29.01.2025, 16:24 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.03.2025, 16:33 przez Anthony Shafiq.)
—07/09/1972—
Francja, Chateau des Dragones
Jonathan Selwyn & Anthony Shafiq
![[Obrazek: xRXP6Ha.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=xRXP6Ha.png)
„Przyjaciel to osoba, z którą mogę być szczery. Przed nim mogę myśleć na głos. Jestem wreszcie w obecności mężczyzny tak prawdziwego i równego, że mogę zrzucić nawet te najskrytsze szaty dysymulacji, uprzejmości i drugiej myśli, których mężczyźni nigdy nie odkładają i mogą się z nim obchodzić z prostotą i całością, z jaką jeden atom chemiczny spotyka się z drugim. ”
Ralph Waldo Emerson
![[Obrazek: xRXP6Ha.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=xRXP6Ha.png)
„Przyjaciel to osoba, z którą mogę być szczery. Przed nim mogę myśleć na głos. Jestem wreszcie w obecności mężczyzny tak prawdziwego i równego, że mogę zrzucić nawet te najskrytsze szaty dysymulacji, uprzejmości i drugiej myśli, których mężczyźni nigdy nie odkładają i mogą się z nim obchodzić z prostotą i całością, z jaką jeden atom chemiczny spotyka się z drugim. ”
Ralph Waldo Emerson
Rozwiązanie sprawy francuskiej ucieszyło Anthony'ego, zupełnie tak, jakby odsunięty został jakiś niewygodny temat w biurze, który wymagał jego minimalnego zaangażowania. Bo kiedy tylko zniknął, odsłonił inny, ten który był właściwy i dyplomacie, a który gniótł w sobie niemal już miesiąc.
Cały czas nie było czasu. Nie było miejsca. Tu zajęte Little Hangleton z wrażliwą żałobą Lorien, tu Aleja Horyzontalna okupowana przez jego pociotki, które w każdej chwili mogły przyjść z problemem i - co oczywiste - otrzymać odpowiednią pomoc, ale do tej rozmowy, do tej konkretnej rozmowy, Anthony potrzebował zarówno czasu jak i przestrzeni. Potrzebował absolutnego spokoju, aby móc opowiedzieć przyjacielowi o tym, jak bardzo jest wkurwiony.
Ciężko było nazwać tę emocję inaczej i była to unikatowa emocja na skalę całej Anglii, rzadko bowiem Anthony Shafiq był zdenerwowany, a jeszcze rzadziej mówił o tym wprost, szczególnie gdy chodziło o najbliższych mu towarzyszy. Niejednokrotnie przedkładał własne dobro i komfort, aby tylko upewnić pozostałych jeźdźców o swoim oddaniu. Będąc "honorowym" ślizgonem w pewien sposób nosił plakietkę "tego złego", który knuje, nie jest do końca szczery, taki dziwny, taki śliski w swoim oddaniu wężom, to znaczy smokom tak tak, Anthony, na pewno chodzi o smoki. A więc dokładał wszelkich starań, by dbać o ten najbliższy krąg, o Charlotte i jej latorośle, o drugą połowę swojej duszy i jej niekończące się szaleństwo. Tylko o Jonathana nie musiał dbać za bardzo, bo ten - jak mu się wydawało - doskonale sobie radzi sam. Otrzymawszy zadanie realizuje je, może "ratować" swojego pracodawcę z opresji kontaktu zbyt częstego z podwładnymi i zbyt wysokiej częstotliwości podpisów na godzinę. Był obok, zawsze, ze swoim śnieżnobiałym uśmiechem, przyjemną wodą kolońską i doskonale skrojonymi ubraniami podkreślającymi przyjemną dla oka sylwetkę.
Lojalny. Wierny. Zdrajca.
W ferworze przygotowań, godzin rozmów z ludźmi, którzy przez lata pojawiali się w jego życiu w przeróżnej intensywności, odsuwał od siebie konieczność konfrontacji z Jonathanem. Szczególnie teraz, szczególnie gdy gnębiła go przeszłość (o której też nie powiedział mu wcześniej ANI SŁOWA!), spędzając sen z powiek i zmuszając do kilku zabiegów u Potterów więcej, by ukryć rosnące cienie pod oczami osadzonymi na zatroskanej twarzy. Teraz jednak "sprawa francuska" została zakończona, a temat dręczony Shafiq'a powrócił.
Może powinien poczekać. Może powinien podejść do tematu łagodniej. Z wyczuciem. Może sam nie potrafił słuchać swoich rad, gdy nerwy sięgały zenitu, a zmęczenie szarpało za struny duszy mocniej niż zwykle. Może to spotkanie z Erikiem otworzyło mu oczy na problem, o którym co prawda młody Longbottom nie mówił nic, ale sama analiza ich relacji doprowadziła go do niezbyt miłych refleksji na temat problemów z zaufaniem. I nie było to zaufanie względem kochanka.
Weszli na teren winnicy już po zmroku. Był pozornie rozluźniony, składając swoje milczenie na karb przebytej podróży, ale też natury, która wcale nie była zbyt ekstrawertyczna. Potrafili milczeć w swoim towarzystwie, teraz jednak powietrze wibrowało niezbyt przyjemną ciszą. Anthony był napięty, nie przygotował się zbyt dobrze, nawet z Morpheusem nie podzielił się swoim planem, który wyszedł dość spontanicznie po przekazaniu radosnych nowin.
Musimy to opić, teraz kiedy Francja jest już bezpieczna. Też chciałem wieczorem skoczyć do Domu Smoków, wyciągnąć nogi, spróbować zeszłego rocznika, nie... nie martw się, to nie ta beczka, którą rozlewałem na Lammas.
Nie miał poczucia winy, nie punktował sobie ułożenia takiej na Selwyna pułapki. Obaj wiedzieli, że winnica ma odpowiednie zabezpieczenia, że mogą w niej mówić i myśleć swobodnie. Od progu jednak Anthony zaznaczył, że nie chce znać detali sprawy. Od progu zignorował dziwne rozchwianie Jonathana, jakby wcale, a wcale jego ciało nie potwierdzało słów. Nie mieli czasu i wina za to nie leżała po stronie Shafiq'a.
– Rozgość się proszę, będę czekał na tarasie. Wolisz białe czy czerwone? – wprowadził go do gościnnej sypialni, tak pięknej, eklektycznej w wystroju, w bieli i błękicie, pełnej lawendowych ozdób - haftów, firanek, obrazów, właściwych dla tego regionu. Wszystko doskonale przygotowane za wczasu, jak zawsze Anthony musiał dać znać kto przyjeżdża, bo nie było wewnątrz widać ni słychać służby ani pracowników winnicy, a zaścielone łóżko miało już ułożone i przygotowane ręczniki, papcie, odpowiednich rozmiarów piżamę. Następnego dnia z rana, zaraz po śniadaniu mieli wracać, sfinalizować kilka formalności w biurze i omówić strategie na nadchodzący kwartał. Krótki wypad z przyjacielem, w końcu byli magami, nie trwonili na to niezbędnego czasu jak mugole.
Kiedy Selwyn pojawił się na tarasie, czekały tam dwa leżaki, niewysoki stoliczek z otworzoną butelką wina, niewielki talerzyk z kruchymi ciasteczkami. Niemal jak w Little Hangleton, choć tu przestrzeń była nie marmurowa a kamienna, bardziej swojska, przyziemna. Anthony nie miał na sobie ubrań maga, a mugolskie, wygodne lniane beżowe spodnie. Jego biała koszula miała przyduży kołnierzyk na którym pyszniły się dwa wyszyte złotą nicią smoki. Obrócił się na widok Jonathana i uśmiechnął, choć momentalnie można było zobaczyć w jego twarzy pewien smutek. Jedynym źródłem światła były im tego dnia gwiazdy, księżyc i niewielka lampa znajdująca się tuż przy wejściu do domu. Otoczeni zielenią i ciszą wznieśli kieliszki.
– Za przyjacielskie wsparcie – zaproponował Anthony, wciąż nosząc jak kamienie w sercu słowa, które Jonathan napisał do niego w przededniu wyjazdu. Wypił łyk, potem drugi i odłożył kryształ, wodząc stalowym spojrzeniem po dwóch leżakach, tych samych, na których odbył przed trzema tygodniami podobną w tematyce rozmowę. Podobną, a tak różną.
Odetchnął głęboko wrześniowym wieczorem, wciąż ciepłym, ale mającym w sobie posmak jesiennej wilgoci. Jeszcze nie zajął miejsca, jedną ręką wsparł się o oparcie siedziska i nie patrząc na Jonathana podjął dość spokojnie jak na siebie. Chłodno.
– Jest pewien projekt, który chodzi za mną od pewnego czasu, a o którym chciałem Ci powiedzieć, gdy echa naszych ostatnich działań przeminą, a kurz opadnie. Możesz zarzucić mi pośpiech, bo nie mamy dopiętych kilka spraw w biurze, niemniej chciałbym, abyś był świadomy tego co zamierzam zrobić w najbliższych dniach. – Bardzo zależało mu, żeby to nie zabrzmiało jak oskarżenie. Bardzo chciał, ale nie był pewien, spokojny na zewnątrz z burzą w swoim wnętrzu, nie był pewien czy mu to wychodzi.
– Jestem zmęczony... nie. Jestem przerażony tą wojną, która zamiast się skończyć po miesiącu, trwa nadal. Morpheus jest... hmm... nie jest z nim najlepiej od śmierci Derwina. Czuję jego gniew i coraz trudniej hamować mi narowistość jego destrukcyjnych działań. Atak na Avery, mógł z powodzeniem być wymierzony w Ritę. Erik... może w każdej chwili umrzeć, bo jest... – zamyślił się wznosząc oczy ku niebu w poszukiwaniu właściwego słowa – młodzieńczo nierozważny, gnany heroicznym mitem o bohaterze, który zawsze wygra, skoro kierują nim szlachetne pobudki. – To brzmiało jak trzy rozsądne argumenty, pomijając całą resztę tych mniej rozsądnych, koszmarów, stanów lękowych, planów, które piętrzyły się w nadaktywnej głowie, coraz mroczniejszych scenariuszy śmierci własnej i śmierci bliskich. – Postanowiłem, że poruszę kilka ze swoich kontaktów i zbiorę ludzi, którzy są gotowi zakończyć ten konflikt wszelkimi możliwymi środkami, nie dbając za bardzo o ministerialne procedury. Podjąłem kilka rozmów, czekam na kilka decyzji. Być może będzie wiązało się to z moją dymisją, ale zarekomenduje Cię Bletchleyowi, jako swojego oczywistego następcę. Umówmy się, oboje wiemy, że niemal od początku nosisz to biuro na swoich barkach – przerwał i sięgnął po wino, wciąż stojąc, w napięciu, w oczekiwaniu na odpowiedź i sam nie wiedział, czy bardziej by go bolało, gdyby jego przyjaciel, jego pierwsza miłość i najbardziej zaufany człowiek spośród wszystkich z którymi przyszło mu pracować (bo wiadomo, że Somnii zawsze mogło coś strzelić do łba) czy Jonathan będzie szedł w zaparte, czy może w końcu odsłoni trzymane przy orderach karty, bez świadomości, że są znaczone. – Nie chcę, żeby to było oficjalne, publiczne stowarzyszenie, ale zakładam, że chciałbyś wiedzieć co się u mnie dzieje, co będę robił w czasie, kiedy nie będzie mnie w biurze. – Dodał sztywno, może nieco zbyt twardo, może już nie umiał udawać dłużej, kiedy dolewał sobie wina, czując jak temperatura wokół nich się zwiększa.
Cały czas nie było czasu. Nie było miejsca. Tu zajęte Little Hangleton z wrażliwą żałobą Lorien, tu Aleja Horyzontalna okupowana przez jego pociotki, które w każdej chwili mogły przyjść z problemem i - co oczywiste - otrzymać odpowiednią pomoc, ale do tej rozmowy, do tej konkretnej rozmowy, Anthony potrzebował zarówno czasu jak i przestrzeni. Potrzebował absolutnego spokoju, aby móc opowiedzieć przyjacielowi o tym, jak bardzo jest wkurwiony.
Ciężko było nazwać tę emocję inaczej i była to unikatowa emocja na skalę całej Anglii, rzadko bowiem Anthony Shafiq był zdenerwowany, a jeszcze rzadziej mówił o tym wprost, szczególnie gdy chodziło o najbliższych mu towarzyszy. Niejednokrotnie przedkładał własne dobro i komfort, aby tylko upewnić pozostałych jeźdźców o swoim oddaniu. Będąc "honorowym" ślizgonem w pewien sposób nosił plakietkę "tego złego", który knuje, nie jest do końca szczery, taki dziwny, taki śliski w swoim oddaniu wężom, to znaczy smokom tak tak, Anthony, na pewno chodzi o smoki. A więc dokładał wszelkich starań, by dbać o ten najbliższy krąg, o Charlotte i jej latorośle, o drugą połowę swojej duszy i jej niekończące się szaleństwo. Tylko o Jonathana nie musiał dbać za bardzo, bo ten - jak mu się wydawało - doskonale sobie radzi sam. Otrzymawszy zadanie realizuje je, może "ratować" swojego pracodawcę z opresji kontaktu zbyt częstego z podwładnymi i zbyt wysokiej częstotliwości podpisów na godzinę. Był obok, zawsze, ze swoim śnieżnobiałym uśmiechem, przyjemną wodą kolońską i doskonale skrojonymi ubraniami podkreślającymi przyjemną dla oka sylwetkę.
Lojalny. Wierny. Zdrajca.
W ferworze przygotowań, godzin rozmów z ludźmi, którzy przez lata pojawiali się w jego życiu w przeróżnej intensywności, odsuwał od siebie konieczność konfrontacji z Jonathanem. Szczególnie teraz, szczególnie gdy gnębiła go przeszłość (o której też nie powiedział mu wcześniej ANI SŁOWA!), spędzając sen z powiek i zmuszając do kilku zabiegów u Potterów więcej, by ukryć rosnące cienie pod oczami osadzonymi na zatroskanej twarzy. Teraz jednak "sprawa francuska" została zakończona, a temat dręczony Shafiq'a powrócił.
Może powinien poczekać. Może powinien podejść do tematu łagodniej. Z wyczuciem. Może sam nie potrafił słuchać swoich rad, gdy nerwy sięgały zenitu, a zmęczenie szarpało za struny duszy mocniej niż zwykle. Może to spotkanie z Erikiem otworzyło mu oczy na problem, o którym co prawda młody Longbottom nie mówił nic, ale sama analiza ich relacji doprowadziła go do niezbyt miłych refleksji na temat problemów z zaufaniem. I nie było to zaufanie względem kochanka.
Weszli na teren winnicy już po zmroku. Był pozornie rozluźniony, składając swoje milczenie na karb przebytej podróży, ale też natury, która wcale nie była zbyt ekstrawertyczna. Potrafili milczeć w swoim towarzystwie, teraz jednak powietrze wibrowało niezbyt przyjemną ciszą. Anthony był napięty, nie przygotował się zbyt dobrze, nawet z Morpheusem nie podzielił się swoim planem, który wyszedł dość spontanicznie po przekazaniu radosnych nowin.
Musimy to opić, teraz kiedy Francja jest już bezpieczna. Też chciałem wieczorem skoczyć do Domu Smoków, wyciągnąć nogi, spróbować zeszłego rocznika, nie... nie martw się, to nie ta beczka, którą rozlewałem na Lammas.
Nie miał poczucia winy, nie punktował sobie ułożenia takiej na Selwyna pułapki. Obaj wiedzieli, że winnica ma odpowiednie zabezpieczenia, że mogą w niej mówić i myśleć swobodnie. Od progu jednak Anthony zaznaczył, że nie chce znać detali sprawy. Od progu zignorował dziwne rozchwianie Jonathana, jakby wcale, a wcale jego ciało nie potwierdzało słów. Nie mieli czasu i wina za to nie leżała po stronie Shafiq'a.
– Rozgość się proszę, będę czekał na tarasie. Wolisz białe czy czerwone? – wprowadził go do gościnnej sypialni, tak pięknej, eklektycznej w wystroju, w bieli i błękicie, pełnej lawendowych ozdób - haftów, firanek, obrazów, właściwych dla tego regionu. Wszystko doskonale przygotowane za wczasu, jak zawsze Anthony musiał dać znać kto przyjeżdża, bo nie było wewnątrz widać ni słychać służby ani pracowników winnicy, a zaścielone łóżko miało już ułożone i przygotowane ręczniki, papcie, odpowiednich rozmiarów piżamę. Następnego dnia z rana, zaraz po śniadaniu mieli wracać, sfinalizować kilka formalności w biurze i omówić strategie na nadchodzący kwartał. Krótki wypad z przyjacielem, w końcu byli magami, nie trwonili na to niezbędnego czasu jak mugole.
Kiedy Selwyn pojawił się na tarasie, czekały tam dwa leżaki, niewysoki stoliczek z otworzoną butelką wina, niewielki talerzyk z kruchymi ciasteczkami. Niemal jak w Little Hangleton, choć tu przestrzeń była nie marmurowa a kamienna, bardziej swojska, przyziemna. Anthony nie miał na sobie ubrań maga, a mugolskie, wygodne lniane beżowe spodnie. Jego biała koszula miała przyduży kołnierzyk na którym pyszniły się dwa wyszyte złotą nicią smoki. Obrócił się na widok Jonathana i uśmiechnął, choć momentalnie można było zobaczyć w jego twarzy pewien smutek. Jedynym źródłem światła były im tego dnia gwiazdy, księżyc i niewielka lampa znajdująca się tuż przy wejściu do domu. Otoczeni zielenią i ciszą wznieśli kieliszki.
– Za przyjacielskie wsparcie – zaproponował Anthony, wciąż nosząc jak kamienie w sercu słowa, które Jonathan napisał do niego w przededniu wyjazdu. Wypił łyk, potem drugi i odłożył kryształ, wodząc stalowym spojrzeniem po dwóch leżakach, tych samych, na których odbył przed trzema tygodniami podobną w tematyce rozmowę. Podobną, a tak różną.
Odetchnął głęboko wrześniowym wieczorem, wciąż ciepłym, ale mającym w sobie posmak jesiennej wilgoci. Jeszcze nie zajął miejsca, jedną ręką wsparł się o oparcie siedziska i nie patrząc na Jonathana podjął dość spokojnie jak na siebie. Chłodno.
– Jest pewien projekt, który chodzi za mną od pewnego czasu, a o którym chciałem Ci powiedzieć, gdy echa naszych ostatnich działań przeminą, a kurz opadnie. Możesz zarzucić mi pośpiech, bo nie mamy dopiętych kilka spraw w biurze, niemniej chciałbym, abyś był świadomy tego co zamierzam zrobić w najbliższych dniach. – Bardzo zależało mu, żeby to nie zabrzmiało jak oskarżenie. Bardzo chciał, ale nie był pewien, spokojny na zewnątrz z burzą w swoim wnętrzu, nie był pewien czy mu to wychodzi.
– Jestem zmęczony... nie. Jestem przerażony tą wojną, która zamiast się skończyć po miesiącu, trwa nadal. Morpheus jest... hmm... nie jest z nim najlepiej od śmierci Derwina. Czuję jego gniew i coraz trudniej hamować mi narowistość jego destrukcyjnych działań. Atak na Avery, mógł z powodzeniem być wymierzony w Ritę. Erik... może w każdej chwili umrzeć, bo jest... – zamyślił się wznosząc oczy ku niebu w poszukiwaniu właściwego słowa – młodzieńczo nierozważny, gnany heroicznym mitem o bohaterze, który zawsze wygra, skoro kierują nim szlachetne pobudki. – To brzmiało jak trzy rozsądne argumenty, pomijając całą resztę tych mniej rozsądnych, koszmarów, stanów lękowych, planów, które piętrzyły się w nadaktywnej głowie, coraz mroczniejszych scenariuszy śmierci własnej i śmierci bliskich. – Postanowiłem, że poruszę kilka ze swoich kontaktów i zbiorę ludzi, którzy są gotowi zakończyć ten konflikt wszelkimi możliwymi środkami, nie dbając za bardzo o ministerialne procedury. Podjąłem kilka rozmów, czekam na kilka decyzji. Być może będzie wiązało się to z moją dymisją, ale zarekomenduje Cię Bletchleyowi, jako swojego oczywistego następcę. Umówmy się, oboje wiemy, że niemal od początku nosisz to biuro na swoich barkach – przerwał i sięgnął po wino, wciąż stojąc, w napięciu, w oczekiwaniu na odpowiedź i sam nie wiedział, czy bardziej by go bolało, gdyby jego przyjaciel, jego pierwsza miłość i najbardziej zaufany człowiek spośród wszystkich z którymi przyszło mu pracować (bo wiadomo, że Somnii zawsze mogło coś strzelić do łba) czy Jonathan będzie szedł w zaparte, czy może w końcu odsłoni trzymane przy orderach karty, bez świadomości, że są znaczone. – Nie chcę, żeby to było oficjalne, publiczne stowarzyszenie, ale zakładam, że chciałbyś wiedzieć co się u mnie dzieje, co będę robił w czasie, kiedy nie będzie mnie w biurze. – Dodał sztywno, może nieco zbyt twardo, może już nie umiał udawać dłużej, kiedy dolewał sobie wina, czując jak temperatura wokół nich się zwiększa.