chujowo. Jestem zmęczony, Rina, po prostu zmęczony. Nie uważam, że ta rozmowa jest nam teraz do czegokolwiek potrzebna - odpowiedział cicho, wręcz machinalnie i bez żadnego szczególnego zabarwienia w głosie, ze wzrokiem wbitym w świat za oknem. - Tęsknię za tobą. Za tym, co mieliśmy, za tym, co mogliśmy mieć, nawet mając świadomość, że miałaś co do mnie rację - że spierdoli, bo spierdolił, bo zawsze spierdalał, bo to chyba też było po prostu wpisane w jego geny; nieznacznie pokręcił głową, zawieszając się w tym dziwnym melancholijnym stanie, jakby nie siedział przy kuchennym stole, tylko stał na wietrze pośrodku pustego wrzosowiska.
Jednocześnie tego tu i tego w Dolinie. Wtedy i teraz. Tutaj i tam. To było jak zawieszenie w czasie i przestrzeni, tyle tylko, że nie takie jak poprzedniego dnia, gdy się tu pojawili. To było inne.
- Potrzebuję odpocząć, ale nie mogę tego zrobić - od kiedy był aż tak szczery z nią czy nawet ze sobą?
Nie wiedział, nie myślał o tym, poniekąd nawet nie zwrócił uwagi na wydźwięk własnych słów, odruchowo zaciskając dłoń na stole w pięść. Była zbyt pusta i zimna. Jak przestrzeń dookoła nich, która nigdy nie powinna taka być.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (16445), Ambroise Greengrass (19954)


Strony (3): 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa