Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Las Wisielców miał tę zdolność, by wciągać ludzi w swoje mroczne odmęty, gdzie rozpacz i ból stawały się jedynymi towarzyszami. Wspomnienia, które zostawiali tu nieszczęśnicy gnani jakimś wewnętrznym zewem, nadal błądziły pomiędzy drzewami. Mimo że cielesne powłoki dawno pochłonął las, energie wciąż tu pozostały. Były niczym więcej jak krzykiem zagubionych dusz, które nigdy nie miały znaleźć spokoju. Odzywały się w krzyku wiatru. W płaczliwym szeleście liści. W szeptach długich tras kołyszących się w chłodnych podmuchach mijającego poranka.
Było jeszcze wcześnie. Obudzili się niemal tuż po wschodzie słońca, więc mieli przed sobą jeszcze długie godziny nim słońce miało wspiąć się na centralny punkt nieboskłonu. Zresztą nie mogliby tego dostrzec. Nie tutaj. Gęste korony drzew, splątane w gąszcz liści i gałęzi, tworzyły nieprzeniknioną zasłonę, przez którą nie docierały nawet najcieńsze smugi światła.
Poranek w Lesie Wisielców był nieprzyjemnie chłodny. Zimny i przeszywający, przenikliwy wiatr huczał między drzewami, niosąc ze sobą niepokojące szepty, które wydawały się być echem dawnych tragedii. W tym miejscu nie było słychać ani śpiewu ptaków, ani szumu strumyka, który wił się wąską wstęgą między zdradliwymi krzewami samotniczek.
Jedynym normalnym dźwiękiem był szelest liści, lecz i on momentami brzmiał tak, jakby rośliny prowadziły między sobą rozmowy, których nikt nie mógł zrozumieć. Szepty te zawieszone były na granicy słyszalności. Tak ciche, że niemal wdzierające się w najgłębsze zakamarki podświadomości. Wywołujące wrażenie niefizycznego swędzenia w uszach, potrzebę drapania bębenków aż do krwi i jeszcze dłużej.
Opowieści o najciemniejszych zakamarkach tego przeklętego miejsca dla wielu stanowiły wyraz wybujałej wyobraźni, ale dla tych, którzy zapuścili się wystarczająco daleko, stawały się przerażającą rzeczywistością, ostrzeżeniem przed tym, co mogło zdarzyć się w tym przeklętym miejscu.
Szli powoli i ostrożnie, przesuwali się coraz głębiej w las. Gęsto rosnące drzewa rzucały gęsty cień, który sprawiał, że niebo zdawało się być tylko odległym wspomnieniem. Promienie słońca, które mogłyby rozjaśnić ten mroczny zakątek, nie miały szans przedostać się przez gęstwinę gałęzi. Jedynie ich zielone korony tworzyły złudne wrażenie, że w tym miejscu wciąż istnieje życie. Ciemnozielona trawa, która sięgała im po kolana, zdawała się być nieprzyjazna i zdradliwa, otulająca nogi niczym pęta albo cienkie węże.
Powietrze, choć chłodne, nie było zwyczajnie rześkie. Na próżno byłoby szukać tutaj morskiej, lekko słonawej bryzy z wrzosowisk otaczających Whitby. Dookoła nich unosił się zapach wilgotnej ziemi, zmieszanej z nutą zgnilizny i rozkładu. Nawet sosnowe igły pachniały inaczej, bardziej intensywnie a zarazem zdecydowanie mniej aromatycznie. To nie był zapach świąt i choinki, to była ciężka, gryząca w nos nuta gęstej, ciemnobrązowej żywicy.
Rouse był... ...inny. Bardziej spięty, gotowy do instynktownego odbicia jakiegokolwiek zagrożenia. W ciemnozielonym cienkim płaszczu z kapturem poruszającym się w podmuchach wiatru, niemalże zlewał się z otoczeniem. Miał ciemne, poważne oczy. Nie uśmiechał się, nie próbował prowadzić towarzyskiej rozmowy, nawet jeśli nie byli przecież w stanie wojny. Nie pokłócili się, ich śniadanie minęło we względnie dobrym nastroju. Może trochę melancholijnym, ale bez kolejnych zgrzytów.
Nie o to chodziło. Ambroise po prostu nie czuł się właściwie z tym, co robił. Mimo to zamierzając dotrzymać obietnicy. Nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, jednak zmiana w jego zachowaniu była dostrzegalna gołym okiem. Stał się chłodny i analityczny, znacznie bardziej zdystansowany, mniej przystępny. To nie była ta jego wersja, którą przynosił do domu. Ani nawet nie ta, którą zaprezentował Rinie parokrotnie podczas wspólnych zleceń. To było coś innego, bardziej zgorzkniałego, ale też zdecydowanego.
Jeśli jeszcze chwilę wcześniej siedział z Geraldine przy stole w kuchni ich dawnego domu, próbując odzyskać choć trochę tamtego wrażenia lekkości. Starał się odzywać do niej w taki sposób, by w jego głosie wybrzmiewała miękkość, chęć spędzenia z nią tej odrobiny czasu, jaką sobie dawali. Być tak czułym jak tylko mógł bez dawania sobie i jej tych obietnic, których nie mogli wypełnić.
Gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi wypowiedzianymi słowami, obiekcjami, wątpliwościami i sprzeciwem, którego nie mógł już dłużej podtrzymać, stworzył wokół siebie niechętną skorupę. Nie był zadowolony z takiego obrotu spraw i nawet nie próbował udawać, że robi to wszystko z lekką ręką.
Tak, zgodził się na to. Tak, nigdy nie uważał tego za tak złe i demoniczne jak próbowało im to wmawiać Ministerstwo czy jak piało niedoinformowane społeczeństwo. W istocie chodziło przecież o posługiwanie się energią. Neutralną siłą, która sama w sobie nie była nacechowana ani źle, ani dobrze. Wydźwięk nadawały jej intencje i cel, w jakim była wykorzystywana.
Mimo to nigdy nie pomyślałby, że stanie tutaj z Geraldine, która jeszcze chwilę temu trzymała go pod rękę (tylko w celu teleportacji; gdy znaleźli się na skraju lasu, Ambroise niemal od razu opuścił ramię) a teraz podążała za nim w milczeniu. Nie chciał przyjmować tej roli. Nie zamierzał być jej nauczycielem. W jego oczach w dalszym ciągu nie powinna dotykać się większości z tych spraw.
A jednak dał się przekonać. Przynajmniej częściowo, od razu zaznaczając, że to on podejmie ostateczną decyzję o zakresie, w którym będą się poruszać. Mogła się z nim nie zgadzać, mogła wyrażać równie silny wewnętrzny sprzeciw, co ten u niego, jednakże skoro ten jego w końcu nieco osłabł, Roise oczekiwał współpracy również ze strony Yaxleyówny.
Jego spojrzenie błądziło po leśnym krajobrazie. Każdy ruch, który wykonywali wydawał się być obserwowany przez niewidzialne oczy. Nawet drzewa z ich poskręcanymi konarami i gniewnymi sękami, zdawały się być wrogie. Mimo to, było to najlepsze możliwe miejsce, jakie mogli sobie wybrać.
- Tutaj - oznajmił, odzywając się pierwszy raz od co najmniej dwudziestu minut wędrówki.
Docierając na jedną z mniejszych polan otoczonych gęstymi, kolczastymi zaroślami, Ambroise zatrzymał się w miejscu. Przystanął bez słowa, przyglądając się drzewom, które wyciągały swoje gałęzie, jakby chciały ich pochwycić. W całkowitym lodowatozimnym skupieniu przesunął wzrokiem po otoczeniu, analizując dwa jedyne prześwity. Ten, przez który tu weszli i ten, który wyłaniał się po drugiej stronie prześwitu.
- Uważaj na samotniczki. Nie jest ich tu tak dużo jak w innych częściach lasu, szczególnie w zagajniku przed nim, ale nadal kwitną - odezwał się, jednocześnie unosząc kurczowo trzymaną różdżkę, odchrząkując i jednym ruchem kształtując więcej kolczastych gałęzi w prześwicie za nimi. Moment później zrobił to samo z przestrzenią drugiego wejścia na polankę, teraz już osłaniając ich krzewami z każdej strony.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down