• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton Las Wisielców [03.09.1972 - poranek] Le jardin des ombres || Ambroise & Geraldine

[03.09.1972 - poranek] Le jardin des ombres || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
20.01.2025, 16:00  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:47 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

Las Wisielców miał tę zdolność, by wciągać ludzi w swoje mroczne odmęty, gdzie rozpacz i ból stawały się jedynymi towarzyszami. Wspomnienia, które zostawiali tu nieszczęśnicy gnani jakimś wewnętrznym zewem, nadal błądziły pomiędzy drzewami. Mimo że cielesne powłoki dawno pochłonął las, energie wciąż tu pozostały. Były niczym więcej jak krzykiem zagubionych dusz, które nigdy nie miały znaleźć spokoju. Odzywały się w krzyku wiatru. W płaczliwym szeleście liści. W szeptach długich tras kołyszących się w chłodnych podmuchach mijającego poranka.
Było jeszcze wcześnie. Obudzili się niemal tuż po wschodzie słońca, więc mieli przed sobą jeszcze długie godziny nim słońce miało wspiąć się na centralny punkt nieboskłonu. Zresztą nie mogliby tego dostrzec. Nie tutaj. Gęste korony drzew, splątane w gąszcz liści i gałęzi, tworzyły nieprzeniknioną zasłonę, przez którą nie docierały nawet najcieńsze smugi światła.
Poranek w Lesie Wisielców był nieprzyjemnie chłodny. Zimny i przeszywający, przenikliwy wiatr huczał między drzewami, niosąc ze sobą niepokojące szepty, które wydawały się być echem dawnych tragedii. W tym miejscu nie było słychać ani śpiewu ptaków, ani szumu strumyka, który wił się wąską wstęgą między zdradliwymi krzewami samotniczek.
Jedynym normalnym dźwiękiem był szelest liści, lecz i on momentami brzmiał tak, jakby rośliny prowadziły między sobą rozmowy, których nikt nie mógł zrozumieć. Szepty te zawieszone były na granicy słyszalności. Tak ciche, że niemal wdzierające się w najgłębsze zakamarki podświadomości. Wywołujące wrażenie niefizycznego swędzenia w uszach, potrzebę drapania bębenków aż do krwi i jeszcze dłużej.
Opowieści o najciemniejszych zakamarkach tego przeklętego miejsca dla wielu stanowiły wyraz wybujałej wyobraźni, ale dla tych, którzy zapuścili się wystarczająco daleko, stawały się przerażającą rzeczywistością, ostrzeżeniem przed tym, co mogło zdarzyć się w tym przeklętym miejscu.
Szli powoli i ostrożnie, przesuwali się coraz głębiej w las. Gęsto rosnące drzewa rzucały gęsty cień, który sprawiał, że niebo zdawało się być tylko odległym wspomnieniem. Promienie słońca, które mogłyby rozjaśnić ten mroczny zakątek, nie miały szans przedostać się przez gęstwinę gałęzi. Jedynie ich zielone korony tworzyły złudne wrażenie, że w tym miejscu wciąż istnieje życie. Ciemnozielona trawa, która sięgała im po kolana, zdawała się być nieprzyjazna i zdradliwa, otulająca nogi niczym pęta albo cienkie węże.
Powietrze, choć chłodne, nie było zwyczajnie rześkie. Na próżno byłoby szukać tutaj morskiej, lekko słonawej bryzy z wrzosowisk otaczających Whitby. Dookoła nich unosił się zapach wilgotnej ziemi, zmieszanej z nutą zgnilizny i rozkładu. Nawet sosnowe igły pachniały inaczej, bardziej intensywnie a zarazem zdecydowanie mniej aromatycznie. To nie był zapach świąt i choinki, to była ciężka, gryząca w nos nuta gęstej, ciemnobrązowej żywicy.
Rouse był... ...inny. Bardziej spięty, gotowy do instynktownego odbicia jakiegokolwiek zagrożenia. W ciemnozielonym cienkim płaszczu z kapturem poruszającym się w podmuchach wiatru, niemalże zlewał się z otoczeniem. Miał ciemne, poważne oczy. Nie uśmiechał się, nie próbował prowadzić towarzyskiej rozmowy, nawet jeśli nie byli przecież w stanie wojny. Nie pokłócili się, ich śniadanie minęło we względnie dobrym nastroju. Może trochę melancholijnym, ale bez kolejnych zgrzytów.
Nie o to chodziło. Ambroise po prostu nie czuł się właściwie z tym, co robił. Mimo to zamierzając dotrzymać obietnicy. Nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, jednak zmiana w jego zachowaniu była dostrzegalna gołym okiem. Stał się chłodny i analityczny, znacznie bardziej zdystansowany, mniej przystępny. To nie była ta jego wersja, którą przynosił do domu. Ani nawet nie ta, którą zaprezentował Rinie parokrotnie podczas wspólnych zleceń. To było coś innego, bardziej zgorzkniałego, ale też zdecydowanego.
Jeśli jeszcze chwilę wcześniej siedział z Geraldine przy stole w kuchni ich dawnego domu, próbując odzyskać choć trochę tamtego wrażenia lekkości. Starał się odzywać do niej w taki sposób, by w jego głosie wybrzmiewała miękkość, chęć spędzenia z nią tej odrobiny czasu, jaką sobie dawali. Być tak czułym jak tylko mógł bez dawania sobie i jej tych obietnic, których nie mogli wypełnić.
Gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi wypowiedzianymi słowami, obiekcjami, wątpliwościami i sprzeciwem, którego nie mógł już dłużej podtrzymać, stworzył wokół siebie niechętną skorupę. Nie był zadowolony z takiego obrotu spraw i nawet nie próbował udawać, że robi to wszystko z lekką ręką.
Tak, zgodził się na to. Tak, nigdy nie uważał tego za tak złe i demoniczne jak próbowało im to wmawiać Ministerstwo czy jak piało niedoinformowane społeczeństwo. W istocie chodziło przecież o posługiwanie się energią. Neutralną siłą, która sama w sobie nie była nacechowana ani źle, ani dobrze. Wydźwięk nadawały jej intencje i cel, w jakim była wykorzystywana.
Mimo to nigdy nie pomyślałby, że stanie tutaj z Geraldine, która jeszcze chwilę temu trzymała go pod rękę (tylko w celu teleportacji; gdy znaleźli się na skraju lasu, Ambroise niemal od razu opuścił ramię) a teraz podążała za nim w milczeniu. Nie chciał przyjmować tej roli. Nie zamierzał być jej nauczycielem. W jego oczach w dalszym ciągu nie powinna dotykać się większości z tych spraw.
A jednak dał się przekonać. Przynajmniej częściowo, od razu zaznaczając, że to on podejmie ostateczną decyzję o zakresie, w którym będą się poruszać. Mogła się z nim nie zgadzać, mogła wyrażać równie silny wewnętrzny sprzeciw, co ten u niego, jednakże skoro ten jego w końcu nieco osłabł, Roise oczekiwał współpracy również ze strony Yaxleyówny.
Jego spojrzenie błądziło po leśnym krajobrazie. Każdy ruch, który wykonywali wydawał się być obserwowany przez niewidzialne oczy. Nawet drzewa z ich poskręcanymi konarami i gniewnymi sękami, zdawały się być wrogie. Mimo to, było to najlepsze możliwe miejsce, jakie mogli sobie wybrać.
- Tutaj - oznajmił, odzywając się pierwszy raz od co najmniej dwudziestu minut wędrówki.
Docierając na jedną z mniejszych polan otoczonych gęstymi, kolczastymi zaroślami, Ambroise zatrzymał się w miejscu. Przystanął bez słowa, przyglądając się drzewom, które wyciągały swoje gałęzie, jakby chciały ich pochwycić. W całkowitym lodowatozimnym skupieniu przesunął wzrokiem po otoczeniu, analizując dwa jedyne prześwity. Ten, przez który tu weszli i ten, który wyłaniał się po drugiej stronie prześwitu.
- Uważaj na samotniczki. Nie jest ich tu tak dużo jak w innych częściach lasu, szczególnie w zagajniku przed nim, ale nadal kwitną - odezwał się, jednocześnie unosząc kurczowo trzymaną różdżkę, odchrząkując i jednym ruchem kształtując więcej kolczastych gałęzi w prześwicie za nimi. Moment później zrobił to samo z przestrzenią drugiego wejścia na polankę, teraz już osłaniając ich krzewami z każdej strony.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
20.01.2025, 21:22  ✶  

Nie do końca przepadała za Lasem Wisielców, bywała tutaj czasami, ale nigdy nie było to miejsce, które odwiedzała z entuzjazmem. Wydawało jej się, że można tutaj zwariować, las należał do tych owianych tajemnicą i niekoniecznie z najlepszą opinią.

Wybór był jednak całkiem prosty, na pewno uda im się tutaj zaszyć z dala od ludzi, ślady magii nie powinni zrobić na nikim wrażenia, zresztą mało kto przychodził tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli.

Nie dziwiło jej to, że ludzie raczej unikali tego miejsca. Miała wrażenie, że w szeleście liści można usłyszeć głosy osób, które stracuły tutaj życia, a było ich wielu. Zresztą zdarzył jej się tutaj jeden nieprzyjemny epizod, o którym wolałaby nie wspominać, kiedy zjawiła się w tym lesie z Florence. Drzewa próbowały ją tutaj zatrzymać, wciągnąć ją do siebie mamiąc zmysły. Nie chciała się zbliżać do tego zagajnika, przy którym się to wydarzyło, bo jednak wolałaby ponownie nie kusić losu. Miała też świadomość, że była bardzo rozbita i pewnie teraz łatwiej byłoby nią manipulować, więc bez sensu było proszenie się o taką okazję, w końcu coś mogłoby nie pójść po jej myśli.

Nic nie powinno im się przydarzyć, kiedy będą się trzymali znanych, bezpieczniejszych fragmentów lasu, oczywiście odpowiednio oddalonych od ludzi.

Las Wisielsców był w pewien sposób wyjątkowy, korony drzew rosły tutaj bardzo gęsto, tak, że promienie słońca z trudnem się przez nie przebijały. Słońce powinno świecić już bardzo jasno, a tutaj raczej było ciemno i chłodno. Aura nie należała do najprzyjemniejszych, jednak miała świadomość, że tak było tutaj zawsze. Bywała w tym miejscu, więc wiedziała na co się piszą.

Szli w ciszy, w sumie nie dziwiło jej to wcale. Ambroise na pewno nie był zadowolony z tego do czego nieco go przymusiła. Potrzebowała tej lekcji, musiała spróbować wrócić do praktykowania pewnych zaklęć, szczególnie, że czytała o nich bardzo wiele latem, aby przygotować się na to, co miało nadejść. Praktyka była jej potrzebna, musiała mieć pewność, że gdy pojawi się potrzeba, to będzie w stanie skorzystać z wiedzy, którą nabyła. Wolała przyjść z tym do niego, bo to jemu ufała najbardziej na świecie, wiedziała, że niekoniecznie będzie chciał zająć się tym tematem, ale jakoś udało jej się go urobić. Zresztą wyznaczył granice, to on miał tutaj rządzić - nie ona. Zgodziła się na to praktycznie bez zawahania, zresztą jeśli stwierdzi jednak, że mu się to odwidziało, to na pewno na tym nie poprzestanie, zacznie szukać pomocy u innych.

Póki co jednak zakładała, że wszystko pójdzie dobrze, co bowiem mogłoby pójść nie tak? Nie była nastawiona na porażkę, mieli porzucać parę zaklęć i to by było na tyle, nie brzmiało to specjalnie skomplikowanie. Zresztą Yaxleyówna robiła coś takiego od czasu do czasu z Erikiem, uważała te ich sparingi za całkiem rozsądne, bo w klubie pojedynków nie mogli pozwolić sobie na zbyt wiele, musieli przestrzegać reguł, a to co działo się poza klubem... to już było ich sprawą.

Nie przeszkadzało jej milczenie, Roise był jedną z osób przy których cisza jej nie ciążyła. Może zastanawiała się, co siedziało w jego głowie, chociaż tego chyba byłaby w stanie w tym momencie nawet się domyślić. Nie był szczególnie zadowolony z tego, o co go poprosiła. Nie dziwiła mu się, jednak wolałaby, aby spoglądał na sprawę bardziej perspektywnicznie. To dla jej dobra, musiała nieco poćwiczyć, żeby mieć możliwość w jakokolwiek sposób obronić się przed nadchodzącym zagrożeniem. Powinni tego uczyć w szkole, pokazywać im każdy rodzaj magii, nawet te zakazane, aby wiedzieli z czym może przyjść im walczyć, niestety w Hogwarcie stawiali na teorię, nie wydawało jej się to słusznym rozwiązaniem, zawsze uważała, że najprościej jest poszerzać swoją wiedzę dzięki praktyce.

Szli i szli, nie miała pojęcia ile będą jeszcze szli, ale zmierzała za Roisem bez żadnego gadania, wierzyła w to, że wie czego szuka i w końcu trafią w odpowiednie miejsce. Nie wzięła ze sobą nic poza sztyletem, który miała przy swoim skórzanym bucie i różdżką, bo to miała być tylko krótka lekcja. Cieszyła się, że zabrała ze sobą swój sfatygowany płaszcz, bo w lesie było dosyć chłodno i nieprzyjemnie. Włosy zwyczajowo zaplotła w długi, dobierany warkocz, aby przypadkiem jej nie przeszkadzały podczas tych ćwiczeń.

- Jasne. - Przystanęła w końcu w miejscu, które Ambroise uznał za odpowiednie. Otaksowała wzrokiem otoczenie, jakby próbowała zrozumieć dlaczego to właśnie tutaj chciał to zrobić. Polana wydawała się być całkiem nieźle osłonięta, więc pewnie dlatego, nikt nie powinien na nich tutaj zwrócić uwagi, nie, żeby spodziewała się, że w ogóle była taka możliwość, bo znaleźli się w głębi Lasu Wisielców.

- Miałam niewątpliwą przyjemność dotknąć ich niedawno, więc na pewno będę uważać. - Na samą myśl o tym, jak zakończyła się jej ostatnia wizyta w tym miejscu po plecach przeszedł jej zimny dreszcz. Później zrozumiała, że chodzi o kwiatka, ogarnęło ją takie okropne uczucie samotności, że chyba nigdy nie czuła się gorzej. Wolałaby tego nie powtórzyć.

Wyciągnęła różdżkę, bo chyba nadszedł odpowiedni moment, trzymała ją w lewej dłoni, właściwie to obracała między palcami. - To co mam robić? - Nie chciała zwlekać, tylko od razu przejść do rzeczy.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
20.01.2025, 23:18  ✶  
To zdecydowanie było jedno z najlepszych miejsc, jakie mogli wybrać w celu, w którym się tu przenieśli. Ambroise w żadnym wypadku nie chciał, jak to określał we własnej głowie, srać do swojego ogródka, nawet jeśli Whitby nie należało już do niego a kawałek jego królestwa dawno zabiły i porosły krzewy jeżyn.
Zarówno sam Las Wisielców jak i wskazana przez niego polana były zdecydowanie lepsze, bardziej neutralne. Nigdy nie zabierał takich rzeczy do domu i zamierzał trzymać się tego podejścia. W pokojach, które zajmował pozwalał sobie wyłącznie na zgłębianie źródeł pisanych.
Tutaj na zewnątrz? To była inna kwestia. Paradoksalnie, kwestia bezpieczeństwa, nawet jeśli las w żadnym wypadku nie był bezpieczny.
- No, niezapomniane doznania - kiwnął głową bez większego uśmiechu, dalej przesuwając spojrzeniem po otoczeniu, jakby chciał jeszcze dodatkowo upewnić się, że byli tu względnie osłonięci i na tyle bezpieczni, na ile mogli być w Lesie Wisielców.
- Twoja kuzynka dosłownie w nie wpadła. Jak dzik w żołędzie. Mieliśmy naprawdę fascynującą noc - dodał głównie po to, by mimo wszystko trochę rozluźnić atmosferę, bo przecież nie chciał dodatkowo stresować Yaxleyówny.
Już i tak wydawała mu się (słusznie) spięta i niespecjalnie przekonana, co do miejsca, w którym się obecnie znaleźli. Nie pytał jej o doświadczenia, które do tego prowadziły. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że musiała bywać tu nie raz.
Co prawda nigdy wcześniej nie byli tu razem, jednak teraz cóż ewidentnie nadrabiali niektóre doświadczenia. Roise liczył, że pozbawione choć części tak niesamowitych doznań, o których powiedział Rinie w kontekście Reginy.
Nie chciał wzbudzać w Yaxleyównie nieprzyjemnych skojarzeń z czymkolwiek, o czym zdecydowała się mu nie mówić. Nie planował ciągnąć jej za język. Tak jak szli w całkowitym milczeniu, tak również teraz nie potrzebowali zbyt wiele rozmawiać. Nie po to się tu znaleźli.
A jednak uznał wspominkę o samotniczkach za całkiem dobrą metodę przeniesienia uwagi dziewczyny z posępności otoczenia (szczególnie po jej porannych koszmarach) na coś innego, potencjalnie lżejszego. Całkiem ciekawą anegdotkę.
Tym bardziej, że zdawał sobie sprawę z antypatii łączącej obie kobiety. Wtedy na skraju zagajnika miał okazję pierwszy raz stanąć oko w oko z mityczną nieprzyjaciółką jego byłej dziewczyny. Toteż zdecydowanie nie rozpoznał Rowle, dopóki ta mu się nie przedstawiła.
Sam również niewątpliwie nie podzielił braku przychylności wobec wysokiej panny, który dosłownie bił od Yaxleyówny, gdy mówiła o Reginie. Prawdę mówiąc całkiem polubił tą specyficzną, wtedy jeszcze zdecydowanie zasmarkaną czarownicę. Tym bardziej, że pokazała jaja, mimo depresyjnego działania pyłku.
Nie przyszli tu jednak wspominać wcześniejsze doświadczenia związane z okolicami Little Hangleton. Wręcz przeciwnie - w ogóle nie przybyli tu po to, by prowadzić jakiekolwiek głębokie rozmowy. Gdy Rina zadała mu bardzo konkretne pytanie, Greengrass momentalnie powrócił do wcześniejszej postawy.
- Dobra - odzywając się cicho, ale dużo bardziej zdecydowanie, zdeterminowany, aby doprowadzić to wszystko do wątpliwie pochwalanego przez niego celu.
Przeniósł wzrok na różdżkę, którą Geraldine trzymała w dłoni, jednocześnie obdarzając dziewczynę badawczym spojrzeniem. Nawet nie próbował ukrywać tego, że w tym momencie oceniał niemal wszystko w niej. Wszystko, czego potrzebował, aby stwierdzić, co tak właściwie powinni teraz robić.
Bowiem mimo tego, że w żadnym momencie nie był entuzjastyczny wobec jej życzenia, tak właściwie nigdy nie zdefiniowali sobie wspomnianego efektu, jaki chcieli osiągnąć. Ich rozmowy w tym temacie były raczej krótkie, suche i niezbyt przyjemne. Pozbawione zbyt wielu szczegółów, które były jednak cholernie istotne.
Rouse ponadto nawet nie zająknął się w tym temacie, ale nie do końca pamiętał całą ich rozmowę z kuchni, która tak właściwie pchnęła go do tego, że zgodził się zrobić coś, czego poprzysiągł sobie, że nigdy nie zrobi. Ugiął się pod wpływem czegoś, co było dla niego głównie mglistą plamą w pamięci. Mętną mieszaniną słów i myśli. Czymś niemalże nie do oddzielenia.
Mimo to zamierzał być słowny. Tyle tylko, że pierw musiał poznać oczekiwania Yaxleyówny co do tego, co mieli tu robić. Tak, aby móc na nie przytaknąć lub skorzystać z prawa do ich zawetowania.
Przez co najmniej pół minuty wpatrywał się w Geraldine, po czym wreszcie ponownie zabrał głos, odzywając się miękko, pytająco.
- Przede wszystkim? Powiedzieć mi, czego oczekujesz od tego... ...tutaj - nie stwierdził, że od niego, bo to zdecydowanie byłoby zbyt mętne i wieloznaczne, szczególnie że już ustalili, że nie mógł spełnić większości jej czy swoich pragnień. - Tak. Wiem, że możliwości bronienia się przed widmami, tak. Ale czego więcej? Jak to widzisz? - To było niezmiernie istotne.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
21.01.2025, 00:06  ✶  

Rozumiała chyba to podejście, przynajmniej tak się jej wydawało, dlaczego nie chciał, aby zajmowali się podobnymi rzeczami w domu, który teoretycznie nie był już ich domem, ale mniejsza o to. Zdecydowanie lepiej było to robić gdzieś dalej, najlepiej właśnie w miejscu podobnym do tego, z pozoru opuszczonego, i niechętnie odwiedzanego. Nie musieli przejmować się tych, że ktoś zobaczy, co robią. Mugole raczej nie zapuszczali się tak daleko, a nawet czarodzieje nie lubili się tutaj plątać.

- Moja kuzynka? - Powtórzyła za nim. Cóż, miała ich kilka, próbowała więc domyślić się o którą chodzi. Właściwie to większość z kobiet w jej rodzinie plątała się po lesie, więc to wcale nie była taka prosta zagadka. Zastanawiała się przez chwilę, która z nich byłaby gotowa spędzić z nim noc, w sumie, to pewnie żadna by nim nie pogardziła, tyle, że? Czy faktycznie mógłby to zrobić? Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę, mógł zobaczyć, że dosyć mocno odpłynęła, w sumie niepotrzebnie - tak naprawdę to wolała sobie tego nie wyobrażać, ale jakoś nie mogła się przed tym powstrzymać. Odetchnęła więc jedynie głęboko, aby wrócić całą sobą do tego nieszczęsnego Lasu Wisielców.

Nie mogła mieć mu tego za złe, prawda? Mógł spędzać noc z kim mu się żywnie podobało, ale chyba powinny istnieć jakieś granice? Z jej kuzynką?
- Naprawdę to zrobiłeś? - Nie, żeby ją to szczególnie interesowało, ale z drugiej strony skoro już jej o tym wspomniał, to nie umiała powstrzymać się przed zadaniem tego pytania, nie potrafiła ugryźć się w język, musiała zaspokoić swoją ciekawość.

Sama bardzo dobrze pamiętała tamten dzień, kiedy ogarnęło ją to dziwne, aż nienaturalne uczucie. Miała świadomość, gdzie się wtedy udała, mimo, że wydawało jej się, że od tego dnia minęło wiele tygodni, to przecież tak naprawdę były to ledwie dwa tygodnie, a ona, cóż, ona była już zdecydowanie w innym miejscu swojego życia. Wszystko się mocno skomplikowało, nie zamierzała wracać do tego sierpnia, który wydawał jej się bardzo odległy, miała nadzieję, że Thomas jej wybaczy, bo w sumie to nie obiecała mu niczego takiego. Zresztą tak naprawdę to chyba zupełnie się tym nie przejmowała, wtedy podejmowała jeszcze bardziej irracjonalne decyzje niż teraz. Wolała więc udawać, że większość z tamtych rzeczy się nie wydarzyła, tak było prościej.

Ścisnęła mocniej różdżkę w dłoni i przypomniała sobie po co właściwie się tutaj znaleźli. Mieli cel, nie mieli gadać o tym, co aktualnie nie miało żadnego sensu i było przeszłością. Na tym powinna się skupić, nie rozgrzebywać wydarzeń, których i tak nie mogła już zmienić.

Tak naprawdę to nie do końca wiedziała, jak wygląda ich plan, czy w ogóle Ambroise miał jakiś plan? Rozmawiali o tym niedawno, więc na pewno nie zdążył go ułożyć, zresztą pili przy tym, więc nie spodziewała się cudów, grunt, że o tym pamiętał i stosunkowo szybko postanowił dotrzymać danego słowa. To było dość istotne, co z tego wyniknie? Tego pewnie dowiedzą się niebawem.

Wpatrywał się w nią bez słowa, cóż, nie miała pojęcia, czy powinna już coś zrobić, czy nie? Chyba nie, bo wypadałoby aby to on zaczął? Nie miała pojęcia, chcąc nie chcąc przypomniała sobie o tym, jak uczył ją bandażowania i tej nieszczęsnej jodełki, miała nadzieję, że dzisiaj nie będzie to wyglądało równie fascynująco.

- Nie wiem, nie znam się? - Zaczęła od tego, chociaż w sumie chyba powinna mieć jakieś oczekiwania, bo to brzmiało niepoważnie. Tak, zaczęła jeszcze raz. - Podstaw, potrzebuję podstaw, niby trochę czytałam na ten temat, właściwie to dosyć sporo, ale chciałabym sobie przypomnieć i może nieco utrwalić najprostsze zaklęcia. - Od tego chyba warto było zacząć? W teorii była naprawdę całkiem nieźle przygotowana, zresztą chcąc nie chcąc musiała nieco ogarnąć temat nekromancji, bo jej brat nie do końca żył, a wcześniej umarł, więc wypadało, aby miała o tym jakąś wiedzę.

- Z tego, co się orientuję patronusy mogą nieco powstrzymywać widma, więc może od tego zacznijmy? - Nie miała pojęcia, czy będzie w stanie wyczarować patronusa, nie robiła tego od dawna, kiedyś nieco liznęła tego tematu, ale odeszła od nekromancji, więc tak naprawdę wypadałoby sobie przypomnieć podstawy podstaw.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
21.01.2025, 01:16  ✶  
Kiedy otwierał usta, żeby opowiedzieć Geraldine zabawną anegdotkę o jego nie tak dawnym spotkaniu z jej dziecięcym wrogiem, nigdy nie spodziewałby się tego, że wypowiedziane przez niego słowa zostaną odebrane w ten sposób. Zresztą w pierwszej chwili nawet nie patrzył w kierunku dziewczyny, świdrując spojrzeniem okolicę, szczególnie krzaki i szukając ewentualnych śladów obecności kogokolwiek prócz nich, choć przecież byli naprawdę głęboko w lesie. Mimo wszystko starał się zachowywać wszelkie zasady bezpieczeństwa.
- Rowle - odpowiedział bezmyślnie, nie do końca wyczuwając zmianę tonu w głosie Yaxleyówny. - Regina Rowle. Wpadliśmy na siebie, niemalże dosłownie, pośród kwitnących krzewów samotniczki - poniekąd powtórzył to, co już powiedział, teraz tylko przypisując imię i nazwisko (a więc i twarz) do wcześniej anonimowej kuzynki Riny.
Naprawdę nie skupiał się na dwuznaczności, jaka wybrzmiała w uszach dziewczyny, bo przecż w jego własnych żadnej tam nie było. Nie mówiąc nawet o tym, że nigdy w żadnej rzeczywistości nie postanowiłby chwalić się przed nią swoimi podbojami. Ani o tym, że nie poszedłby do łóżka z żadną blisko spokrewnioną z nią kobietą. Przynajmniej nie świadomie, bo w rzeczy samej robił różne raczej średnie rzeczy, gdy był dogłębnie zraniony (a czasami też ujarany czy pijany) a w ich świecie niemal każdy miał ze sobą jakieś powiązania. Czystokrwistość była zaletą, ale miała też swoje ciemniejsze strony.
Tak czy inaczej, słysząc kolejne pytanie padające z ust Geraldine, przeniósł na nią spojrzenie. Tym razem wpierw pełne zupełnego braku zrozumienia, pytające, później zaś powoli przechodzące przez fazę powątpiewania w to, co właśnie usłyszał, niedowierzania, kpiny aż wreszcie do tego nieoczekiwanego błysku w dotychczas matowych oczach. Bezwiednie odgiął głowę do tyłu, wybuchając głośnym, naprawdę niekontrolowanym śmiechem. Głębokim, szczekliwym, gardłowym. Takim, który sprawił, że Ambroise po paru sekundach niemal zgiął się w pół, nie mogąc zaczerpnąć tchu.
- Żartujesz - wydusił z siebie, próbując odzyskać fason. - Oczywiście, że kurwa nie. Nawet nie wiedziała, że ja to ja - a raczej zdecydowanie słyszała o nich i ich wieloletnim związku, więc gdyby poszła z nim do łóżka, oboje byliby raczej bardzo żałośni - nie spotkaliśmy się oficjalnie. Po prostu jej pomogłem, zabrałem ją do wioski i spędziliśmy razem noc. W pokoju w pubie. Na podłodze przy kominku. Rozmawiając - nie wiedział, czemu jej to teraz tak rozwijał.
Ta opowieść miała brzmieć zupełnie inaczej, jednak w tym momencie był zbyt rozbawiony, żeby ciągnąć ją w planowany sposób. Poza tym nie chciał dawać Yaxleyównie zbyt dużego pola do popisu bujnej wyobraźni. Potrząsnął głową, wciąż uśmiechając się niedowierzająco.
A jednak nie po to tu byli. Musieli spoważnieć. Zbyt długie pozostawanie w tym miejscu raczej nie wchodziło w grę, toteż Roise spróbował przywrócić wcześniejszy kamienny wyraz twarzy (tylko w jego oczach jeszcze przez chwilę migotały iskierki).
Przeszli do konkretów. Do odpowiedzi na to, czego tak właściwie oczekiwała Rina. Tego, czym bez wątpienia na moment go zaskoczyła. Kiwnął głową na informację o podstawach, ale zaraz potem niemalże uniósł brwi.
- Patronusy - powtórzył po dziewczynie, nie pozwalając sobie na drgnienie nawet najmniejszego, najmniej znaczącego mięśnia twarzy.
Tak, patronusy w istocie były czymś, na co mógł się pisać. W teorii mógł pokazać Geraldine jak się to robi. Nie miał z tym nawet najmniejszego problemu, nie zamierzał kwestionować akurat tego zaklęcia, bo sam tak naprawdę nigdy nie uważał go za coś tak niewłaściwego, że aż Ministerstwo musiało zakazać jego nauki i wykorzystywania.
Tak właściwie to nie zgadzał się z większością decyzji obecnej władzy (a także praktycznie każdej poprzedniej), nawet a może szczególnie w kwestii zaklęć podlegających pod dziedzinę nekromancji. Osąd urzędniczy był absurdalnie zero-jedynkowy, pozbawiony jakiegokolwiek szerszego spojrzenia, oglądu na kwestie, które zdecydowanie powinny być brane pod uwagę.
Tak. Zdecydowanie mógł pójść na to, by zająć się dzisiaj właśnie patronusami. Szczególnie, że nie sądził, aby wobec tego mieli czas i przestrzeń na wiele innych zaklęć, więc nie musiałby się niepokoić kolejnymi, prawdopodobnie coraz mniej tolerowalnymi życzeniami mogącymi paść spomiędzy malinowych warg dziewczyny.
Tych samych, których całowanie tak doskonale pamiętał w związku z inną sytuacją, w której przechodzili już wspólne praktyczne przeszkolenie. Wbrew pozorom, tamta nieszczęsna jodełka nie była dla niego złym wspomnieniem. Wręcz przeciwnie.
Być może dosyć mocno wytykał Geraldine brak właściwej techniki. Może mieli kilka spięć, bo oboje nie byli wobec siebie zbyt cierpliwi w tamtych okolicznościach. A jednak w gruncie rzeczy było to ciekawe doświadczenie. Takie, którego początku raczej by nie powtórzył. Za to koniec?
Szczerze wątpił jednak w to, aby pozwalanie sobie na myśli tego typu miało przynieść mu cokolwiek poza kolejną porcją emocjonalnego popierdolenia. Abstrahując od tego, gdzie się teraz znajdowali i jak bardzo nieodpowiedzialne by to było z poziomu bezpieczeństwa. Nie mieli wylądować razem na leśnym poszyciu tak jak wtedy na dywanie. Nie mieli zakończyć tego w tamten sposób.
Już teraz zaczęli się od siebie ponownie dystansować. Po opuszczeniu sypialni w zupełnym milczeniu, ich poranek był całkowicie poprawny. Rozmawiali, patrzyli na siebie, od czasu do czasu dotykali się, wyciągając rękę po coś leżącego na stole albo zdejmując sobie nawzajem pajęczynę z włosów czy strzepując kurz z ramienia (zadziwiające jak brudno nadal było w Piaskownicy).
Nie byli tak ostentacyjni w utrzymywaniu neutralności jak dzień wcześniej zanim upili się i znowu zrobili to wszystko, co ironicznie ponownie doprowadziło ich do dziwnej sytuacji, w której oboje nie do końca się odnajdowali.
Dużo łatwiej było móc tak po prostu ku niej sięgnąć, wyciągnąć dłoń, zbliżyć się po to, żeby obdarzyć ją jakimś czułym gestem. Mieć szansę zakończenia raczej niezbyt przyjemnego procesu nauki (nie wątpił, że tym razem będzie podobnie; znał i ją, i siebie) w znacznie przyjemniejszy sposób. Poniekąd wynagradzając sobie wszelkie trudności oraz dając wzajemnie dowód na to, że mogli szybko powrócić do lekkości, nawet jeśli moment wcześniej jej między nimi nie było.
Tyle tylko, że ta luźna atmosfera teraz nie istniała nawet poza częścią szkoleniową. Nie mieli czego przywracać. Pojawili się tu głównie w jednym wyjątkowo poważnym celu. Mieli go spełnić (albo i nie) a potem powrócić do miejsca, które nie było już ich domem. Było cmentarzyskiem wspomnień, trochę jak otaczający ich Las Wisielców, w którym spędzali kilka dni.
Patronus. Tak. Ambroisowi nie drgnął nawet najbardziej nieznaczący mięsień twarzy. W teorii mógł ją tego nauczyć. Przeprowadzić Geraldine przez cały proces, pokazać jej odpowiedni ruch różdżki i to jak mogła go sobie uprościć. Zaprezentować jej wszystko, co doskonale znał i umiał.
Tyle tylko, że no właśnie - w praktyce też to umiał. W teorii i w praktyce, a jednak od tak dawna nie korzystał z tego zaklęcia w całkowicie niewzruszony sposób. Ostatnie trzy razy, podczas których przywoływał patronusa można było uznać za co najwyżej średnio udane.
To, co kiedyś było naprawdę wyraźnym, bardzo jasnym kształtem teraz objawiało się raczej mniej zdecydowanie. Jeden z trzech razów (ten ostatni) wydusił z różdżki jedynie większy obłoczek świetlistego dymu.
Mimo to odchrząkując w zdecydowany sposób, kiwnął głową.
- Jasne. Znasz teoretyczne podstawy, nie? Musisz się skupić, najlepiej zamknąć oczy, spróbować uspokoić umysł, wyciszyć myśli i przywołać w głowie tylko jeden jedyny obraz. Wspomnienie. Takie, które uważasz za najszczęśliwsze. Naprawdę, naprawdę szczęśliwe. Niepodważalnie, kurewsko radosne. Nie jak biedny dzieciak w sklepie z cukierkami. Coś, czego nigdy nie wyrzuciłabyś z pamięci - tak, zdecydowanie uznał to za na tyle istotne, aby tak bardzo rozwinąć własną wypowiedź.
Głównie po to, aby dać sobie samemu czas na wzięcie mentalnego głębokiego oddechu. Na pomyślenie o tym, czego sam nigdy nie próbowałby wyrzucić z pamięci. Na uniesienie różdżki i machnięcie nią, niewerbalnie wypowiadając inkantację.
Głównie po to, żeby w razie niepowodzenia móc poprawić efekt stwierdzeniem, że chwilowo wyłącznie pokazywał jej odpowiedni ruch i przecież nie zdążył jeszcze wspomnieć o formule zaklęcia.

Nekromancja (II) - przywołanie patronusa (wydra)
Rzut N 1d100 - 10
Akcja nieudana

Rzut N 1d100 - 18
Akcja nieudana


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
21.01.2025, 13:34  ✶  

To nie było wcale takie proste. Regina nie była tylko dziecięcym wrogiem Yaxleyówny, wręcz przeciwnie, wraz z upływem czasu ich stosunki się jeszcze bardziej ochłodziły. Regina negowała dosyć mocno to, czym zajmowała się Yaxleyówna, sama znajdowała się raczej po drugiej strony barykady i usilnie próbowała chronić bestie na które Geraldine polowała. Patrzyły na problem z dwóch, zupełnie przeciwnych sobie stron. Nie umiała zrozumieć tego, że ona chroni ludzi przed stworzeniami, które zakłócały ich spokój. Ktoś musiał je zabijać, nie miała z tym najmniejszego problemu, bo czuła, że ich ratuje. Jej kuzynka nigdy nie potrafiła tego zrozumieć, przez co pałały do siebie ogromną niechęcia.

- Spędziłeś noc z Reginą Rowle, wyśmienicie. - Mina nieco jej zrzedła, no nie tego się spodziewała, tym bardziej, że Ambroise znał jej podejście do tej kobiety. Najwyraźniej nadal potrafił ją zaskakiwać, cóż niekoniecznie w ten dobry sposób. Powinna się chyba spodziewać po nim wszystkiego.

Założyła sobie ręce na piersiach i wpatrywała się w Roisa dłuższą chwilę. Wolałaby chyba nie usłyszeć tej anegdotki, bo nieco ją to zirytowało. Nie miała pojęcia, co robili razem w nocy, ale czyż to nie było jednoznaczne, no dla niej trochę było. Nie powinna reagować w ten sposób, ale kurwa mać to była Regina, jedna z osób ze swojej rodziny, za którą wyjątkowo nie przepadała. On wiedział o tym, że Yaxleyówna jej nie lubi, czy mógł jej zrobić coś takiego? Nie, nie powinien, chyba nie był, aż taki podły. Jasne, jeszcze kilka dni temu strzelali w siebie piorunami z oczu, ale czy naprawdę Greengrassa było stać na takie zachowanie.

Dosyć szybko z rozmyślań wyrwał ją dźwięk jego śmiechu. Zmarszczyła nos i patrzyła w jego kierunku nieco zirytowana. No jasne, nałatwiej było ją teraz wyśmiać. Czy zdawał sobie sprawę z tego, jak zabrzmiały jego słowa? Chyba nie, może gdyby się nad tym zastanowił, to wcale nie zdziwiłaby go jej reakcja. Kiedy jednak się roześmiał zrozumiała, że to były zupełnie niepotrzebne obawy, nie, żeby powinno ją obchodzić to co robił przez ostatnie miesiące, ale jednak trochę obchodziło i niektórych rzeczy na pewno nie byłaby skłonna zaakceptować.

- To zabrzmiało źle. - Cóż, tyle mogła powiedzieć na swoje wytłumaczenie. Jasne, te podejrzenia były głupie, ale no, samo jakoś jej się tak to wszystko ułożyło w głowie. Zupełnie bez sensu. - Pragnę Ci przypomnieć, że też zdarzyło nam się spędzać razem noce, na podłodze, przy kominku i niekoniecznie wtedy tylko rozmawialiśmy. - Mruknęła cicho pod nosem, była wkurzona, w sumie na siebie samą, że w ogóle coś takiego przyszło jej na myśl.

Uwierzyła mu na słowo, niesmak pozostał, bo bratał się z jej wrogiem, ale jakoś musiała to przetrawić, jak widać mogło być jeszcze gorzej, co jako pierwsze przyszło jej na myśl. Nie mogła jednak na tym się skupiać, nie po to tutaj przyszli, czas najwyższy zająć się nauką. Ciekawe tylko, czy faktycznie będzie w stanie w pełni się tym zainteresować po tych rewelacjach.

Obawiała się nieco tego, jak może przebiegać ten cały proces nauki. Miała świadomość, że trudno przychodziło jej wykonywanie poleceń i słuchanie wskazówek, najlepiej by było gdyby wszystko od razu szło po jej myśli, ale to raczej rzadko kiedy było możliwe. Musiała więc wykazać się sporą cierpliwością, a była pewna, że może jej teraz zabraknąć. Zwłaszcza, że reagowali na siebie dziwnie, może nie tak dziwnie jak dzień wcześniej, ale ponownie coś sie spierdoliło. Nie miała pojęcia, czy kiedykolwiek uda im się znaleźć jakiś złoty środek, bo jednocześnie miała ochotę i się na niego rzucić i go pocałować, i wydrapać mu oczy. To było niepokojące, nie dało się jednak ukryć, że nadal wyzwalał w niej bardzo dużo emocji. To pewnie nigdy miało się nie zmienić.

- Kurewsko radosne wspomnienie, to powinno być proste, prawda? - Jasne, na pewno miała jakieś takie wspomnienia. Musiała mieć, to, że ostatnio jej życie było pełne raczej chujowych chwil nic nie znaczyło. Kiedyś była szczęśliwa, dawno temu, wydawało jej się, że minęła od tego wieczność, będzie musiała więc bardzo głęboko poszukać tych wszystkich wspomnień i wygrzebać to najpiękniejsze. Jakoś powinna sobie z tym poradzić. Póki co jednak czekała, aż jej nauczyciel zademonstruje jej to w praktyce.

Roise machnął różdżką w powietrzu, jednak nic się nie stało. Może próbował sobie przypomnieć ten ruch, który należało wykonać podczas rzucania tego zaklęcia. Nie miała pojęcia. Zapewne szukał w swojej głowie odpowiedniego wspomnienia, była ciekawa, o czym myśli, czy wypadało go spytać? Nie to byłoby głupie, bardzo głupie. Sama musiała zacząć szukać w swojej głowie tego momentu, kiedy faktycznie była szczęśliwa. Chcąc nie chcąc większość tych wydarzeń była związana ze stojącym przed nią mężczyzną. Tego nie dało się zmienić, może to wcale nie był taki rozsądny pomysł, bo zaczęła uświadamiać sobie to, jak wyglądali tutaj dla siebie teraz. Niby nie obcy, ale jednak obcy, przecież nic już nie znaczyli dla siebie nawzajem, a kiedyś byli wszystkim.

Czekała na jasne polecenie, kiedy w końcu to ona będzie miała spróbować rzucić to zaklęcie. Póki co nic takiego się nie działo, więc po prostu przyglądała się mu w milczeniu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
21.01.2025, 14:07  ✶  
Jasne. Być może niespecjalnie wnikał we wszystkie szczegóły dotyczące relacji dwóch kobiet. Prawdę mówiąc, bywało i tak, że mimowolnie po prostu wyłączał się, gdy Geraldine zaczynała swój rant odnośnie jakiejś interakcji z Reginą. Całe szczęście nie wydawało mu się, aby działo się tak często, jednakże gdy już do tego dochodziło, mózg i uszy Ambroisa podejmowały samoistną decyzję o zaprzestaniu prawidłowego funkcjonowania.
Jasne, nie stało się tak od razu. Przez pierwsze... ...jakieś kilka razy faktycznie słuchał tego, co jego dziewczyna miała mu do powiedzenia w kontekście swojej bardzo napiętej relacji z kuzynką, jednakże z czasem zrozumiał, że najlepiej było tego nie komentować i jedynie siedzieć, od czasu do czasu kiwając głową i rzucając coś w rodzaju a to suka albo no, pojebane podejście. W rzeczy samej nawet nie próbując wnikać w to, na czym polegała spina.
Chcąc nie chcąc był związany ze światem łowców. Stojąc murem za Riną a także już wcześniej mając równie specyficzne podejście do zleceń co ona (poniekąd to ich przecież ostatecznie ku sobie pchnęło) raczej wybrał już stronę. Pomimo tego nie widział sensu w zaangażowaniu się w cały konflikt. Nigdy nawet nie poznał Rowle.
Przynajmniej do tego pamiętnego dnia, o którym teraz rozmawiali.
Nie od razu zrozumiał sens wypowiedzi rzucanych przez Yaxleyównę. Nie w pierwszej chwili przeniósł ku niej wzrok. Zrobił to dopiero po kilku spojrzeniach rzuconych na linię lasu otaczającego polanę. Zdecydowanie skupiał się na czymś innym aniżeli na czytaniu z tonu głosu Geraldine, bo przecież w swoich oczach miał całkowitą jasność tego, co się wtedy wydarzyło (a co nie).
- I pół popołudnia. Trochę nam zajęło zanim doszliśmy do Little Hangleton - uściślił w pierwszej chwili, jednocześnie posyłając Geraldine pytająco-badawcze spojrzenie.
Wydawała się inna. Bardziej zamyślona, pogrążona we własnym świecie i w swoich myślach. Stała z założonymi rękami, patrząc na niego w taki sposób, że nie do końca pojmował, o co jej chodziło.
A potem nagle nadeszło olśnienie.
Nie mógł się nie śmiać. Nie potrafił przestać tego robić, tym bardziej, że mina Riny i sposób, w jaki wypowiedziała te pierwsze słowa wyjaśnienia swojego punktu widzenia wyłącznie spotęgowały jego rozbawienie. Co prawda nie powinien tego tak okazywać, ale wyśmiewał sam koncept, nie ją i jej nadmiernie głęboką analizę sytuacji.
- Mouffette, ty i ja to co innego. Myślę, że wiesz - zerknął ku niej z całkowitym brakiem powagi, mimo to jednak przy okazji posyłając jej nieco karcące spojrzenie; powinna wiedzieć, że dla nikogo innego nie starałby się tak bardzo o całą otoczkę. - Zero zdrożności, wierz mi albo nie. Czysty interes. Protekcja, usługa medyczna. Nie miała jak mi zapłacić, więc wisi mi przysługę, ale to tyle - zdecydowanie nie chciał od Rowle nic w naturze.
Zresztą tak jak mówił - nawet nie znała go pod właściwymi personaliami. Znacząco oddzielał od siebie większość spraw zawodowych mających miejsce tu a w Mungu czy w środowisku czystokrwistych. Skupiał się na swoim zadaniu, raczej nie bawiąc się w półśrodki i niedopowiedzenia.
Teraz również musiał o tym pamiętać. Pojawili się tutaj w konkretnym celu. Nie po to, by robić to wszystko, co zaczęli czynić. Nie po to, aby rozmawiać o głupotach. To mogli zrobić w domu, o ile w ogóle wrócą tam po tym razem. To było całkiem przykre, jednak prawdopodobne, że tego nie zrobią.
Sytuacja między nimi nie wyglądała dobrze. Mogli pożreć się dosłownie w każdej chwili a okoliczność nauki raczej dosyć trudnej dziedziny zaklęć nie sprzyjała budowaniu cierpliwości.
Nie skomentował słów Yaxleyówny. Nie musiał. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że oboje znali odpowiedź. Nie, nie było łatwe. Mimo to w dalszym ciągu spróbował pokazać jej, że jest wprost przeciwnie - łatwizna. Też miała dać radę, bo on...
...on miał dać radę, prawda?
Zawsze dawał. Te trzy razy były wyjątkiem, skazą na inaczej idealnym opanowaniu zaklęcia.
Pamiętał tamto wczesne popołudnie w Snowdonii, jakże miałby je zapomnieć? Mimo mijających lat, pomimo pustych, samotnych miesięcy wypełnionych świadomością, że tamte lato już nigdy nie powróci. Zawsze wiedział, że to była właśnie ta chwila. Najszczęśliwszy moment jego życia.
Cicha biblioteka skąpana w bladym świetle świec. Uchylone okno, powoli wypalany papieros. Lata później zdał sobie sprawę z kolejnej analogii sytuacji, jaka tam wtedy zaistniała. Ze swoistej powtórki jeszcze jednej chwili z ich wspólnej przeszłości. Czegoś, czego nigdy by się nie spodziewał, nie sądząc, że los mógł być aż tak przewrotny. A jednak. Gdy to pojął, wspomnienie czerwca sześćdziesiątego szóstego stało się jeszcze bardziej barwne.
To ciemne pomieszczenie. Powiew wiatru zdmuchujący płomienie świec. Uśmiech Geraldine, iskierki błyszczące w jej oczach, niski półokrągły dekolt eleganckiej sukienki, delikatny i śliski materiał opinający jej ciało, powoli zasuwane ramiączka.
Panujący tam spokój kontrastował z burzą, która szalała na zewnątrz. Żarliwe pocałunki, dłonie błądzące po ciałach, szczeniacka ekscytacja z robienia czegoś wykraczającego poza wszelkie granice przyzwoitości. Ich coraz bardziej splątane ciała, jego dłoń przesuwająca się po jej udzie. Wymięta koszula, usta złączone w pocałunkach pełnych nieskrywanego pragnienia, odgłosy letniej burzy za cienkimi szybami.
Szum deszczu na parapecie, który towarzyszył ich rozkoszy. Słowa, które nieoczekiwanie padły z jej ust... ...kocham cię, Roise, kurewsko cię kocham... ...były dla niego jak zaklęcie, którego ślad miał na zawsze pozostać w jego sercu. Czuł się wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, jakby nic nie mogło zniszczyć tej chwili. Czuł, że w tamtej chwili cały świat należał tylko do niego, do nich.
Teraz jednak, gdy to wspomnienie wracało, gdy próbował skupić się na nim, rzucając zaklęcie, w jego sercu rodziło się coś, czego nie powinno tam być.
Wizyta w wiosce, w której kupowali kilka drobiazgów do swojego niedawno kupionego letniego domku. Kamienista, wysypywana żwirem droga prowadząca ku rodzinnej posiadłości Yaxleyów. Pierwsze oficjalne powitanie. Zaskoczenie na twarzach ludzi, którzy mieli zostać jego teściami. Powolny wyraz powrotu do świadomości, pierwsze ostrożnie zadowolone spojrzenia, wymiana uprzejmości.
Las... ...gęsty las otaczający tereny należące do rodziny. Z tą puszczą też łączyło ich tak wiele wspomnień.
Letnia burza rozpętująca się za bibliotecznym oknem. Żarliwe pocałunki. Palce wkradające się pod chłodny materiał. Kocham. Czuł się tak, jakby cały wszechświat zawirował a czas zatrzymał się na chwilę. Powinien wtedy na to odpowiedzieć. Nie zrobił tego. Tylko gwałtownie ją pocałował.
Las... ...gęsty las. Drzewa porastające dolinę i góry tak doskonale widoczne za szybami. Ostatnia wizyta w Snowdonii była zupełnie inna. Zamiast naturalnego zewu natury, w lesie panowała mroczna aura. W puszczy, gdzie kiedyś czuli się wolni, przeżyli jedne z najgorszych, najtrudniejszych godzin.
Ten sam krajobraz, który kiedyś tętnił życiem, emanował szczęściem dwojga szaleńczo zakochanych ludzi gotowych wykraczać dla siebie poza wszelkie granice... ...teraz ten sam krajobraz był pełen cieni.
Ostatnia wizyta w Snowdonii, przerażające wspomnienia z jaskini. Głos dopplegangera, wrażenie mokrych macek przesuwających mu się po ciele. To nie były już ciepłe kobiece dłonie muskające każdy skrawek jego skóry.
Mrok i strach zdominowały myśli Ambroisa. Wróciły jak nieproszony gość. Walący się sufit, szept demona, który wypełnił jego duszę przerażeniem, przywołały wspomnienia, które z trudem starał się wypchnąć z umysłu.
W dalszym ciągu słyszał echo tamtych słów. Kocham cię, Roise, kurewsko cię kocham. Słów, które stawały się coraz bardziej odległe. Znane i nieznane. Dwa skrajne uczucia, które nigdy nie miały się spotkać, współistniały w jego duszy, tworząc nieprzeniknioną melancholię splecioną z wrażeniem straty.
Teraz w tym lesie z każdą chwilą stawało się dla niego coraz bardziej oczywiste, że tamte chwile minęły bezpowrotnie. Zamiast ciepła i bliskości czuł jedynie chłód, który przenikał go do kości. Mimo to wciąż walczył.
Próbował wyczarować patronusa, ale wspomnienie, które kiedyś napawało go szczęściem teraz wydawało się zbyt słabe, by stawić czoła temu, co go otaczało. Usiłował skupić się na uczuciu z tamtej chwili, ale jego myśli były zbyt mętne a chwila zbyt odległa. Nic, co przedtem było gwarancją powodzenia nie wydawało się wystarczające, by przegnać cienie ostatnich dni.
Starał się zachować fason, ukryć ból pod maską opanowania, niemalże stoicyzmu, ale w głębi duszy wiedział, że nie ma już powrotu do tamtych chwil. Wszystko, co było odeszło. Wydarzenia z jaskini były przeszłością, ale podstępnie wypierały tamtą idyllę. Rozdzieraną na strzępy przez brutalną rzeczywistość, która nigdy nie szczędziła im trudów. Zawsze jakoś sobie z tym radzili, lecz teraz?
Wszystko, co miało znaczenie minęło. Już nie istniało a on musiał zmierzyć się z tym, że nigdy nie wróci. Stał w miejscu. Podłamany, ale z twarzą wyrażającą spokój, nawet jeśli w środku toczył walkę.
Wiedział, że powinien znaleźć inne wspomnienie, ale jak mógł zapomnieć o tym, co było? Jak mógł ukryć przed Geraldine, że jego serce nie było już przepełnione szczęściem, ale także nieodpartym smutkiem? Jego twarz wciąż była neutralna, jednak Ambroise w głębi duszy czuł jak wspomnienie tamtej chwili i ból straty zderzają się w nim.
Miłość, która ich łączyła wciąż była obecna. Mówili sobie o tym, byli w tym szczerzy, może nawet w ten brutalnie prawdziwy, bo nieskrywanym sposób. A jednak z każdym dniem stawała się coraz bardziej ulotna. Rozwiewała się jak dym wietrze wiejącym w Lesie Wisielców, szepczącym niezrozumiałe słowa, niosącym echa przeszłości bez przyszłości.
Czyż to nie brzmiało znajomo?
Jeszcze się nie rozstali. Nigdy do siebie nie powrócili, nie mieli tego zrobić, lecz Rina w dalszym ciągu stała obok niego, oczekując na to, co miał jej pokazać. Jej obecność była namacalna, jednak ta chwila była tylko cieniem tego, co kiedyś mieli.
Miał nauczyć ją rzucać zaklęcie patronusa tak jak uczył ją tej pieprzonej jodełki, ale w jego sercu narastała pustka, której nie mógł zalepić żadnym innym wspomnieniem. Próbował ukryć swoje prawdziwe uczucia. Na zewnątrz usiłował zachować spokój, nie dać dziewczynie odczuć, że coś poszło niezgodnie z planem.
Jednakże w jego sercu toczyła się burza. Znacznie bardziej przerażająca niż ta, którą pamiętał sprzed lat. W myślach wracał do chwili, kiedy po raz pierwszy spędził z nią czas w bibliotece w Snowdonii. Tam, gdzie świat zewnętrzny przestał istnieć. Pamiętał, jak ich usta złączyły się w żarliwym pocałunku, jak czuł jej ciepło, gdy w deszczowe popołudnie ich ciała splatały się na parapecie.
Kocham cię, Roise, kurewsko cię kocham.
Hmm... ...sssmakujesz zupełnie jak ona... ...co my tu mamy...?
- Tak. Mniej więcej tak to powinno wyglądać - odezwał się, spoglądając na Yaxleyównę i unosząc kąciki ust; w jego oczach nie było już niedawnych iskierek rozbawienia. - Spirala albo wir. Możesz wyobrazić sobie tarczę, jeśli to ci pomoże. Ruch zaczyna się nieco na prawo od środka, przesuwa się w dół i w lewo a kończy tuż poniżej miejsca, w którym zaczęłaś. Wygląda to mniej więcej tak - tym razem naprawdę spróbował, usiłował drugi raz powtórzyć niewerbalne zaklęcie, tym razem wybierając inne wspomnienie.

Nekromancja (II) - próbuję odzyskać twarz i rezon, wybierając inne wspomnienie i znowu próbując wyczarować patronusa (wydra)
Rzut N 1d100 - 38
Akcja nieudana

Rzut N 1d100 - 24
Akcja nieudana


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
21.01.2025, 22:14  ✶  

Nie, żeby zdarzało się to szczególnie często, jeśli jednak już dochodziło do jej spotkań z kuzynką, to kończyły się one dosyć intensywnie. Nie umiały się ze sobą dogadać, zresztą nie wydawało się jej aby miało się to kiedykolwiek zmienić. Nie potrzebowała też utrzymywać jakichś bliższych relacji z tą częścią rodziny. Najbardziej trzymała się Yaxleyów, którzy zajmowali się tym samym co ona, to z nimi czuła swojego rodzaju więź, bo byli razem wychowywani, od małego spędzali czas na wspólnych polowaniach, może były one pełne rywalizacji, ale dzięki temu rozwijali swoje umiejętności.

Nie wątpiła w to, że miała szansę opowiedzieć Roisowi w przeszłości o akurat tej kuzynce, zapewne kilka razy musiał wysłuchiwać opowieści o braku zrozumienia, o zaściankowości, której nie znosiła. Nie miała pojęcia dlaczego niektórzy nie potrafili zrozumieć, że to, czym się zajmowała nie było tylko głupimi zachciankami. Jasne, część jej pracy wiązała się z naginaniem zasad, może nie wszystko robiła według ogólno przyjętych norm, ale na tym przecież zarabiała najwięcej galeonów. To była jej praca, nawet jeśli nie do końca legalna, na szczęście jej wspaniała kuzynka nie miała pojęcia o tej części jej działalności, bo coś czuła, że wtedy dopiero mogłaby wieszać na niej psy. Nie, żeby szczególnie się przejmowała jej opinią.

Przejęła się jednak tym, że Ambroise mógłby spędzić z nią noc. Tak ta wizja... Fuj, wolała sobie tego nie wyobrażać, to naprawdę byłoby bardzo niskim ciosem, o którym lepiej było nie myśleć. W końcu na świecie było wiele kobiet, a on miałby przygruchać sobie właśnie jej kuzynkę. Nawet jeśli nie miałoby to być nic zobowiązującego, to tak, czy siak ogromnie by ją rozczarowało.

- Mógłbyś mi oszczędzić tego gadania o waszym wspólnym dochodzeniu. - Burknęła pod nosem nie do końca zadowolona z tego, co usłyszała. Wspaniale, że udało mu się nawiązać nić porozumienia z jej kuzynką, czy powinna mu tego pogratulować, czy czego oczekiwał? Nie była zachwycona, na jej twarzy widać było malująca się irytację.

Wspaniale, że go to bawiło. Cieszyła się, że wyśmienicie się bawi jej kosztem. Co innego mogła sobie pomyśleć? Roise nie mógł nic zrobić z opinią jaka krążyła na jego temat w towarzystwie (jakby ona mogła miała jakikolwiek wpływ na tę na swój temat), chociaż jego reakcja sprawiła, że dotarło do niej, że trochę się zagalopowała. Trudno, niech sobie myśli o niej co chce, miała swój powód, aby to zrobić.

- Tak, my to co innego. - Chcąc nie chcąc zaczęła się zastanawiać nad tym, czy za te kilka dni, kiedy w końcu opuszczą Piaskownicę Ambroise szybko znajdzie sobie kogoś innego, chociażby na chwilę, aby o niej zapomnieć. Sama nie chciała tego robić, aktualnie chyba nie potrafiłaby się zbliżyć do żadnego mężczyzny nawet tylko po to, by przez moment poczuć się lepiej. To było głupie, bo przecież mieli się rozejść każde w swoją stronę, już niedługo. Nie umiała aktualnie jednak sobie wyobrazić tego, że Roise mógłby się znaleźć w ramionach kogoś innego. To bolało, bo przecież niczego jej nie obiecywał, no może właśnie poza tym, że to było tylko chwilowe.

- Kto by się spodziewał, że będziesz taki chętny aby pomóc komuś w potrzebie. - Jasne, nie za darmo, może to jakieś zboczenie zawodowe, kto to właściwie mógł wiedzieć, na pewno nie ona, chociaż czy na pewno? Nie przechodziła obojętnie obok ludzi w potrzebie, nadal jednak nie podobało jej się to, że trafił na uwielbianą przez nią kuzynkę.

Wzięła głęboki oddech po to, aby skupić się zupełnie na tym, po co się tu znaleźli. Odsunęła od siebie te niepotrzebne myśli, które zaczęły ją nawiedzać, musiała oczyścić umysł. Zdecydowanie. Skoro miała wyczarować patronusa to wypadało aby zaczęła myśleć o czymś przyjemnym, to przecież wyczytała w książkach. Nie mogła pozwolić na to, aby teraźniejszość zaczęła ją rozpraszać.

Nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie udała mu się pierwsza próba rzucenia zaklęcia, skąd niby mogła to wiedzieć. Nie mruczał nic pod nosem, jedynie machnął różdżką, bardzo dokładnie przyglądała się temu, w jaki sposób poruszał ręką, bo to było dość istotne. Musiała w końcu za chwilę powtórzyć ten ruch. Zresztą zaczęła wykonywać podobny gest na sucho, bez skupienia się jeszcze na swoich myślach, po to, aby przećwiczyć samą teorię. Może nie znosiła tych części lekcji, ale i tak było to lepsze od siedzenia na tyłku i czytania kolejnych tomów książek.

Skupiła się jeszcze bardziej w momencie, w którym wspomniał o tym, że zamierza jej zaprezentować patronusa. Wpatrywała się w mężczyznę bardzo uważnie, aby nie przegapić nawet najdrobniejszego szczegółu. Tyle, że nic się nie stało. Nawet chmurka nie pojawiła się nad jego różdżką. Czy powinna to skomentować? Może lepiej nie. Zastanowiła się nad tym o czym pomyślał, jakie wspomnienie wybrał, i dlaczego było zbyt słabe. Czy możliwe, że doppelganger miał z tym coś wspólnego? Nie miała pojęcia, a nie chciała zapytać go o to wprost. Obawiała się nieco tego, że mógłby ją wziąć za wariatkę. Odkąd opuściła jaskinię demona nie potrafiła przestać myśleć o tym, że bestia odebrała coś Roisowi, to ją przerażało. Postanowiła więc póki co w żaden sposób nie komentować tego, że mu się nie udało

Sama zaś na moment przymknęła oczy, odetchnęła głęboko, wyciszyła się. Sięgnęła po jedno ze wspomnień, które wydawało jej się być najbardziej radosnym. Być może to wystarczy, uśmiechnęła się nieśmiało sama do siebie, dobrze czasem było wrócić do tych przyjemnych momentów. Nie zwlekała też zbyt długo, póki nic jej nie rozpraszało odtworzyła ruch różdżki, który zaprezentował jej Ambroise, i powiedziała w głos zaklęcie. Ciekawe, czy uda jej się wyczarować patronusa.


Rzucam na nekromancję, mam T, zero kropek

Rzut T 1d100 - 64
Sukces!

Rzut T 1d100 - 52
Slaby sukces...
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
21.01.2025, 22:51  ✶  
Jeszcze będzie pięknie.
Dlaczego to brzmiało jak wierutne kłamstwo? Ilekroć słyszał to od kogokolwiek, co ostatnio praktycznie już się nie działo. Sam sobie tego nie mówił, Geraldine też już chyba nie zamierzała udawać, że mogło być inaczej. Kiedyś naprawdę usiłował w to wierzyć. Był taki okres w jego życiu, kiedy Ambroise naprawdę miał wrażenie, że wszystko układa się po jego myśli. Ba, lepiej niż kiedykolwiek sądził.
Wszedł na całkowicie właściwą ścieżkę. Tak mu się przynajmniej wydawało. Nie miał wszystkiego, czego chciał. Miał wszystko, o czym nie wiedział, że stanie się czymś znacznie lepszym. Szczeniackie, aroganckie, wydumane pragnienia przestały mieć znaczenie w momencie, w którym Roise zaczął dojrzewać do tego, by je zweryfikować i stwierdzić, że świadomie wybierał coś zupełnie innego:
Lepsze, szczęśliwsze, wspólne życie.
Nie pomyślał przy tym, że straci je równie szybko, co zyskał. A nawet szybciej, bowiem półtora roku w zupełności wystarczy, by wytworzyć między nimi wręcz miażdżący dystans, ścianę, przepaść.
Wspomnienie anegdotki o jego spotkaniu z kuzynką Geraldine okazało się kolejnym złym pomysłem.
Co prawda roześmiał się na reakcję dziewczyny. Nie był w stanie powstrzymać nagłego przypływu wesołości, jaka go ogarnęła. A jednak nie osiągnął tego, co chciał tym zyskać. Szczególnie, że komentarz, który padł z ust Yaxleyówny nie zabrzmiał zbyt gładko. Wręcz spowodował u niego uniesienie brwi.
Nie skomentował jednak tego, co powiedziała. Nie próbował rozwinąć słów o tym, co tak naprawdę było w nich inne. Nie sądził, by mogło im to w czymkolwiek pomóc, szczególnie że nie mieli już wspólnej przyszłości.
Nie chciał myśleć w tej chwili o tym, co będzie, gdy każde z nich pójdzie w swoją stronę. Czy niedługo na horyzoncie rzeczywiście pojawi się dla niej ktoś, o bycie kim podejrzewał (ba, wręcz uznawał) Erika Longbottoma. Czy może już tam gdzieś był i była to tylko kwestia czasu. Nie chciał zastanawiać się nad tym, ile czasu minie zanim wszystko wróci dla niej do tej nowej normy.
Normy bez niego. I dla niego do jego nowej rzeczywistości. Pustej i ponurej, wypełnionej bezsennymi nocami i bezcelowym włóczeniem się z miejsca na miejsce. Nie, zdecydowanie nie zamierzał odnajdywać pocieszenia w ramionach żadnej z jej kuzynek.
W tym momencie szczerze wątpił, by był to w stanie ponownie zrobić - znaleźć się przy kimś wyłącznie dla kilku chwil pustego zapomnienia. Być może z czasem? Jednakże poprzednio też nie przyszło mu to tak łatwo jak był o to posądzany. Wręcz przeciwnie. Do tej pory miał poczucie zupełnego bezsensu. Tyle tylko, że stale je w sobie zabijał.
Tak jak przyszłość. Jak nadzieję. Jak światło.
Zignorował odzywkę Yaxleyówny, próbując wydusić z siebie choć resztkę jasności i ciepła, bo chciał rzucić tego pierdolonego patronusa. Nie, nie mówiąc jej jeszcze o tym, że jej go zaprezentuje. To była daleko idąca interpretacja słów nie skierowanych ku niej w tym celu, bo w głębi duszy obawiał się, że kolejny raz okaże się dokładnie tak samo pusty jak poprzedni. Nie próbował się popisywać. Walczył z własnym cieniem.
Cofnął się jeszcze dalej wstecz. Być może to było w stanie pomóc. Nie tamten moment a coś przed nim? Coś równie szczęśliwego? Bez związku ze Snowdonią, a więc także z dopplegangerem?
Skupił wzrok na różdżce, usiłując sprawiać wrażenie, że nie tyle kontroluje sytuację, co kolejny raz pokazuje Yaxleyównie opisywany przez niego ruch.
Nie poruszał ustami...
...machnął różdżką i przywołał ten kolejny moment...
...tę chwilę...
...te uczucia...
...
- Wyglądał trochę jak wampir, nie? Ponoć mają tu zamek Drakuli. Jesteś pewna, że nie zaprzestaliśmy mu duszy? Byłby przypał, bo moja ma zostać drzewem - stwierdził zupełnie bez powagi, jednocześnie machając grubą teczką trzymaną w dłoni.
Właśnie wracali od notariusza po zakupie swojej pierwszej wspólnej nieruchomości. To była ich przestrzeń, ich nowy początek.
Słońce świeciło na bezchmurnym niebie a nadmorski wiatr lekko muskał ich twarze, dodając lekkości każdemu kroku. Dziewczyna obok niego emanowała blaskiem, który przyciągał całą jego uwagę. Szli deptakiem w kierunku polnej drogi prowadzącej przez wrzosowiska, stawiając kolejne kroki po brukowanej nawierzchni.
Wziął kolejny kilkudniowy urlop, by móc w pełni cieszyć się tym nowym rozdziałem w ich życiu. Jeszcze nigdy nie wykorzystywał aż takiej ilości czasu wolnego w pracy.
- Rupert. Witaj - skinął głową na powitanie, wyciągając rękę ku starszemu mężczyźnie siedzącemu przy ciężkim palisandrowym biurku.
Rupert spojrzał na niego przenikliwie, jakby dostrzegał ból skrywany za zewnętrznym spokojem, jednak nijak nie skomentował zmiany w wyglądzie Greengrassa.
Rozstanie było bolesne, zmiotło go z nóg bardziej niż mógłby kiedykolwiek przyznać, ale decyzja o wyzbyciu się praw do wspólnej własności, którą tak starannie budowali, wydawała się równie nie do zniesienia.
- Dzień dobry - człowiek w średnim wieku z siwiejącymi skroniami, skinął głową i gestem zaprosił Ambroisa do zajęcia miejsca.
Na biurku leżały stosy dokumentów. W pomieszczeniu panowała atmosfera formalności i nieuchronności. Powietrze było ciężkie od zapachu kurzu, starego papieru i atramentu.
- Udało się wszystko skompletować? Jakieś problemy? Wątpliwości? Kwestie formalne do wyjaśnienia zanim zaczniemy? - Zapytał Rupert, zerkając na mężczyznę znad okularów.
- Tak. Nie. Wszystko jasne, możemy kontynuować zgodnie z ustaleniami - skinął głową, sięgając do torby po dokumenty, które notariusz kazał mu przynieść.
Jego ręka drżała lekko, gdy wyciągał z teczki dokumenty, które przygotował zgodnie z zaleceniami. Rupert w milczeniu zajął się formalnościami, przeglądając przyniesione mu papiery i sięgając po nowe - te wciąż jeszcze puste.
Siedział w zupełnej ciszy, wpatrując się w widok dostrzegalny między fragmentami metalowych żaluzji. Każde pociągnięcie pióra po pergaminie, ciche skrobnięcie stalówki przypominało mu o tym, że to co kiedyś było ich domem teraz miało być tylko pustą przestrzenią, w której nie było miejsca na nic, o czym kiedyś tak często myślał.
Kiedy w końcu Rupert podał mu dokument do podpisania, Ambroise zawahał się na kilka naprawdę długich sekund zanim złożył na nim swój pierwszy podpis. Potem kolejny, następne słowa we wskazanych miejscach. Wyjątkowo czytelne (przynajmniej jak na jego) niemalże kaligrafowane pismo.
Wypełniając formularze powoli zbliżał się ku nieuchronnemu. Każda linijka, którą wypełniał była jak cios w serce. Oddawał coś, co kiedyś było symbolem ich wspólnej przyszłości. Zawsze, na zawsze, do usranej śmierci.

Idąc polną przez wrzosowiska, Roise nagle chwycił swoją dziewczynę w talii i namiętnie ją pocałował, zapominając o wszystkim wokół.
Teraz to wszystko stawało się jedynie przypomnieniem o tym, co stracił. Starał się nie myśleć o jej reakcji, o tym, że być może ona również będzie musiała przejść przez te same uczucia, gdy dowie się o jego decyzji. W końcu ruszyła dalej. Układała sobie życie u boku kogoś innego.
Dopiero tutaj tak naprawdę zdał sobie sprawę, że to, co planował było nie tylko formalnością, ale też ostatecznym rozstaniem z marzeniami, które kiedyś wydawały mu się tak bliskie. Tamten maj sześćdziesiątego szóstego, wrzesień siedemdziesiątego, wszystkie lata, niezliczone dni.
Kiedy w końcu Rupert odłożył dokumenty, w Greengrassie coś tąpnęło. Wiedział, że to koniec. Zdecydowanie, ale z ciężkim sercem, zakończył formalności, które miały go oddzielić od przeszłości. Wstał z krzesła, a jego oczy na moment spotkały się z wzrokiem notariusza, w którym dostrzegł zrozumienie.
- To wszystko - powiedział Rupert.
Ambroise kolejny skinął głową, czując jak zamiast opaść, ciężar coraz bardziej przygniata mu ramiona.
Wyszedł z biura zaledwie dwie, może trzy minuty później, mając wrażenie, że kawałek jego serca został za drzwiami tego gabinetu. Chłodne powietrze na zewnątrz uderzyło go w twarz, świst wiatru zdawał się nieść ze sobą echo utraconych chwil. W sercu pozostawała tylko pustka i tęsknota za tym, co mogło być. Za tym, co odchodziło.

Świat wokół nich skąpany był w słońcu a lekki nadmorski wietrzyk muskał ich twarze. Szedł ulicą tuż obok Geraldine, która uśmiechała się do niego promiennie. Jej długie blond włosy lśniły w blasku letniego dnia a radosne spojrzenie zdradzało, że była w doskonałym nastroju. Dokładnie takim jak on.
Miał dwadzieścia siedem, dwadzieścia sześć z kawałkiem lat, ale w jego zachowaniu można było dostrzec nutę szczeniackiego entuzjazmu. Błysku w zielonych oczach nie dało się ukryć. Był szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy. Może trochę nazbyt ekspresyjny, szczególnie jak na niego, ale przecież miał ku temu powody, prawda?
Świeciło słońce, delikatna morska bryza osiadała na włosach i twarzy. Niebo było bezchmurne, bardziej błękitne niż kiedykolwiek. Wiatr delikatnie owiewał ich policzki. Roise czuł, że wszystko jest możliwe.
Wiało. Coraz cięższe chmury pędziły po niebie. Nawet jeśli raz po raz wychylało się zza nich słońce, jego smugi nie przynosiły ze sobą ciepła ani światła nadziei. Rozświetlały fragmenty powoli rozkwitającego wrzosowiska, po czym znikały tak szybko jak się pojawiły. Przejmująco chłodne podmuchy szarpały młodymi brzózkami, których cienkie pnie niemal gięły się pod uderzeniami wiatru.
Chwycił ją w talii, przyciągnął do siebie i pocałował, czując jak jego serce mocno łomocze mu w piersi. W tej chwili z ręką na jej plecach, wiedział, że nic nie może ich powstrzymać, że przyszłość przed nimi jest pełna nieskończonych możliwości. To miejsce było symbolem nowego początku, wspólnych marzeń i planów.
Dom był pusty. Ogród porastały zdziczałe jeżyny. Nie wiedział czego bardziej się obawiał - czy widoku, który faktycznie tu zastał. Pustki i porzucenia. Wybitych szyb niegdyś stawianej przez niego szklarni, smętnie zwisającej okiennicy, złuszczonej farby. Czy może jednak stanięcia oko w oko z Geraldine. Z jej nowym mężczyzną. Z człowiekiem, z którym mogła tu odnaleźć wszystko, co oni utracili.
Teczka pozostała wraz z innymi rzeczami u podnóży schodków tuż przed wejściem na ganek. Rzucona wraz z innymi torbami, nie była teraz istotną. Jeszcze chwilę wcześniej rozmawiali, planując, co zrobić z figurkami marynarskich misiów, które zostawili po sobie poprzedni właściciele. Nie mogli powstrzymać się od żartów i śmiechu. Moment później znaleźli się na tyle blisko letniego domu, że atmosfera mimowolnie zaczęła ulegać zmianie. Zrobiła się gęstsza, pełna niewypowiedzianych acz jasnych intencji.
- Myślisz, że należy pomalować je na fioletowo? - Spytał zanim otworzył drzwi kluczem, powracając do swojej dziewczyny.
Wyciągnął ku niej ramiona. Moment później uniósł ją w górę, dał się objąć tylko po to, żeby otworzyć sobie drzwi łokciem. Reszta nie była już tylko marzeniem.
Farba na ścianie przy drewnianych drzwiach niepokojąco się złuszczała. Klucz z trudem przekręcił się w zamku. Echo głośnego zgrzytu poniosło się po pustym korytarzu. Wychłodzone ściany sprawiały, że temperatura wewnątrz była niemalże tak niska jak na zewnątrz. A może to on nie czuł już ciepła? Sam nie wiedział, czemu to sobie robił, ale ten ostatni raz przeszedł się po pokojach, dotykając futryn drzwi. Przystając na chwilę, spoglądając na wnętrze sypialni. Mijając pusty pokój. Gabinet. Pomieszczenie nigdy nie zostało zaadaptowane, nigdy też w rzeczywistości nie miało być gabinetem, prawda? Nie to powinna przynieść przyszłość.
W tym momencie, w tej chwili pełnej szczęścia, czuł, że nie potrzebuje niczego więcej. Ich świat był idealny a oni razem tworzyli coś naprawdę wyjątkowego. Tego dnia wszystko było perfekcyjne. Ich przyszłość wydawała się jaśniejsza niż kiedykolwiek.
Przyszłość odeszła bezpowrotnie. Choć czy tak naprawdę kiedykolwiek istniała? Już sam nie wiedział, co było prawdą, co kłamstwem. Co rzeczywistością a co marzeniem, myśleniem życzeniowym tak dalekim od spełnienia jak to tylko było możliwe. Wszystko pokrył gęsty kurz. Dom nie był już domem. Teczka z dokumentami spoczęła na stole w kuchni, w której kiedyś spędzał tak wiele czasu. Nie planował tu jeszcze kiedykolwiek wracać.
Wypadł z budynku, zatrzaskując za sobą drzwi, jakby widma przeszłości deptały mu po piętach, gotowe całkowicie go opętać i pozbawić tchu.

Teraz też ledwo go zaczerpnął, wbijając puste spojrzenie w różdżkę, z której nie popłynęło nawet najsłabsze światło. On też czuł się pozbawiony jakiegokolwiek wewnętrznego blasku. Pusty i ogarnięty szarością wiecznego zmierzchu.
W dalszym ciągu starał się utrzymać neutralny wyraz twarzy. Tylko jego oczy mogłyby go zdradzić, gdyby nie fakt, że w tym momencie patrzył przed siebie. Potrzebował kilku sekund, aby milcząco pokiwać głową. Ni to do siebie, ni to do niej. Nie skomentował tego, co się stało (albo wręcz przeciwnie: co się nie stało), zamiast tego wreszcie przeniósł wzrok w kierunku dziewczyny, gdy zaczęła wykonywać ruchy różdżką.
Wpierw zdecydowanie na sucho - nie miał co do tego nawet najmniejszych wątpliwości. Widział moment, w którym zamknęła oczy. Chwilę, gdy pierwszy raz machnęła różdżką z intencją rzucenia zaklęcia, wypowiadając formułę i...
- Brawo - jego głos zabrzmiał szczerze, miękko, może nie wyjątkowo ekstatycznie, lecz nie z uwagi na to, że nie cieszył go jej sukces - w istocie lekko uśmiechnął się na ten widok. - Ponętna z ciebie uczennica - być może nie powinien tego mówić, ale miał to gdzieś.
Po prostu spojrzał na nią, unosząc kąciki ust.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
22.01.2025, 00:26  ✶  

Nie chciała, aby słowa, które padły z jej ust zabrzmiały gorzko, ale chyba zupełnie nieświadomie tak się stało, bo przecież nie mieli niczego innego, już nie. Ich relacja tak naprawdę nie powinna być w żaden sposób wyjątkowa. Kiedyś była, teraz za obopólną zgodą nie zamierzali do tego wracać. Zaakceptowała to, zgodziła się jeszcze trochę trwać przy nim argumentując sobie to tym, że właśnie tego potrzebują. Nie miała pojęcia jaki sens był tkwieniu na cmentarzysku wspomnień i niespełnionych marzeń, jakiś chyba musiał być skoro stwierdzili, że tego chcą. To tylko komplikowało ich już i tak bardzo zagmatwaną sytuację z której nie mogli znaleźć żadnego wyjścia.

Było jej przykro, że sobie to zrobili, że do tego doprowadzili, ale aktualnie nie dawało im nic przecież płakanie nad rozlanym mlekiem. Musieli się pogodzić z tym, jaką drogą postanowili podążać, bowiem co innego im pozostawało? Nic, do tego też doszli już razem. Szkoda tylko, że trudno było na to patrzeć, że mimo tego, że niby to zaakceptowała to jakoś nie do końca mogła to przetrawić. Pewnie z czasem będzie lżej, bo on ponoć leczył rany. W tym przypadku jak do tej pory jednak średnio się to sprawdzało. Próbowała przecież wielu metod i żadna z nich nie przyniosła ukojenia, nie takiego jakie oczekiwała. Być może mieli po prostu zostać skazani na potępienie. Czy mogło być coś gorszego od życia w świadomości, że istnieje ta osoba, z którą chciałoby się spędzić resztę życia, a występują inne czynniki, które nie pozwalają na uzyskanie wspólnego szczęścia? Życia w świadomości, że kiedyś już to mieli i tak łatwo przyszło im stracenie tego? Chyba nie.

Miała nadzieję, jeszcze na samym początku ich powrotu do Piaskownicy, tyle, że wydawało jej się, że z każdym dniem zaczyna ich dusić świadomość, że jest to tylko chwilowe, że nic z tego nie będzie, że to minie. Jaki więc był sens w tym zatracaniu się w przeszłości? Chyba nie istniał. Mimo, że chciałaby, żeby choć przez chwilę było dobrze, to jakoś coraz bardziej do niej docierało, że tak już nigdy nie będzie. Czas się z tym pogodzić. Jeszcze kilka dni, a powinna być w stanie opuścić to miejsce, które kiedyś było ich wspólnym domem. Nie czuła, żeby poskładała się jakoś specjalnie, ale to chyba nigdy nie miało nadejść. Do usranej śmierci będzie miała w sercu wielką dziurę, z którą nic nie da się zrobić.

Kiedyś chciała takiego losu, życia w samotności, braku zobowiązań i ograniczeń, tyle, że kiedy poznała smak czegoś innego dostrzegła, że to wcale nie jest to, czego pragnie. Z nim było jej najlepiej, wypadałoby się pogodzić z tym, że ten stan już nie wróci.

Ich los okazał się być bardzo smutny, nigdy nie zakładałaby nawet, że skończą w ten sposób. Mieli wiele marzeń, wiele lat, które mieli spędzić razem, wszystko zamieniło się w piach, który aktualnie rozwiewał silny wiatr. Nie da się do tego wrócić, poskładać w jedną całość, już nie.

Nie mogła się teraz na tym skupiać, miała wyczarować patronusa, który wymagał od niej przywołania zupełnie innych myśli. Powinna wrócić pamięcią do tego, co kojarzyło jej się z dobrym czasem, nadzieją i radością. Oczywiście, że te wspomnienia dotyczyły również niego. Trudno jej było wybrać jedno z nich, w końcu naprawdę wiele dobrego razem przeżyli. Nigdy tego nie zapomni, nigdy o nim nie zapomni i o tym, co kiedyś mieli, tak tego była pewna, tak samo jak tego, że nigdy nie będzie jej dane tego powtórzyć. Nie było osoby, która mogłaby zająć jego miejsce, z nikim innym nie udałoby się jej stworzyć czegoś tak wyjątkowego.

Kiedy przymknęła oczy dostrzegła w swojej głowie klatki pełne wspomnień, stąd ten uśmiech na jej twarzy, nie spodziewała się, że tak łatwo będzie je przywołać. Może ułatwiała to jego obecność, bo w końcu był tutaj z nią, na wyciągnięcie ręki, gdyby tylko mogła po to sięgnąć.

Nie wiedzieć czemu skupiła się na wspomnieniu związanym z najdłuższą nocą w 1969 roku, Yule. Kiedyś nie znosiła sabatów, okazało się jednak, że wiele zależy od tego z kim się je spędza. Kiedy zaczęli być razem, oficjalnie, w ten najlepszy sposób naprawdę je polubiła. Zmieniło się to, jak je obchodziła, jej matka nie wpychała dziewczyny na siłę w ramiona obcych mężczyzn, próbując ją wypchnąć z domu. Przestała to robić w momencie, w którym oznajmili jej o tym, że postanowili iść wspólną ścieżką. Tamto Yule spędzali w Snowdonii, która była wyjątkowo zaśnieżona. Spóźnili się nieco na oficjalną kolację, ale jakoś udało im się ominąć gadania Jen na ten temat, Roise zawsze umiał ją sobie owinąć wokół palca. Wykręcili się chyba jakimś jego pilnym przypadkiem medycznym. Prawdy domyślił się chyba jedynie Astaroth, jeszcze wtedy ciepły i żywy, zrobiło jej się przyjemnie na samą myśl o jego dotyku, który już nie był taki sam, był zimny, niczym ten śnieg, który opatulał wtedy góry jak najgrubsza, wełniana czapka. Ojciec nie upił się tego wieczora jakoś zbyt mocno i nie wspominał o tej swojej całej Karen Moher, matka miała całkiem dobry humor, dom był pełen jej kuzynów. Było miło i przyjemnie, zwłaszcza później, kiedy zaszyli się w jej sypialni z kilkoma butelkami wina, nie przeszkadzało jej nawet, że nie było grzańcem. Dziwne, ale potrafiła sobie przypomnieć nawet zapach goździków i cynamonu i przypraw korzennych, który unosił się wtedy w całej rezydencji. Skupiła się jednak na tej nocy, którą razem spędzili, spleceni w jej łóżku w ciepłej i przyjemnej pościeli. Zatracili się wtedy w sobie, w pocałunkach, pragnieniach, marzeniach. Kochali się, to było niezaprzeczalne, nie wątpiła w to nawet przez chwilę. Wtedy było inaczej, mieli nadzieje, i przyszłość która na nich czekała.

Odpłynęła na chwilę, nie spodziewała się jednak że to wystarczy, obawiała się, że może jej się nie udać. Zupełnie niepotrzebnie, bo w końcu pojawiła się przed nimi niebieska poświata. Yaxleyówna była nieco zaskoczona, aż odsunęła się o krok do tyłu, gdy błękitny skunks pomknął przed siebie, bardzo pewnym krokiem. Biegł w powietrzu, właściwie bez celu, zatrzymał się na chwilę przed Roisem, aż w końcu zniknął, rozpłynął się tak samo jak jej wspomnienie.

Wpatrywała się chwilę w eter, jakby szukając śladu po tym, co udało jej się wyczarować. Nie mogła się nie uśmiechnąć, była zadowolona z tego, że udało jej się osiągnąć cel. W końcu miał on uświęcać środki. Być może było to szczęście nowicjusza, kto ją tam wiedział, ale liczyła na to, że dzięki temu Ambroise jej nie skreśli, w końcu wspominał o tym, że to on zadecyduje, co konkretnie jej pokaże i kiedy przestaną odbywać tę lekcję.

- Ponętna i pojętna. - Mrugnęła do niego porozumiewawczo, bo jakże mógł pominąć aspekt związany z jej bystrością, to w tej chwili było przecież istotniejsze. Nie chciała jednak osiadać na laurach, wiedziała, że tak właściwie jedno udane zaklęcie było niczym, bo po prostu mogła mieć szczęście, albo wybrać bardzo dobre wspomnienie. Nie miała pojęcia, jak to właściwie działało, czy teraz zawsze powinna myśleć o tym Yule, czy kolejnym razem to mogło nie zadziałać? Może warto to było zweryfikować. - Czy powinnam zawsze używać jednego wspomnienia, skoro się ono sprawdziło? - Mógł to uznać za głupie, ale wolała się upewnić, jak to wygląda w praktyce.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (8453), Ambroise Greengrass (12274)


Strony (3): 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa