• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[08.1972] It's always been about love and hate, now let me say I'm the biggest hater

[08.1972] It's always been about love and hate, now let me say I'm the biggest hater
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#1
17.02.2025, 22:02  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.02.2025, 18:54 przez Alexander Mulciber.)  
noc z 28 na 29 sierpnia 1972 r.

Nie chciał patrzeć na piętrzący się przed nim stos listów. Zamknął na chwilę oczy, lekko przekrwione od niewyspania, skrywszy na chwilę twarz we wnętrzu dłoni, którą podniósł, aby ucisnąć palcami pulsujące bólem skronie. Nie położył się, bo nie miało to większego sensu, bo choć jego ciało buntowało się przeciwko kolejnej bezsennej nocy, Alexander Mulciber wiedział, że nie byłby w stanie zasnąć.

Czuwał.

Czuwał jak pies, opierający niemrawo głowę na łapach, gotów jednak zerwać się na najmniejszy hałas zakłócający spokój nocy i snów kobiety, która, zwinięta w kłębek jak kot, spała w fotelu w salonie. Kot spał zresztą z nią, a raczej na niej, pogrążony w głębokim, kocim śnie, w którym wdrapywał się po sięgających sufitu stosach książek w mieszkaniu Alexandra, z łapką zwieszającą się bezładnie tuż przy policzku Lorien.

Odchylił się do tyłu na krześle, prostując zgarbione plecy, aż coś strzyknęło mu w kregosłupie, gdy odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. Twarz miała spokojną, choć ledwie było ją widać spod koca, który na nią zarzucił, widząc, że zasypia. Wystarczyła jedna krótka prośba – nie prośba nawet, a żądanie – nie żądanie, a wołanie o pomoc. "Potrzebuję cię". Pojawił się na jej progu, poważny, milczący, z nieprzeniknioną twarzą, która pod maską spokoju kryła zimną furię, choć ta nie była skierowana wobec niej – nigdy wobec niej. Jego furia, cicha i stateczna, była jak ramię, na którym mogła się wesprzeć. Zabrał ją do siebie, żeby mogła poczuć się bezpiecznie. Żeby mogła zasnąć, choćby na chwilę.

Zastanawiał się przez chwilę, o czym może śnić. Czy śnił ptak, czy kobieta? Patrząc na jej twarz, tchnącą spokojem, zdecydował, że muszą śnić ten sam sen.

Ocknąwszy się z zamyślenia, zdał sobie sprawę, że cały ten czas kreślił w zamyśleniu runę Hagalaz, raz po raz odtwarzając jej kształt, nie zauważywszy nawet kiedy zapełnił znakami runicznymi całą leżącą przed nim kartkę.

Zgniótł ją i sięgnął po czysty arkusz papieru.

Nie chciał patrzeć na piętrzący się przed nim stos listów, a najbardziej na ten jeden. Ten, na którym jego imię skreślono nienagannym charakterem pisma, niby to przydając mu elegancji, a tak naprawdę kpiąc z jej braku, bo drżącym dłoniom Alexandra Mulcibera brakowało kaligraficznej precyzji dłoni Philomeny Mulciber. Nie była to jedyna rzecz, której mu brakowało w oczach babki: list patrzył na niego z wyrzutem, tak samo jak zawsze patrzyła ona, porównując Alexa z jego bratem, Donaldem.

Nie mógł zostawić jej całkiem bez odpowiedzi. Nie babkę.


Londyn, 28 VIII 1972 r.

Szacowna Babciu,

Z uprzejmości pominę milczeniem, że ja dowiedziałem się o wszystkim ostatni, ale widocznie wszyscy poza Lorien uznali, że nie mam nic lepszego do roboty aniżeli siedzieć i wypatrywać śmierci jakże drogiego mi krewniaka w szklanej kuli, więc sam powinienem się o wszystkim dowiedzieć.

Na wszystkie Twoje pytania odnośnie naszej rodziny odpowiem, gdy tylko rozkurwię rozliczę Richarda Mulcibera z jego niesubordynacji.

Jeżeli zaś chodzi o Alberta Rookwooda, cóż, Albert jest przyjacielem, za którego dałbym sobie rękę uciąć – może nie dominującą, ale już lewą rękę na pewno – może nie całą, ale gdzieś tak do wysokości łokcia... Nie jestem jednak pewien, co masz na myśli, pytając, czy mu ufam. Myślę, że odpowiedź brzmi: zależy z czym. Psa bym mu nie powierzył, ale przyszłości rodu Mulciber – czemu by nie. On powiadomiłby mnie o tak istotnym szczególe jak śmierć jedynej osoby w tej rodzinie, z którą dało się jako tako porozumieć.

Może nie mam choroby Milforda, jak Twój Doskonały Donald, ale zawsze pamiętam o swoich obowiązkach względem rodu.

Twój wnuk,
Alexander


Teraz musiał się zająć bardziej palącymi problemami. Na przykład Richardem Mulciberem.

Richard Mulciber... Postawił mu już tarota, a jakże. Karty wydawały się płonąć pod jego dotykiem, były gorące, tak gorące, że niemal parzyły palce: Cztery miecze, As denarów i Świat. "Czy gdy użyjesz rano brzytwy", pisał, "gdy w lustrze zobaczysz jego twarz w swojej własnej twarzy – czy pomyślisz wtedy, że łatwiej byłoby ze sobą skończyć?" – pisał, a słowa same spływały na papier – słowa harde, dumne i brutalne, takie jak sam Alexander Mulciber.

"Nie zamierzam pisać tu o nadziei", podkreślił, kończąc list. "Nie wystarczyłoby mi na to atramentu, tak jak Tobie nie wystarczyło czasu, by mnie zawiadomić, zanim sam nie zobaczyłem śmierci Roberta w szklanej kuli, niby w szklanej trumnie".


***


Świtało, więc wyszedł na balkon, żeby zapalić – powitać słońce ofiarą całopalną z papierosa, skoro Lorien i tak zajęła łazienkę, szykując się do pracy – z obojętnym zainteresowaniem przypatrując się sowie, która wydawała się znajoma: sowie, która wylądowała zgrabnie na barierce, z listem od Richarda w dziobie.

Wsadził szluga w zęby, otwierając kopertę.

"Mógłbyś się, kurwa, choć raz zachować przyzwoicie".

I kto to, kurwa, mówi, pomyślał Alexander, obojętnie przebiegając wzrokiem po reszcie listu, który miał chyba go obrazić, a na pewno ugodzić w jego honor i kompetencje. Gdyby tylko wyświechtane obelgi krewniaka robiły na nim jakieś wrażenie. Zatrzymał się dopiero na ostatnim zdaniu.

"Mam nadzieję, że będziesz miał więcej szczęścia i odzyskasz Donalda."

Gdyby tylko Richard wiedział, że to jedno zdanie ubodło Alexandra bardziej niż wszystkie obelgi zawarte w tym liście razem wzięte.

Oparł się o barierkę balkonu, leniwie wydmuchując przez usta dym z dogasającego już papierosa, wystawił twarz na promienie sierpniowego słońca, tuż po tym jak wypuścił sowę z odpowiedzią na list Richarda przytroczoną do nóżki ptaka. Patrzył jak odlatuje w stronę niemagicznej części Londynu.

29.08.1972 r.

Czy otworzyłeś okno, Richardzie? Czy posłuchałeś trelu ptaków? Słyszałeś, jak krzyczy lelek wróżebnik? Zamknij trumnę. Mały ptaszek, który siedzi za moim oknem, wyśpiewał mi, że chętnie wydziobałby oczy Twojemu drogiemu bratu. Pospiesz się z przygotowaniami do pogrzebu, jutro będzie bardzo upalnie, a wiesz, co się dzieje w upały? Ciała zacznają gnić. Czujesz ten odór? To Twój brat. Gnije. Niektórzy zaczynają gnić jeszcze za życia. Widzę padlinożerne ptaki krążące nad świeżo rozkopanym grobem. Słyszysz ich żałobną pieśń? Przyjmij moje najszczersze kondolencje.


Richard nie odpisał.



30 sierpnia 1972 roku

Alexander leżał na podłodze gabinetu brata i palił. Palił, bo Donald nie pozwalał tu palić: nie znosił zapachu dymu cygar, którego smużki unosiły się teraz leniwie nad głową Alexandra, niby święte halo wokół głowy proroka, dopóki nie rozwiał ich nagły pęd powietrza. Sowa zrzuciła list tuż obok jego dłoni, i przysiadła na biurku brata, skrzekiem oznajmując, że czeka na odpowiedź.

Nierozumiejącym spojrzeniem powiódł po liście, który otrzymał przez chwilą od Charlesa, prychnąwszy, widząc podpis, w którym dzieciak uwzględnił drugie imię. Charles Robert Mulciber. Nie pokusił się nawet, aby pokręcić z dezprobatą głową, bo było to bezcelowe, tak samo, jak bezcelowe było przestrzeganie ludzi przed błędami, jakie przyjdzie im popełnić. I tak je popełnią, szeptały karty, które – rozłożone na wzór ochronnego kręgu wokół rozwalonego na podłodze Alexandra – pokrywały goły parkiet gabinetu Donalda. Popełnią je, przekonani, że wiedzą lepiej od proroka, co znaczą jego proroctwa. Czy Charles nie zrozumiał sensu jego wróżb? Czy zapomniał już, co Alex powiedział mu na klifach? Karty nigdy się nie mylą. Karty zawsze mówią prawdę.

Podniósłszy się wreszcie z podłogi, zasiadł za biurkiem brata, aby skreślił lakoniczną odpowiedź na jego papeterii. List był surowy w formie, i taki miał być. Odpalił kolejnego papierosa tym samym płomieniem, którego użył, aby podgrzać czerwony lak. Mówisz mi o rodzinie, pomyślał, pieczętując kopertę za pomocą rodowego sygnetu, który należał do jego brata, a wcześniej – do jego ojca, zostawiając na niej odcisk herbu Mulciberów, wytłoczonego w metalu, pokażę ci, czym jest rodzina.

Nie przyszedł tutaj po to, aby zastanawiać się nad wybrykami Charlesa, któremu wysłał po prostu kartę Głupca w odpowiedzi na kolejny list.

Nie, przyszedł tutaj w zupełnie innym celu.

Alexander siedział w gabinecie brata, na jego krześle, za jego biurkiem, pisząc do niego list na jego własnej papeterii, piórem, na którym wygrawerowano jego imię i nazwisko.

"Donaldzie", zaczął, "znowu miałem sen o Tobie".


***


Siedział w gabinecie ojca, mając za plecami jego reprezentacyjny portret z lat młodości – portret, który zabrał z pokoju dziennego po śmierci Duncana, po tym jak matka – ledwo przestąpiwszy próg domu po powrocie z pogrzebu – wpadła na jego widok w histerię. Siedział w jego fotelu i czuł na plecach jego wzrok, kiedy skrobał piórem wiecznym po pergaminie opatrzonym jego pieczęcią, otoczony stosem dokumentów dotyczących jego firmy zajmującej się handlem artefaktami, które musiał jeszcze dzisiaj przejrzeć.

Siedział w gabinecie ojca, który dalej nazywał "gabinetem ojca", chociaż był to teraz jego gabinet.

Dzień chylił się ku końcowi, a zachodzące słońce wlewało się przez okno do wnętrza Mulciber Manor, które trwało, pogrążone w żałobnej ciszy, zapadłej nad domostwem po pogrzebie Roberta Mulcibera. Ciszę przerywało tylko skrzypienie stalówki.


Mulciber Manor, 30 VIII 1972 r.


Przyszłość, szacowna Babciu, to nie fundusz powierniczy.


Nie ma żadnego sposobu na zabezpieczenie przyszłości domu Mulciber, któremu moja matka przepowiedziała zagładę zanim jeszcze przyszedłem na świat. Widzę przyszłość, ale nie widzę jej dla nas. Mulciberowie są reliktem przeszłości, gatunkiem skazanym na wymarcie.

Jeżeli Donald umrze, każę go wypatroszyć i wypchać, a jego utrwalone ciało przekażę w darze Mauzoleum Fawleyów. Wszyscy odwiedzający będą mogli podziwiać to arcydzieło sztuki taksydermistycznej. Ostatniego z wielkich. Ostatniego wielkiego Mulcibera. Martwy klejnot koronny w kolekcji martwych królów.

Moglibyśmy się tam kiedyś wybrać, abyś zobaczyła tamtejsze eksponaty. Wyglądają niemal tak jak my. Wyglądają niemal jak żywe.


Choć chciałbym zakpić, że Robert wyglądał lepiej, leżąc martwy w trumnie, aniżeli wyglądał za życia, muszę przyznać, że jego śmierć nie jest mi na rękę. Nie tylko ze względu na Lorien. Robert był człowiekiem o ograniczonej percepcji, przez co traktował ludzi instrumentalnie, jako narzędzia, służące realizacji większego planu. Planu, którego nie posiadał. Łatwo było go kontrolować (nie wątpię, że to samo powiedziałby o mnie), bo pewien, że stoi w uprzywilejowanym miejscu na przedzie szeregu, zawsze ochoczo wskazywał innym, gdzie mają stać – gdzie jest ich miejsce – zadowolony, że zyskuje wówczas ułudę kontroli, której tak pragnął. Oboje dobrze wiemy, kto w małżeństwie Lorien i Roberta sprawował nad kim kontrolę.

Robert był mi przydatny. Kiedy trzeba, potrafił być bezwzględny, kiedy trzeba, potrafił pokazać miłosierdzie. Chociaż dosyć nieudolnie szło mu pilnowanie porządku w swojej części rodziny, miał zdolność kreowania wokół siebie otoczki stateczności, więc ludzie widzieli w nim kogoś, kto jest mocno osadzony w rzeczywistości – kogoś, kto stoi na straży wartości i autorytetów – jego wizerunek był nam przydatny, był dystrakcją, która pomogłaby nam rozproszyć odpowiedzialność, gdyby doszło do kolejnej medialnej katastrofy. Gdyby dalej trzymał jako tako w ryzach tę część rodziny, nad którą nie potrafił zapanować mój Ojciec, byłoby nam wszystkim łatwiej.


Odpisałbym wcześniej, gdybym mógł. Nie chciałem pozostawiać Cię bez odpowiedzi,  ale potrzebowałem namysłu, aby odpowiedzieć na pytania, jakie postawiłaś przede mną w liście.


Jeżeli chodzi o dzieci Roberta.

Sophie jest dobrotliwym dziewczęciem, z duszą nieskalaną złem, a twarzą – myślą. Myślę, że uznasz, że jest tym ostatnim względzie podobna do mnie, więc nie przyniesie większego pożytku w rodzinnych knowaniach, z czego bardzo się cieszę. Zasługuje na dobre, długie życie, z dala od ludzi takich jak my.

Istota ta potrzebuje ochrony, także przed samą sobą. Najpierw nielegalnie pędziła bimber po piwnicach, przypuszczam, że przynajmniej z eliksirów musi być więc dobra. Potem skompromitowała się, biorąc udział w widowisku randkowym, na które zgłosiła się w celach zarobkowych, aby spłacić zaciągnięty u ojca dług. Choć wyperswadowałem jej z głowy podobne pomysły na przyszłość, przestrzegając jej, że dla młodej panny reputacja jest wszystkim, obawiam się, co jeszcze zdoła wymyślić. Zwłaszcza, że pojawiła się na wieczorku hazardowym Agnes Delacour z jakimś szemranym towarzyszem u boku, nie spodziewając się, że spotka tam Lorien, Roberta... I mnie.

Obcy jest mi język małych dziewczynek. Choć próbowała pokonać przy mnie swą nieśmiałość, głos łamał jej się, gdy odpowiadała na moje pytania. Zaoferowałem się, że znajdę jej zajęcie godne szacunku, aby mogła stanąć na własnych nogach i zawrzeć cenne znajomości z ludźmi, którzy są tego warci, zarobić własne pieniądze, jeżeli to niezależności pragnie. Zaoferowałem jej pomoc, ale nie jestem pewien, czy pomoc, którą jej oferuję, jest tą pomocą, której ona potrzebuje. Było mi jej żal – tej małej, smutnej dziewczynki – bo to wciąż dziewczynka, Babciu. Dziewczynka udająca dorosłą kobietę.

Sophie to naiwna, wysoko urodzona panna, do bólu wręcz niewinna, bo choć całe życie wychowywana była pod kloszem, brak było jej matki, która nauczyłaby ją tego, co uczyć należy wysoko urodzone panny. Robert nie wydawał mi się być szczególnie zainteresowanym jej wychowaniem. W trakcie wieczorku hazardowego, kiedy zrobiło mi jej się po prostu żal, bo wyglądała jak porzucona laleczka, którą nikt nie chce się bawić, poświęciłem jej więcej uwagi niż on.

Zawiedliśmy Sophie jako rodzina, pozwalając, aby Robert zawiódł ją jako ojciec.


Robert ma także syna z nieprawego łoża, Stanleya Borgina. Dobry z niego chłopak, choć nieco pogubiony. Kolejny, którego wychowaniem Robert nigdy się nie zainteresował. Nawet nie powiedział Sophie, że ma brata.


Jeżeli zaś chodzi o dzieci Richarda.

1. Najstarszego syna, Leopolda, znam jedynie z jego podpisu na akcie zgonu Roberta, co nie daje mi o nim najlepszego mniemania, bo cóż to za magomedyk, z rękoma, które zabijają, a nie leczą.


2. Drugiego w kolejności starszeństwa, Charlesa, zostało mi dane poznać osobiście podczas wspólnej przechadzki pośród klifów w Dolinie Godryka. Przez "zostało mi dane" mam na myśli to, że wykorzystałem wszystkie dostępne mi środki, aby go w ogóle znaleźć po tym jak zniknął z domu po swojej kutasiarskiej kompromitacji na łamach "Czarownicy". Przez "wspólną przechadzkę pośród klifów" mam na myśli to, że planowałem uprzejmie wskazać mu drogę na najwyższy z nich, a potem patrzeć jak skacze. Dotarłszy na miejsce, zmieniłem jednak zdanie, widząc, że jest w stanie, w którym do skakania z klifu nikt nie musi go zachęcać.

Był jak odtrącony nogą szczeniak, najsłabszy z miotu, bo suka, która go powiła, odumarła go zbyt szybko, by nauczył się gryźć, a wiesz, że ja mam tkliwe serce, gdy chodzi o te skamlące przybłędy. Spuszczony z ojcowskiej smyczy, Charles będzie tropił nosem po ziemi, szukając miłości, uznania i akceptacji we wszystkich zakątkach świata.

Jego problemem jest to, że kocha jak pies, nie jak syn.

Choć z początku widziałem w nim czysty, nieskażony obcym wpływem umysł, który desperacko pragnie znaleźć kogoś, kto pomoże mu ukierunkować jego myśli, po głębszym zastanowieniu, nie nazwałbym Charlesa tabula rasa. Pozostaje pod wpływem ojca, człowieka nie tyle miernego, co nijakiego, człowieka bez charakteru... Bo Richard charakter ściągnął od swojego brata niczym zapomnianą pracę domową z transmutacji, spisaną na kolanie tuż przed lekcjami. Próbowałem na niego wpłynąć, korespondowałem z nim, badałem granice, wypytywałem o priorytety, przemawiałem – najcierpliwiej jak się dało – aby wyzbył się szkodliwych sentymentów. Zawiódł mnie dzisiaj, bo mimo zapewnień, że "chce dorosnąć", że "chce się stać mężczyzną", pokazał, że wciąż jest chłopcem, który woli chować się za plecami tatusia, niż stanąć w twarz z własnym przeznaczeniem. Nie dość tego, w listach do mnie zaczął gloryfikować imię, nie tak znowu świętej pamięci, Roberta Mulcibera. Wprawiło mnie to w niemałą konsternację, bo to przecież Robert doprowadził do wyrzucenia dzieciaka z domu i rodzinnego biznesu, dążąc do wykluczenia go z rodu. Sam dosyć dobitnie podkreśliłem moją pogardę co do osoby Roberta, pisząc, że nie powinien być dla nikogo autorytetem. Charles zbyt łatwo ulega wpływom, zapominając, kto jest mu wrogiem, a kto przyjacielem. Nie daje mi to o nim najlepszego mniemania.

Wtedy, na klifach, kazałem mu zabić w sobie chłopca, którym jest, aby mógł stać się mężczyzną, którym chce być. Wierzę, że tak zrobiłby mój Ojciec. Przyznaję, zrobiłem za mało, aby pomóc Charlesowi wyzbyć się dziecinnych sentymentów, ale nie jestem jego ojcem, a tym bardziej hyclem, który wyłapuje bezdomne psy, a potem zajmuje ich tresurą.

Nie uważam jednak, aby był stracony. Według mnie, błędem byłoby wykluczyć Charlesa z rodziny, dlatego zapewniłem go, że ma we mnie oparcie. Zrobiłem to z kilku powodów. Po pierwsze, Charles to dzieciak. Po drugie, to dzieciak. Po trzecie, dalibyśmy wtedy dzieciakowi powód, żeby tupnął nóżką, i, jak to dzieciak, zrobił nam wszystkim na złość. Gdybyśmy go wykluczyli, tylko zrobilibyśmy mu tym reklamę. Zawsze już bylibyśmy tym rodem, który dokonując autokastracji, zrobiłby tylko małemu chujowi dobrze. Paradoksalnie, im bardziej próbuje coś się ukryć, to tym większa szansa na to, że zostanie to odnalezione. Nie powinniśmy więc ukrywać przed światem charlesowych chujoświeczek. Zwłaszcza, że obiecał, że nie będzie już więcej takowych produkował. Niech goni go póki co jego własny wstyd, a my traktujmy to jako wybryk młodości, na który nie można nic innego począć, jak tylko wzruszyć ramionami. Richard, z tego, co mi wiadomo, posiada przeszkolenie aurorskie, a Charles zwierzył mi się, że początkowo planował pójść w jego ślady: tym bardziej zawodzi mnie, że poświęcił się ostatecznie tak upokarzającemu zajęciu, jak lepienie świeczek.

Umysł ma plastyczny, wartki, ale niezorganizowany, posiadł umiejętność magii bezróżdżkowej, ale nie przejawia zainteresowania w kierunku pojedynków. Nie ma konkretnych aspiracji, a choć nie widzę w nim potencjału na wróżbitę, starałem się zainteresować go tym tematem. Nie załatwiłem mu pracy w Ministerstwie, bo nie jestem na tyle naiwny, żeby nagradzać go za niszczenie naszego nazwiska, samemu narażając się przy tym na kpiny. Pomyślałem, że może go to czegoś nauczyć. Pomyślałem: "zobaczymy, może wyciągnie jakieś wnioski że swojego zachowania". Niech poczuje konsekwencje swoich działań. Niech odbije się od paru drzwi, szukając pracy, niech wykpi go poznana w barze dziewczyna, której będzie chciał postawić drinka. Niech poczuje na własnej skórze czym jest pogarda – może wtedy pozna też, czym jest pokora.


3. Jedyną winę jaką znajduję w córce Richarda jest to, że nie urodziła się jego synem, więc nie może odziedziczyć po nim nazwiska, tak jak po matce odziedziczyła urodę Malfoyów i właściwą kobietom z tej rodziny skłonność do dramaturgii. Scarlett to świeżo upieczona absolwentka Durmstrangu. Zgłębia arkana sztuk tajemnych, parając się wywoływaniem duchów, przejawia także inklinacje w kierunku wróżbiarstwa i okultyzmu, a choć nie rozwinęła nigdy daru trzeciego oka, posiadła rodową umiejętność niciowidzenia. Nie tym zaskarbiła sobie jednak moją przychylność.

Pod hardą powłoką, wyprawioną przez mrozy Norwegii, Scarlett skrywa miękkie serce. Choć jej percepcja jest ograniczona, tego, co nie widzi oczami, widzi sercem, a serce każe jej zważać na tych, od których inni wolą odwracać wzrok. Pochyliła się nad moją Matką, nieulękle patrząc w oczy zasnute mgłą przepowiedni. Nie wątpię, że przyzwyczaiła się zdobywać przychylność innych swoim czarem, a chociaż nie jest wzorem damy z angielskich salonów – nie z tym temperamentem – nadrabia braki charyzmą i sprytem.

Polubiłem ją.

Wydaje mi się, że lepiej by było dla nas wszystkich, aby z lędźwi Richarda rodziły się tylko córki.


Szacowna Babciu, świadom jestem, jak bardzo jesteś zapracowana, dlatego zwracam się z uprzejmą prośbą, abyś z wyprzedzeniem zarezerwowała dla mnie trochę czasu w swoim kalendarzu. Spotkajmy się możliwie szybko, aby porozmawiać na temat przyszłości rodu.


Nie jestem znawcą ludzkich charakterów, bo nie przepadam za większością ludzi, a jednak, wszystko, co napisałem w tym liście, pisałem szczerze, kierując się własnym tylko osądem. Nie zawsze właściwym, przyznaję.

Bywam ślepy. Bywało, że specjalnie przymykałem oczy, by nie widzieć. Ale teraz śpię z otwartymi oczyma.

Jeżeli widzisz jakie błędy w moim postrzeganiu, proszę, wytknij mi je. Wytknij mi błędy, a przysięgam, że nie będę unosił się dumą, bo potrzebuję kogoś, kto razem ze mną spojrzy na sytuację trzeźwym okiem.


Zastanawiałem się kiedyś, Babciu, co jest nie tak z naszą rodziną, i doszedłem do wniosku, że jesteśmy przeklęci. Jak zawsze, żegnam Cię z wyrazami szacunku i miłości.


Twój wnuk,
Alexander


Koniec sesji


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (3149)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa