30.03.2025, 19:30 ✶
Tej jesieni gleba w Dolinie zamarzła zbyt wcześnie; była pod stopami Helloise twarda i mroźna, a trawy skruszałe i kłujące. Korzeń wiedźmy spleciony z korzeniami Kniei przenikał kolejne warstwy gruntów do samego jądra ziemi, jądro to zaś było ostre i zlodowaciałe jak kryształ. Zamiast pulsującej lawy, która podtrzymałaby w zasypiającej naturze życie, tłoczyło w Knieję lód. Czarownica czuła przeszywający srebrny mróz rozchodzący się po żyłkach pod jej skórą. Czy przeżyją taką zimę? Za łąką, pośród której tkwiła drobna sylwetka Helloise, górowała Knieja spowita czernią widm, drgało nad nią coś złego, zimnego. Zduszono w niej życie.
Nie tak powinno kończyć się lato. Jesienna łąka nie powinna szarzeć, lecz brunatnie gnić, trawić powoli mięsiste liście, nie zaś obracać je w popioły. Gdy nadchodziły śniegi, a lód dziergał pod ziemią fraktale, Knieja potrzebowała swojego ukrytego w głębinach gorejącego serca, które podsycało otulone białym całunem rośliny, by te rozbudziły się później na nowo w wiosennych promieniach. Widma zatrzymały ono serce, skuły ziemię i oto nadeszły szare śniegi, a w Dolinie Godryka nie było niczego, co mogłoby grzać.
Helloise zadarła głowę ku kłębom czarnego nieba. Na jej powiekach, rzęsach i ustach zbierały się szare płatki; stopy i palce sztywniały. Na nic jej była pelerynka i ulubiona, ciężka wełniana spódnica, której łapały się desperacko kolczaste nasiona łopianów i przytulii. Nie było w kobiecie ciepła, którego ubrania mogłyby strzec.
Wtem wśród krzewistej gęstwiny i polnych traw zamajaczył błędny ognik. Pojedynczy żarzący się punkcik śród deszczu popiołów, iskierka nadziei. Modlitwa wysłuchana: Matczyna Troska objawiona w posłańcu niosącym Jej boski ogień, który rozpali Knieję. Czarownica wyruszyła mu bez zawahania na spotkanie, a ukazał się jej czarny duch, niby Widmo zbiegłe z lasu. Już z odległości kilku kroków wyciągnęła skostniałe palce ku jego różdżce i wyczuła bijące od niego parne tchnienie życia. Matka zesłała jednakże w swojej łaskawości iskrę migotliwą, życie bowiem uciekało spod żebra Jej Posła, który krwawił obficie mimo zaciśniętych na ranionym boku dłoni. Gasł, a gdy on zgaśnie, zgaśnie i powierzony mu Matczyny Płomień.
— Pomóż.
Tym zniekształconym, charczącym głosem objawiono Helloise jej rolę w misterium zbawienia Kniei. Patrzyła na przybysza w niemym zachwycie, na jego różdżkę: siewczynię ognia. Przygniotła kobietę waga Matczynej Misji złożonej na jej barkach.
proście, a będzie wam dane
— Czekaliśmy ciebie i twojego ognia — pozdrowiła Posła niczym wytęsknionego przyjaciela.
Pozwoliła mu wesprzeć się na swoim wątłym ramieniu, powiodła go w gęstwiny, a droga nie była długa.
szukajcie, a znajdziecie
Chata na kurzej stopie wyglądała spomiędzy chaszczy niczym przerośnięty, obdarty strach na wróble. Gdy zbliżyli się do niej, z płotu poderwała się para strzyżyków odprowadzona przez zgasłe oczodoły chałupy, nim nie wchłonęła ich noc. Na tych terenach, tak niedaleko Kniei, legła cmentarna cisza. Nie było tu komu lamentować, nikt nie płakał, nie nawoływał. Helloise kucnęła u szczytu zarośniętej ścieżyny i zaciśniętą pięścią zadudniła głucho w ziemię, niby wzbudzając ze snu drzemiącego w niej stwora. Grunt pod ich stopami zawibrował ledwo wyczuwalnie w odpowiedzi, a kurze kolanko ugięło się i dom osiadł ze stęknięciem. Drzwi uchyliły się, skrzypiąc przeciągle.
kołaczcie, a otworzą wam
Czarownica wprowadziła Posła do chaty, podłoga zatrzęsła się, a dom wystrzelił w powietrze, ledwie przekroczyli próg. Helloise złożyła mężczyznę na barłogu przy piecu i przysunęła doń kosz wygotowanych szmat, których używała do filtrowania ziół. Cierpliwie uciskała ranę, tamując krew ścierkami, których skrwawiony stos rósł u jej stóp. Palce wolnej ręki prowadziła leniwie po wzorach na masce czarnoksiężnika, głosem spokojnym objaśniała mu zasadę przyrody:
— Dobrze jest, aby wody ziemi ściął lód. Dobrze, aby w grudach jej twardych drążył, bo gdy wiosną puści, łono nim rozpulchnione obfitszy owoc rodzić będzie. Właściwą naturze jest również równowaga. Gdy wierzch skuwa lód, od wnętrza ciepło pochodzić musi. Z jądra ognistego drzemiącego w ziemi ściągamy moc korzeniami, cała Knieja: i drzewa w niej, i krzewy, i wszystkie zagajniki, i najgłębsze uroczyska. Przeżyć zimę mogą one wszystkie z pomocą płomienia podziemi. Lecz zły duch przyszedł i zdusił ogień, las nie przetrwa takiej zimy. — Leniwe dotąd palce wyrwały się ku krawędzi maski i spróbowały zerwać ją. Ta ani drgnęła, czarnoksiężnik zaś chwycił zbyt wścibską rękę i boleśnie ją ścisnął, aby zasygnalizować przestrogę. Helloise uśmiechnęła się, drżąc, lecz nie strachem, a wewnętrznym chichotem.
Nie próbowała później już sięgać, gdzie wzrok nie sięga. Gdy rana przestała broczyć z wcześniejszą intensywnością, czarownica odstąpiła od swojego gościa i zakrzątnęła się wokół izby. Zapłonęły paleniska, zatańczyły płomienie, i tańczył w rytmie ich cień wiedźmy padający na oblicze Matczynego Posła. Tańczył ogień również w czarnych płynach wklętych w kryształowe fiolki, pod którymi uginały się regały. W szkłach lśniły jadowicie ekstrakty ziół, wina czarcie, sole fosforowe i alkohole sine, przez które zaglądała śmierć. Wyciągały się ku czarnoksiężnikowi pędy wylewające się z donic, sufity ciągnął w dół ciężar podwieszonych wiecheci, a spomiędzy szerokich liści łypały na mężczyznę ze wszech stron maski rzeźbione w czarne pokrzywione mordy. Jedne wyciągnięte w ekstazie, inne w udręce, biesy i serafini, demony i boginie, i ona. Jej twarz nagle tuż przy nim, jej oczy skażone iskrami obłędu, jej biały policzek znaczony smugą jego własnej krwi, która powstała, gdy czarownica odgarniała włosy. W rękach trzymała czarkę parującej mikstury, którą przystawiła mu do szpary na usta.
— Pij. Wzmocni cię.
Ale nie pił, więc sama skosztowała, aby pokazać, że nie udziela mu trucizny. Wciąż nie pił, więc niezadowolona ustawiła ją obok jego legowiska i wróciła do pracy. Garść sczerniałego ziela skropiła zalewką i zmieszała z olejami, tworząc papę o ostrym ziołowym zapachu, bandaże nasączyła leczniczymi ekstraktami, wszystko to złożyła przy czarnoksiężniku i sama uklękła przy nim. Pomogła mu unieść się do siadu, odjęła od jego boku tkaninę tamującą krew, przemyła ranę, rozprowadziła po uszkodzonym ciele ziołową pastę i zabandażowała go w skupieniu. Milczeli oboje, lecz pozostając tak blisko, Helloise słyszała urywany, ciężki oddech mężczyzny w czerni. Skończywszy, wycofała się pod przeciwną ścianę izby. Wyciągnęła niedokończoną robotę — gładką maskę z jasnego drewna — i siadła po turecku, aby rzeźbić w niej, nucąc nostalgiczną pieśń wyniesioną z kowenu. Do odosobnionego zakątka, w którym skryta była chata na kurzej stopce, zaczynały docierać zbłąkane, rozpaczliwe echa apokalipsy, która owładnęła tej nocy Anglią. Wpadały przez okno, a cienkie nici dymu z kadzidła tlącego się na parapecie chwytały je i zszywały z melodyjnym głosem Helloise, rozsnuwały po wszystkich zakamarkach domu. W oknie za plecami czarownicy pulsował pomarańczowy nimb odległego ognia, drugie okno wychodziło na mroczną Knieję. Trwali tak czas jakiś: nieme czarne widmo i nucąca szamanka przy pracy, a za ścianą domu dla wielu kończył się świat.
Gdy pieśni wyczerpały się, wiedźma uniosła białą maskę i schowała za nią swoją twarz. W masce tej wyryła wierną kopię wzorów ze stalowej maski czarnoksiężnika. Dziewicze drewno chciwie spiło krew Posła z rąk Helloise, na szorstkiej drewnianej powierzchni kwitły bruntane plamy.
— Podoba ci się to? — Przekrzywiła głowę, wbijając w niego świdrujące spojrzenie zza wydrążonych na ślepia otworów.
Zamaskowana wiedźma podpełzła na kolanach nieco bliżej mężczyzny i zaczęła niskim szeptem z głębi trzewi wyjawiać mu następne sekrety:
— Bogini schodzi w ogniu. Ona umieściła pierwszą magiczną iskrę na gałązkach różdżek naszych. Pani to ogień trawiący. Obłudni królowie nie chcą usunąć złego ducha z Kniei, zostaną ukarani. Ogień, nie wołanie, zmusza do posłucheństwa. Oczyszczenie odbędzie się mimo im, a oni stojąc na szlaku jego, sami oczyszczeni zostaną. Wszystko, co przejść może przez ogień, powinno zostać przezeń przeprowadzone, a będzie uznane za czyste. Oto próba, jakiej zostają poddani. Drzewo Matki w Kniei zaś gorzeć będzie, lecz nie zgorzeje. — Westchnęła zachwycona wizją nadchodzącego rytuału. — Flagror non consumor — zaintonowała, a jej głos przybierał stopniowo na sile wraz z kolejnymi dźwięcznymi powtórzeniami mantry świętego ognia. — Flagror non consumor. — Szyby zaczęły dzwonić, poruszane narastającą zewnętrzną siłą. Ziemia wydała z siebie złowrogi warkot. — Flagror non consumor.
Na moment wszystko ustało: wszelki dźwięk, wszelki ruch. Znaleźli się w zwieszeniu, w sercu burzy.
I światem wstrząsnęła eksplozja. Szyby w oknach obróciły się w drobny mak, szklane okruchy wtłoczyło do wnętrza chaty. Siła odrzutu posłała Helloise na deski podłogi, maska odleciała w kąt, kurza stopa przechyliła się w stronę Kniei. Z paleniska pospadały żagwie i dogasły, spowijając wnętrze domu martwą ciemnością.
Po dłuższej chwili ciszy czarownica z cichym sapnięciem podniosła się na łokciach i odnalazła wzrokiem czarnego Posła Matki wspartego plecami o ścianę. Na jego masce migotało odbite światło płomieni z Doliny Godryka. Próbując uspokoić szalejące ekscytacją serce, poczołgała się ku niemu, okruchy boleśnie wrzynały się w nadgarstki i kolana, sypały kryształowym pyłem spomiędzy jej skołtunionych włosów. Wpełzła na czarnoksiężnika, czepiając się jego ramienia pazurami, oparła czoło o jego skroń, wsparła dłonią o jego udo.
— Budzi się — wysyczała drżące podnieceniem słowa wprost do jego ucha. — Budzi się. I jest taak… taak… taak… tak gniewna — jęknęła.
Powiodła nosem na przód zamaskowanej twarzy, wdychając zapach spalenizny, którym był przesiąknięty morderca. Rozchyliła chciwie usta niby smoczą paszczę i językiem przeciągnęła po masce od żuchwy po kość policzkową, pożerała z niego krew i popiół, ogień i śmierć. Rozmiękły na jej podniebieniu, zalepiły je, podrażniły gardło.
Och, Lazare, Lazare, czy to czujesz co noc na gadzim jęzorze, gdy zasypiasz?
Przysiadła na jego kolanach, próbując swoim zamglonym wzrokiem po raz ostatni przejrzeć głębię niedostępnych oczu mordercy skrytych za magiczną zasłoną.
— Matka otworzyła przed tobą drogę. Przepraw się, kiedy będziesz gotów. W niczym więcej nie mogę ci pomóc.
Wstała, straciwszy Posłem zainteresowanie. W chacie hulał mroźny wiatr, gryzący dym i gorące popioły. Frunęły owe porywy od wyrwy jednego okna do drugiego, miotały się między Boską Pożogą Matki a zainfekowaną dogorywającą Knieją. I oto widziała Helloise, że dom jej został wyznaczony, aby Matka przeprowadziła przezeń swą Armię. Otwarło się przejście, którym będzie kroczyć Jej Zbawienie.
Czarownica skierowała swą jaźń ku ogniowi. Odnalazła w fałdach sukni różdżkę, kilkoma zgrabnymi jej ruchami wzbudziła przedmioty w chacie do życia. Z szafy wyskoczyły kozaczki ze smoczej skóry i pomaszerowały ku drzwiom wyjściowym. Wiedźma podążyła za nimi, a za nią popłynęła żółta peleryna i miotła. Brudne, bose stopy płynnie wstąpiły w buty i stąpały od teraz wspólnym z nimi rytmem. Kapota zawirowała i opadła na ramiona czarownicy. Helloise krocząca jak w transie nie zatrzymała się u skraju tarasu, poszła dalej w przepaść.
Chwilę później peleryna zafurkotała w pędzie niczym skórzane skrzydła, gdy wiedźma z chatki na kurzej stopce wystrzeliła na miotle w mroki nieba, zawisła na tle czarnej Kniei i obserwowała wśród wirujących popiołów świat obracający się w perzynę. I zapiał za nią trzykroć ślepy jednonogi kur, którego Matka w Swojej Łasce pozbawiła szklanych oczu.
// przewagą Zielarstwo III uzasadniam posiadanie szpargałów potrzebnych na okłady, opatrunki i napary; przewagą Eliksiry i maści II, że je zmajstrowałam i przyklepuję to WoP ◉◉◉◉○ (nie widziałam potrzeby rzucać na leki dla NPCa)
// korzystałam też czysto ozdobnie z Przedmiotów drewnianych II i Latania na miotle I
// cały post sponsoruje przewaga Świr I (dałam sobie też z tego tytułu licencję na unreliable narratora, bo oczywiście przez chatę nie przeprawi się żadna armia ani jądro ziemi nie zamarzło)
Nie tak powinno kończyć się lato. Jesienna łąka nie powinna szarzeć, lecz brunatnie gnić, trawić powoli mięsiste liście, nie zaś obracać je w popioły. Gdy nadchodziły śniegi, a lód dziergał pod ziemią fraktale, Knieja potrzebowała swojego ukrytego w głębinach gorejącego serca, które podsycało otulone białym całunem rośliny, by te rozbudziły się później na nowo w wiosennych promieniach. Widma zatrzymały ono serce, skuły ziemię i oto nadeszły szare śniegi, a w Dolinie Godryka nie było niczego, co mogłoby grzać.
Helloise zadarła głowę ku kłębom czarnego nieba. Na jej powiekach, rzęsach i ustach zbierały się szare płatki; stopy i palce sztywniały. Na nic jej była pelerynka i ulubiona, ciężka wełniana spódnica, której łapały się desperacko kolczaste nasiona łopianów i przytulii. Nie było w kobiecie ciepła, którego ubrania mogłyby strzec.
Wtem wśród krzewistej gęstwiny i polnych traw zamajaczył błędny ognik. Pojedynczy żarzący się punkcik śród deszczu popiołów, iskierka nadziei. Modlitwa wysłuchana: Matczyna Troska objawiona w posłańcu niosącym Jej boski ogień, który rozpali Knieję. Czarownica wyruszyła mu bez zawahania na spotkanie, a ukazał się jej czarny duch, niby Widmo zbiegłe z lasu. Już z odległości kilku kroków wyciągnęła skostniałe palce ku jego różdżce i wyczuła bijące od niego parne tchnienie życia. Matka zesłała jednakże w swojej łaskawości iskrę migotliwą, życie bowiem uciekało spod żebra Jej Posła, który krwawił obficie mimo zaciśniętych na ranionym boku dłoni. Gasł, a gdy on zgaśnie, zgaśnie i powierzony mu Matczyny Płomień.
— Pomóż.
Tym zniekształconym, charczącym głosem objawiono Helloise jej rolę w misterium zbawienia Kniei. Patrzyła na przybysza w niemym zachwycie, na jego różdżkę: siewczynię ognia. Przygniotła kobietę waga Matczynej Misji złożonej na jej barkach.
proście, a będzie wam dane
— Czekaliśmy ciebie i twojego ognia — pozdrowiła Posła niczym wytęsknionego przyjaciela.
Pozwoliła mu wesprzeć się na swoim wątłym ramieniu, powiodła go w gęstwiny, a droga nie była długa.
szukajcie, a znajdziecie
Chata na kurzej stopie wyglądała spomiędzy chaszczy niczym przerośnięty, obdarty strach na wróble. Gdy zbliżyli się do niej, z płotu poderwała się para strzyżyków odprowadzona przez zgasłe oczodoły chałupy, nim nie wchłonęła ich noc. Na tych terenach, tak niedaleko Kniei, legła cmentarna cisza. Nie było tu komu lamentować, nikt nie płakał, nie nawoływał. Helloise kucnęła u szczytu zarośniętej ścieżyny i zaciśniętą pięścią zadudniła głucho w ziemię, niby wzbudzając ze snu drzemiącego w niej stwora. Grunt pod ich stopami zawibrował ledwo wyczuwalnie w odpowiedzi, a kurze kolanko ugięło się i dom osiadł ze stęknięciem. Drzwi uchyliły się, skrzypiąc przeciągle.
kołaczcie, a otworzą wam
Czarownica wprowadziła Posła do chaty, podłoga zatrzęsła się, a dom wystrzelił w powietrze, ledwie przekroczyli próg. Helloise złożyła mężczyznę na barłogu przy piecu i przysunęła doń kosz wygotowanych szmat, których używała do filtrowania ziół. Cierpliwie uciskała ranę, tamując krew ścierkami, których skrwawiony stos rósł u jej stóp. Palce wolnej ręki prowadziła leniwie po wzorach na masce czarnoksiężnika, głosem spokojnym objaśniała mu zasadę przyrody:
— Dobrze jest, aby wody ziemi ściął lód. Dobrze, aby w grudach jej twardych drążył, bo gdy wiosną puści, łono nim rozpulchnione obfitszy owoc rodzić będzie. Właściwą naturze jest również równowaga. Gdy wierzch skuwa lód, od wnętrza ciepło pochodzić musi. Z jądra ognistego drzemiącego w ziemi ściągamy moc korzeniami, cała Knieja: i drzewa w niej, i krzewy, i wszystkie zagajniki, i najgłębsze uroczyska. Przeżyć zimę mogą one wszystkie z pomocą płomienia podziemi. Lecz zły duch przyszedł i zdusił ogień, las nie przetrwa takiej zimy. — Leniwe dotąd palce wyrwały się ku krawędzi maski i spróbowały zerwać ją. Ta ani drgnęła, czarnoksiężnik zaś chwycił zbyt wścibską rękę i boleśnie ją ścisnął, aby zasygnalizować przestrogę. Helloise uśmiechnęła się, drżąc, lecz nie strachem, a wewnętrznym chichotem.
Nie próbowała później już sięgać, gdzie wzrok nie sięga. Gdy rana przestała broczyć z wcześniejszą intensywnością, czarownica odstąpiła od swojego gościa i zakrzątnęła się wokół izby. Zapłonęły paleniska, zatańczyły płomienie, i tańczył w rytmie ich cień wiedźmy padający na oblicze Matczynego Posła. Tańczył ogień również w czarnych płynach wklętych w kryształowe fiolki, pod którymi uginały się regały. W szkłach lśniły jadowicie ekstrakty ziół, wina czarcie, sole fosforowe i alkohole sine, przez które zaglądała śmierć. Wyciągały się ku czarnoksiężnikowi pędy wylewające się z donic, sufity ciągnął w dół ciężar podwieszonych wiecheci, a spomiędzy szerokich liści łypały na mężczyznę ze wszech stron maski rzeźbione w czarne pokrzywione mordy. Jedne wyciągnięte w ekstazie, inne w udręce, biesy i serafini, demony i boginie, i ona. Jej twarz nagle tuż przy nim, jej oczy skażone iskrami obłędu, jej biały policzek znaczony smugą jego własnej krwi, która powstała, gdy czarownica odgarniała włosy. W rękach trzymała czarkę parującej mikstury, którą przystawiła mu do szpary na usta.
— Pij. Wzmocni cię.
Ale nie pił, więc sama skosztowała, aby pokazać, że nie udziela mu trucizny. Wciąż nie pił, więc niezadowolona ustawiła ją obok jego legowiska i wróciła do pracy. Garść sczerniałego ziela skropiła zalewką i zmieszała z olejami, tworząc papę o ostrym ziołowym zapachu, bandaże nasączyła leczniczymi ekstraktami, wszystko to złożyła przy czarnoksiężniku i sama uklękła przy nim. Pomogła mu unieść się do siadu, odjęła od jego boku tkaninę tamującą krew, przemyła ranę, rozprowadziła po uszkodzonym ciele ziołową pastę i zabandażowała go w skupieniu. Milczeli oboje, lecz pozostając tak blisko, Helloise słyszała urywany, ciężki oddech mężczyzny w czerni. Skończywszy, wycofała się pod przeciwną ścianę izby. Wyciągnęła niedokończoną robotę — gładką maskę z jasnego drewna — i siadła po turecku, aby rzeźbić w niej, nucąc nostalgiczną pieśń wyniesioną z kowenu. Do odosobnionego zakątka, w którym skryta była chata na kurzej stopce, zaczynały docierać zbłąkane, rozpaczliwe echa apokalipsy, która owładnęła tej nocy Anglią. Wpadały przez okno, a cienkie nici dymu z kadzidła tlącego się na parapecie chwytały je i zszywały z melodyjnym głosem Helloise, rozsnuwały po wszystkich zakamarkach domu. W oknie za plecami czarownicy pulsował pomarańczowy nimb odległego ognia, drugie okno wychodziło na mroczną Knieję. Trwali tak czas jakiś: nieme czarne widmo i nucąca szamanka przy pracy, a za ścianą domu dla wielu kończył się świat.
Gdy pieśni wyczerpały się, wiedźma uniosła białą maskę i schowała za nią swoją twarz. W masce tej wyryła wierną kopię wzorów ze stalowej maski czarnoksiężnika. Dziewicze drewno chciwie spiło krew Posła z rąk Helloise, na szorstkiej drewnianej powierzchni kwitły bruntane plamy.
— Podoba ci się to? — Przekrzywiła głowę, wbijając w niego świdrujące spojrzenie zza wydrążonych na ślepia otworów.
Zamaskowana wiedźma podpełzła na kolanach nieco bliżej mężczyzny i zaczęła niskim szeptem z głębi trzewi wyjawiać mu następne sekrety:
— Bogini schodzi w ogniu. Ona umieściła pierwszą magiczną iskrę na gałązkach różdżek naszych. Pani to ogień trawiący. Obłudni królowie nie chcą usunąć złego ducha z Kniei, zostaną ukarani. Ogień, nie wołanie, zmusza do posłucheństwa. Oczyszczenie odbędzie się mimo im, a oni stojąc na szlaku jego, sami oczyszczeni zostaną. Wszystko, co przejść może przez ogień, powinno zostać przezeń przeprowadzone, a będzie uznane za czyste. Oto próba, jakiej zostają poddani. Drzewo Matki w Kniei zaś gorzeć będzie, lecz nie zgorzeje. — Westchnęła zachwycona wizją nadchodzącego rytuału. — Flagror non consumor — zaintonowała, a jej głos przybierał stopniowo na sile wraz z kolejnymi dźwięcznymi powtórzeniami mantry świętego ognia. — Flagror non consumor. — Szyby zaczęły dzwonić, poruszane narastającą zewnętrzną siłą. Ziemia wydała z siebie złowrogi warkot. — Flagror non consumor.
Na moment wszystko ustało: wszelki dźwięk, wszelki ruch. Znaleźli się w zwieszeniu, w sercu burzy.
I światem wstrząsnęła eksplozja. Szyby w oknach obróciły się w drobny mak, szklane okruchy wtłoczyło do wnętrza chaty. Siła odrzutu posłała Helloise na deski podłogi, maska odleciała w kąt, kurza stopa przechyliła się w stronę Kniei. Z paleniska pospadały żagwie i dogasły, spowijając wnętrze domu martwą ciemnością.
Po dłuższej chwili ciszy czarownica z cichym sapnięciem podniosła się na łokciach i odnalazła wzrokiem czarnego Posła Matki wspartego plecami o ścianę. Na jego masce migotało odbite światło płomieni z Doliny Godryka. Próbując uspokoić szalejące ekscytacją serce, poczołgała się ku niemu, okruchy boleśnie wrzynały się w nadgarstki i kolana, sypały kryształowym pyłem spomiędzy jej skołtunionych włosów. Wpełzła na czarnoksiężnika, czepiając się jego ramienia pazurami, oparła czoło o jego skroń, wsparła dłonią o jego udo.
— Budzi się — wysyczała drżące podnieceniem słowa wprost do jego ucha. — Budzi się. I jest taak… taak… taak… tak gniewna — jęknęła.
Powiodła nosem na przód zamaskowanej twarzy, wdychając zapach spalenizny, którym był przesiąknięty morderca. Rozchyliła chciwie usta niby smoczą paszczę i językiem przeciągnęła po masce od żuchwy po kość policzkową, pożerała z niego krew i popiół, ogień i śmierć. Rozmiękły na jej podniebieniu, zalepiły je, podrażniły gardło.
Och, Lazare, Lazare, czy to czujesz co noc na gadzim jęzorze, gdy zasypiasz?
Przysiadła na jego kolanach, próbując swoim zamglonym wzrokiem po raz ostatni przejrzeć głębię niedostępnych oczu mordercy skrytych za magiczną zasłoną.
— Matka otworzyła przed tobą drogę. Przepraw się, kiedy będziesz gotów. W niczym więcej nie mogę ci pomóc.
Wstała, straciwszy Posłem zainteresowanie. W chacie hulał mroźny wiatr, gryzący dym i gorące popioły. Frunęły owe porywy od wyrwy jednego okna do drugiego, miotały się między Boską Pożogą Matki a zainfekowaną dogorywającą Knieją. I oto widziała Helloise, że dom jej został wyznaczony, aby Matka przeprowadziła przezeń swą Armię. Otwarło się przejście, którym będzie kroczyć Jej Zbawienie.
Czarownica skierowała swą jaźń ku ogniowi. Odnalazła w fałdach sukni różdżkę, kilkoma zgrabnymi jej ruchami wzbudziła przedmioty w chacie do życia. Z szafy wyskoczyły kozaczki ze smoczej skóry i pomaszerowały ku drzwiom wyjściowym. Wiedźma podążyła za nimi, a za nią popłynęła żółta peleryna i miotła. Brudne, bose stopy płynnie wstąpiły w buty i stąpały od teraz wspólnym z nimi rytmem. Kapota zawirowała i opadła na ramiona czarownicy. Helloise krocząca jak w transie nie zatrzymała się u skraju tarasu, poszła dalej w przepaść.
Chwilę później peleryna zafurkotała w pędzie niczym skórzane skrzydła, gdy wiedźma z chatki na kurzej stopce wystrzeliła na miotle w mroki nieba, zawisła na tle czarnej Kniei i obserwowała wśród wirujących popiołów świat obracający się w perzynę. I zapiał za nią trzykroć ślepy jednonogi kur, którego Matka w Swojej Łasce pozbawiła szklanych oczu.
Koniec sesji
// przewagą Zielarstwo III uzasadniam posiadanie szpargałów potrzebnych na okłady, opatrunki i napary; przewagą Eliksiry i maści II, że je zmajstrowałam i przyklepuję to WoP ◉◉◉◉○ (nie widziałam potrzeby rzucać na leki dla NPCa)
// korzystałam też czysto ozdobnie z Przedmiotów drewnianych II i Latania na miotle I
// cały post sponsoruje przewaga Świr I (dałam sobie też z tego tytułu licencję na unreliable narratora, bo oczywiście przez chatę nie przeprawi się żadna armia ani jądro ziemi nie zamarzło)
dotknij trawy