26.02.2025, 13:50 ✶
Słowa pokrywały ciało Armanda Malfoya. Niektóre niemal nieczytelne, zdążyły się rozmazać, zanim przeniósł je na papier, inne zaś trwalsze od tatuaży: już nie smugi, już nie strzępki wersów, lecz całe poematy, wyryte tak w jego istnieniu, jak w jego pamięci. Słowa pokrywały jego przedramiona, biegnąc wzdłuż żył, w których zamiast krwi płynął inkaust. Słowa pokrywały grzbiety jego dłoni, wylewały się spomiędzy porów skóry, zaklęte pod opuszkami poplamionych atramentem palców.
Słowa płynęły muzyką, gdy pióro tańczyło po pergaminie. Orfeusz wypruwał duszę z poznaczonej bliznami piersi, aby wlać ją w słowa pieśni, która nie potrzebowała liry, aby wybrzmieć echem pośród podziemnych korytarzy.
Chociaż zza pleców dobiegał go gwar głosów Eurydyki, nie oglądał się za siebie. Pozwalał, aby głosy snuły się wokół niego jak umarli po łanach łąk asfodelowych, niektóre cichsze od szeptu, niektóre głośniejsze od gardłowych pokrzykiwań oszalałych menad, dzikich i przepysznych, pijanych poezją i złocistym kirros. Nie oglądał się za siebie, bo trwał nachylony nad swym niedokończonym dziełem, złożywszy głowę na dłoni wspartej o surowy blat rozchybotanego stołu... Nie stołu, lecz ołtarza, bo jego ręce składały się do pisania jak do modlitwy.
Pisał. Pisał, a przerwach między wersetami, kiedy pióro nie skrobało szaleńczo o papier, słychać było tylko drżenie świec, i wosk spływający leniwie po złoconych brzegach misy, która stała na zawalonym papierami stole, pośród na wpół zapisanych zwojów pergaminu i książek w rozpadających się okładkach. Złoto, osmalone sadzą, odbijało mdłe światło, zmatowiałe od dymu niezliczonych papierosów, gaszonych w jej wnętrzu. Wciąż lśniły w niej szmaragdy, misternie osadzone na zdobionych brzegach misy, ich blask przyćmiony warstwami popiołu.
Ktoś ofiarował mu ją w geście błagania. Ktoś pragnął kupić sobie jego słowa, jego przychylność, jego talent. Nie zaszczycił go spojrzeniem. "Co to jest", spytał tylko, znudzony, nie podnosząc głowy z kolan swojej muzy, która bawiła się jego włosami, podczas gdy on czytał wciąż na nowo to, co wyszło spod jego ręki zeszłej nocy, zawsze niezadowolony, zawsze goniący za nieuchwytnym ideałem. Nie spojrzał nawet na nieznajomego, słuchając, jak potyka się o słowa, jak prosi o miłosny wiersz, mający kupić mu cudze uczucie, które było widać warte tego, aby przehandlować za nie wysadzany klejnotami, drogocenny półmisek z rodzinnego skarbca.
Uśmiech zabłąkał się na ustach Armanda, kładąc się cieniem po jego przystojnej twarzy: nierozumiały rys okrucieństwa, który nie szpecił, lecz uwydatniał jej surowe piękno. Nigdy nie był piękniejszy niż wtedy, kiedy przywdziewał pogardę. Chciwie wpił oczy w złoto. Zanim się odezwał, pozwolił jednak wybrzmieć swej pogardzie. Przynosisz mi złoto, misę, w której tafli mogę przeglądać się jak w lustrze, wydawało się kpić bezwzględne spojrzenie Armanda Malfoya, a twoje uczucie nie jest więcej warte niż miedź brzęcząca. "Wygląda jak fikuśna popielniczka", stwierdził obojętnie. Pozwolił wybrzmieć ciszy, która zaległa w pokoju, zanim wyciągnął pożądliwie rękę, przyjmując podarek. Przez chwilę ważył misę w dłoniach, rozważając, czy nie cisnąć nią o ziemię, by patrzeć, jak rozbija się na kawałki: kazałby je zbierać mężczyźnie klęczącemu u jego stóp, dopóki jego dłonie nie spłynęłyby krwią, choć nawet gdyby obmyła je krew, nie byłby godny dotykać ciała tej, której uczucie chciał kupić wysadzanym klejnotami półmiskiem. Nie ufał ludziom z czystymi dłońmi, bo ci zawsze mieli brudne sumienia.
Ale Armand Malfoy zawsze miał słabość do szmaragdów.
Traktowanie godne króla, pomyślał, patrząc z pobłażliwym rozbawieniem na dar, którym chciano zyskać jego przychylność. Ile mógł być wart? To nie miało znaczenia. To nigdy nie miało znaczenia. Nic nie było więcej warte od złotoblond kruszca jego włosów.
Zgasił papierosa, przyciskając wciąż jeszcze żarzący się niedopałek do zmatowiałych ścianek naczynia, jeszcze kilka dni temu lśniących polerskim połyskiem, a teraz osmalonych sadzą, z lubością przypatrując się łuszczącej się pod wpływem gorąca emalii.
Godność króla żebraków wymagała, aby jadał na złotym talerzu, nawet kiedy nie miał co włożyć do gęby. Nie był królem, choć nosił swoje splugawione nazwisko niczym koronę. Nie był królem, choć miał swój orszak, który razem z nim śmiał się i płakał. Nie, Armand Malfoy był kimś więcej niż królem. Całe światy rodziły się i ginęły na skinięcie jego pióra. Wszystko, co istniało, było zależne od jego tchnienia, od słów, jakie wybrał, aby to opisać, przyoblekając kość w ciało, przemieniając złoto w proch. Wszystko, co istniało, istniało tylko dlatego, bo taka była jego wola. Złota misa była trybularzem, w którym składał ofiarę całopalną dla jedynego boga, jakiego znał.
Dla samego siebie.
Nagły powiew powietrza popieścił płomień na wpół stopnionej świecy, rozświetlającej skryte w półmroku stanowisko pracy poety – jak ołtarz, do którego przychodzi się składać modły, ołtarz boga, na którym wzniesiono bałwochwalczego cielca odlanego ze złota i spiżu – płomień zadrżał, lecz nie zgasł, znał bowiem brutalne pieszczoty podziemnych przeciągów: Orfeusz nachylił się nad knotem, aby odpalić kolejnego papierosa. Rozbłysk żaru wydobył z ciemności znajomą twarz. Twarz Baldwina Malfoya.
Poplamione atramentem palce Orfeusza igrały niespokojnie w powietrzu, jak gdyby przebiegały po strunach niewidzialnej liry. Coś zawsze grało w jego wnętrzu, coś, do czego dostępu nie miał nikt inny, poza nim samym. Ale Baldwin dobrze znał te erratyczne manieryzmy. Znał znaczenie gestów, tak podobnych do gestów Lorraine. Znał melodie, które odtwarzały ich palce, tylko po to, aby w końcu oprzeć się na lekko rozchylonych wargach – przesunąć się po nich w zamyśleniu, w geście mogącym zakrawać o lubieżność – znał je, bo był częścią tych melodii. Baldwin znał Orfeusza. Wiedział, jak wygląda, kiedy składa w głowie słowa, komponując, wiedział, kiedy myśli o nowym dziele. Wiedział, że Orfeusz kocha piękno, prawdziwe piękno, i że dostrzega je we wszystkim, na co spojrzy.
Teraz patrzył prosto na Baldwina. Tylko na niego.
Ledwie dostrzegalne drgnięcie brwi świadczyło o tym, że musiał zobaczyć w jego twarzy coś, co mu się nie spodobało. Coś, co nie mogło ukryć się przed wszechwiedzącymi oczami boga podziemi. Bo Orfeusz znał Baldwina. Znał go lepiej niż on sam znał siebie.
Dlaczego się chowasz, mówił wzrok Orfeusza, karcący łagodnie chłopca, którego traktował jak swojego, bo czy nie wzrósł chowany na jego słowie jak na mleku lwów? Nie chowaj się przede mną.
Ojciec niemo przywołał do siebie syna.
Słowa płynęły muzyką, gdy pióro tańczyło po pergaminie. Orfeusz wypruwał duszę z poznaczonej bliznami piersi, aby wlać ją w słowa pieśni, która nie potrzebowała liry, aby wybrzmieć echem pośród podziemnych korytarzy.
Chociaż zza pleców dobiegał go gwar głosów Eurydyki, nie oglądał się za siebie. Pozwalał, aby głosy snuły się wokół niego jak umarli po łanach łąk asfodelowych, niektóre cichsze od szeptu, niektóre głośniejsze od gardłowych pokrzykiwań oszalałych menad, dzikich i przepysznych, pijanych poezją i złocistym kirros. Nie oglądał się za siebie, bo trwał nachylony nad swym niedokończonym dziełem, złożywszy głowę na dłoni wspartej o surowy blat rozchybotanego stołu... Nie stołu, lecz ołtarza, bo jego ręce składały się do pisania jak do modlitwy.
Pisał. Pisał, a przerwach między wersetami, kiedy pióro nie skrobało szaleńczo o papier, słychać było tylko drżenie świec, i wosk spływający leniwie po złoconych brzegach misy, która stała na zawalonym papierami stole, pośród na wpół zapisanych zwojów pergaminu i książek w rozpadających się okładkach. Złoto, osmalone sadzą, odbijało mdłe światło, zmatowiałe od dymu niezliczonych papierosów, gaszonych w jej wnętrzu. Wciąż lśniły w niej szmaragdy, misternie osadzone na zdobionych brzegach misy, ich blask przyćmiony warstwami popiołu.
Ktoś ofiarował mu ją w geście błagania. Ktoś pragnął kupić sobie jego słowa, jego przychylność, jego talent. Nie zaszczycił go spojrzeniem. "Co to jest", spytał tylko, znudzony, nie podnosząc głowy z kolan swojej muzy, która bawiła się jego włosami, podczas gdy on czytał wciąż na nowo to, co wyszło spod jego ręki zeszłej nocy, zawsze niezadowolony, zawsze goniący za nieuchwytnym ideałem. Nie spojrzał nawet na nieznajomego, słuchając, jak potyka się o słowa, jak prosi o miłosny wiersz, mający kupić mu cudze uczucie, które było widać warte tego, aby przehandlować za nie wysadzany klejnotami, drogocenny półmisek z rodzinnego skarbca.
Uśmiech zabłąkał się na ustach Armanda, kładąc się cieniem po jego przystojnej twarzy: nierozumiały rys okrucieństwa, który nie szpecił, lecz uwydatniał jej surowe piękno. Nigdy nie był piękniejszy niż wtedy, kiedy przywdziewał pogardę. Chciwie wpił oczy w złoto. Zanim się odezwał, pozwolił jednak wybrzmieć swej pogardzie. Przynosisz mi złoto, misę, w której tafli mogę przeglądać się jak w lustrze, wydawało się kpić bezwzględne spojrzenie Armanda Malfoya, a twoje uczucie nie jest więcej warte niż miedź brzęcząca. "Wygląda jak fikuśna popielniczka", stwierdził obojętnie. Pozwolił wybrzmieć ciszy, która zaległa w pokoju, zanim wyciągnął pożądliwie rękę, przyjmując podarek. Przez chwilę ważył misę w dłoniach, rozważając, czy nie cisnąć nią o ziemię, by patrzeć, jak rozbija się na kawałki: kazałby je zbierać mężczyźnie klęczącemu u jego stóp, dopóki jego dłonie nie spłynęłyby krwią, choć nawet gdyby obmyła je krew, nie byłby godny dotykać ciała tej, której uczucie chciał kupić wysadzanym klejnotami półmiskiem. Nie ufał ludziom z czystymi dłońmi, bo ci zawsze mieli brudne sumienia.
Ale Armand Malfoy zawsze miał słabość do szmaragdów.
Traktowanie godne króla, pomyślał, patrząc z pobłażliwym rozbawieniem na dar, którym chciano zyskać jego przychylność. Ile mógł być wart? To nie miało znaczenia. To nigdy nie miało znaczenia. Nic nie było więcej warte od złotoblond kruszca jego włosów.
Zgasił papierosa, przyciskając wciąż jeszcze żarzący się niedopałek do zmatowiałych ścianek naczynia, jeszcze kilka dni temu lśniących polerskim połyskiem, a teraz osmalonych sadzą, z lubością przypatrując się łuszczącej się pod wpływem gorąca emalii.
Godność króla żebraków wymagała, aby jadał na złotym talerzu, nawet kiedy nie miał co włożyć do gęby. Nie był królem, choć nosił swoje splugawione nazwisko niczym koronę. Nie był królem, choć miał swój orszak, który razem z nim śmiał się i płakał. Nie, Armand Malfoy był kimś więcej niż królem. Całe światy rodziły się i ginęły na skinięcie jego pióra. Wszystko, co istniało, było zależne od jego tchnienia, od słów, jakie wybrał, aby to opisać, przyoblekając kość w ciało, przemieniając złoto w proch. Wszystko, co istniało, istniało tylko dlatego, bo taka była jego wola. Złota misa była trybularzem, w którym składał ofiarę całopalną dla jedynego boga, jakiego znał.
Dla samego siebie.
Nagły powiew powietrza popieścił płomień na wpół stopnionej świecy, rozświetlającej skryte w półmroku stanowisko pracy poety – jak ołtarz, do którego przychodzi się składać modły, ołtarz boga, na którym wzniesiono bałwochwalczego cielca odlanego ze złota i spiżu – płomień zadrżał, lecz nie zgasł, znał bowiem brutalne pieszczoty podziemnych przeciągów: Orfeusz nachylił się nad knotem, aby odpalić kolejnego papierosa. Rozbłysk żaru wydobył z ciemności znajomą twarz. Twarz Baldwina Malfoya.
Poplamione atramentem palce Orfeusza igrały niespokojnie w powietrzu, jak gdyby przebiegały po strunach niewidzialnej liry. Coś zawsze grało w jego wnętrzu, coś, do czego dostępu nie miał nikt inny, poza nim samym. Ale Baldwin dobrze znał te erratyczne manieryzmy. Znał znaczenie gestów, tak podobnych do gestów Lorraine. Znał melodie, które odtwarzały ich palce, tylko po to, aby w końcu oprzeć się na lekko rozchylonych wargach – przesunąć się po nich w zamyśleniu, w geście mogącym zakrawać o lubieżność – znał je, bo był częścią tych melodii. Baldwin znał Orfeusza. Wiedział, jak wygląda, kiedy składa w głowie słowa, komponując, wiedział, kiedy myśli o nowym dziele. Wiedział, że Orfeusz kocha piękno, prawdziwe piękno, i że dostrzega je we wszystkim, na co spojrzy.
Teraz patrzył prosto na Baldwina. Tylko na niego.
Ledwie dostrzegalne drgnięcie brwi świadczyło o tym, że musiał zobaczyć w jego twarzy coś, co mu się nie spodobało. Coś, co nie mogło ukryć się przed wszechwiedzącymi oczami boga podziemi. Bo Orfeusz znał Baldwina. Znał go lepiej niż on sam znał siebie.
Dlaczego się chowasz, mówił wzrok Orfeusza, karcący łagodnie chłopca, którego traktował jak swojego, bo czy nie wzrósł chowany na jego słowie jak na mleku lwów? Nie chowaj się przede mną.
Ojciec niemo przywołał do siebie syna.
wiadomość pozafabularna
bard by Lorraine Malfoy