23.03.2025, 20:47 ✶
Nie było nic dziwnego w tym, że Lorien pojawiła się tego wieczora w Lecznicy. Jej wizyty zawsze były zapowiedziane, szybko stały się małą tradycją; gdy starała się bez względu na wszystko zajrzeć na krótką chwilę - odkąd tylko wróciła w lipcu do Londynu i dowiedziała się o tej paskudnej tragedii. Porozmawiać z magomedykami, przejrzeć korespondencję. Załatwić formalności, które mogły umknąć Alexandrowi. To czego nie potrafił zdziałać jej podpis, potrafił zdziałać ten Mulciberowy. Czasem nawet zastanawiała się czy mówić Alexowi o tym jak wspaniałym jest bratem, za sprawą jej galeonów i umiejętności w sfałszowaniu każdej zgody, ale nigdy tego nie zrobiła.
Prawda była taka, że Lorien czasem potrzebowała po prostu przy Donaldzie pobyć, wyciszyć zmęczony umysł. Przypomnieć sobie, że przeżyła.
Nie paliła dla niego świec w kowenie, nie wznosiła też modlitw ku niebiosom, prosząc o szybkie wyzdrowienie Mulcibera. Po prostu pojawiała się w Dolinie pod byle pretekstem. Było coś kojącego w ciszy odciętego od świata pokoju, w brzęczeniu aparatury i przesyconym zapachem medykamentów powietrzem; w tarczy zegara, która dawno przestała wybijać już kolejne minuty. Dziś na stoliku przy łóżku stał wielki bukiet róż, otrzymała ich wystarczająco dużo na urodziny, żeby się podzielić.
- Nie ma jej tu. Nie wiesz tego, ale pielęgniarze mi powiedzieli, że o n a ani razu cię nie odwiedziła. Ale ja jestem.- Szeptała często i między bogiem, a prawdą - tylko sama Lorien wiedziała czy plami usta słodkim kłamstwem. Takim, które ona chciała powiedzieć, a on usłyszeć. O ile w ogóle słyszał cokolwiek. Ogarniała wtedy kosmyki włosów z jego bladej twarzy, próbując zapamiętać Donalda takim jakim był teraz - słabym. Żałosnym. Echem potęgi, którą mogli razem osiągnąć. Wystarczyło, żebyś poślubił mnie, nie tą zdzirę. Może w takich chwilach nieco zbyt mocno wbijała paznokcie w jego podbródek, gdy zapinała kołnierzyk szaty szpitalnej, w którą go tu ubierali. Może zbyt nieostrożnie poprawiała rękawy, zahaczając boleśnie o świeżo wymieniony wenflon przez który pompowano mu go żył kolejne dawki eliksirów i specyfików. Czułość była ostatnią rzeczą na jaką zasługiwał Donald.
Wolność od tej drobnej kobiety - drugą na liście od końca.
Listy od Alexandra czytały się same - ale tylko raz, zgodnie z tym co słyszała od opiekujących się Donaldem magomedyków. Dlatego czytała mu je po raz drugi, trzeci... może nawet czwarty, siedząc w przytarganym spod ściany fotelu, trzymając kartkę w jednej dłoni. Drugą wsunęła w nieruchome palce mężczyzny - na początku miała jeszcze nadzieję, że doczeka się reakcji; teraz, jej kompletny brak przynosił dziwną ulgę.
- Mój mąż nie żyje wiesz?- Szepnęła cicho, przesuwając opuszką kciuka po zimnej skórze. Nadal ma odciśnięty w skórze kształt sygnetu rodowego. - Pomyślała, ostrożnie gładząc przetarcie na małym palcu. Teraz ten sam pierścień tkwił na palcu Alexandra. Drugi syn zajął miejsce pierwszego, niepomny brzemienia, które przyjdzie mu nieść.- Zmarł w twoje urodziny. Naprawdę się postarał z prezentem w tym roku.
Siedemnastoletnia Lorien Crouch patrzyła w lustro nienawidząc każdej drobnej cechy, która czyniła ją niewystarczająco dobrą dla kogoś takiego jak Donald Mulciber.
Trzydziestotrzyletnia Lorien Mulciber patrzyła z kolei w twarz śpiącego mężczyzny zastanawiając się co czyniło go niewystarczająco dobrym aby przeżyć.
Odłożyła na bok ostatni z listów przesłanych przez jakże troskliwego brata i przesiadła się na moment na łóżko. Nie zajmowała zbyt wiele miejsca, jakby nie chciała zakłócać spokoju Mulcibera. Nachyliła się ostrożnie nad śpiącym mężczyzną, wyciągnęła z kieszeni białą chustkę.
- Poprosiłam Philomenę, żeby Cię odwiedziła.- Zmoczyła materiał w czystej wodzie, którą napełniła wcześniej cynową miseczkę. Otarła spierzchnięte wargi czarodzieja czując znajomy zapach mirry i dymu papierosowego. Zbyt nikły, by dało się go wyczuć z daleka, bo nigdy nie ośmieliła się ofiarować mu więcej niż kroplę czy dwie najpodlejszej z trucizn. Najokrutniejszej z nich wszystkich.
Kiedyś się obudzisz i zrozumiesz, że chcesz mnie. Tylko mnie.- Przemknęło jej przez myśl, gdy usłyszała znajome kroki Philomeny na korytarzu. Szybko osuszyła zaklęciem zawartość miseczki, a chusteczkę na nowo schowała do kieszeni.
Nie poruszyła się jednak ze swojego miejsca.
Prawda była taka, że Lorien czasem potrzebowała po prostu przy Donaldzie pobyć, wyciszyć zmęczony umysł. Przypomnieć sobie, że przeżyła.
Nie paliła dla niego świec w kowenie, nie wznosiła też modlitw ku niebiosom, prosząc o szybkie wyzdrowienie Mulcibera. Po prostu pojawiała się w Dolinie pod byle pretekstem. Było coś kojącego w ciszy odciętego od świata pokoju, w brzęczeniu aparatury i przesyconym zapachem medykamentów powietrzem; w tarczy zegara, która dawno przestała wybijać już kolejne minuty. Dziś na stoliku przy łóżku stał wielki bukiet róż, otrzymała ich wystarczająco dużo na urodziny, żeby się podzielić.
- Nie ma jej tu. Nie wiesz tego, ale pielęgniarze mi powiedzieli, że o n a ani razu cię nie odwiedziła. Ale ja jestem.- Szeptała często i między bogiem, a prawdą - tylko sama Lorien wiedziała czy plami usta słodkim kłamstwem. Takim, które ona chciała powiedzieć, a on usłyszeć. O ile w ogóle słyszał cokolwiek. Ogarniała wtedy kosmyki włosów z jego bladej twarzy, próbując zapamiętać Donalda takim jakim był teraz - słabym. Żałosnym. Echem potęgi, którą mogli razem osiągnąć. Wystarczyło, żebyś poślubił mnie, nie tą zdzirę. Może w takich chwilach nieco zbyt mocno wbijała paznokcie w jego podbródek, gdy zapinała kołnierzyk szaty szpitalnej, w którą go tu ubierali. Może zbyt nieostrożnie poprawiała rękawy, zahaczając boleśnie o świeżo wymieniony wenflon przez który pompowano mu go żył kolejne dawki eliksirów i specyfików. Czułość była ostatnią rzeczą na jaką zasługiwał Donald.
Wolność od tej drobnej kobiety - drugą na liście od końca.
Listy od Alexandra czytały się same - ale tylko raz, zgodnie z tym co słyszała od opiekujących się Donaldem magomedyków. Dlatego czytała mu je po raz drugi, trzeci... może nawet czwarty, siedząc w przytarganym spod ściany fotelu, trzymając kartkę w jednej dłoni. Drugą wsunęła w nieruchome palce mężczyzny - na początku miała jeszcze nadzieję, że doczeka się reakcji; teraz, jej kompletny brak przynosił dziwną ulgę.
- Mój mąż nie żyje wiesz?- Szepnęła cicho, przesuwając opuszką kciuka po zimnej skórze. Nadal ma odciśnięty w skórze kształt sygnetu rodowego. - Pomyślała, ostrożnie gładząc przetarcie na małym palcu. Teraz ten sam pierścień tkwił na palcu Alexandra. Drugi syn zajął miejsce pierwszego, niepomny brzemienia, które przyjdzie mu nieść.- Zmarł w twoje urodziny. Naprawdę się postarał z prezentem w tym roku.
Siedemnastoletnia Lorien Crouch patrzyła w lustro nienawidząc każdej drobnej cechy, która czyniła ją niewystarczająco dobrą dla kogoś takiego jak Donald Mulciber.
Trzydziestotrzyletnia Lorien Mulciber patrzyła z kolei w twarz śpiącego mężczyzny zastanawiając się co czyniło go niewystarczająco dobrym aby przeżyć.
Odłożyła na bok ostatni z listów przesłanych przez jakże troskliwego brata i przesiadła się na moment na łóżko. Nie zajmowała zbyt wiele miejsca, jakby nie chciała zakłócać spokoju Mulcibera. Nachyliła się ostrożnie nad śpiącym mężczyzną, wyciągnęła z kieszeni białą chustkę.
- Poprosiłam Philomenę, żeby Cię odwiedziła.- Zmoczyła materiał w czystej wodzie, którą napełniła wcześniej cynową miseczkę. Otarła spierzchnięte wargi czarodzieja czując znajomy zapach mirry i dymu papierosowego. Zbyt nikły, by dało się go wyczuć z daleka, bo nigdy nie ośmieliła się ofiarować mu więcej niż kroplę czy dwie najpodlejszej z trucizn. Najokrutniejszej z nich wszystkich.
Kiedyś się obudzisz i zrozumiesz, że chcesz mnie. Tylko mnie.- Przemknęło jej przez myśl, gdy usłyszała znajome kroki Philomeny na korytarzu. Szybko osuszyła zaklęciem zawartość miseczki, a chusteczkę na nowo schowała do kieszeni.
Nie poruszyła się jednak ze swojego miejsca.