15.04.2025, 16:31 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 15.04.2025, 16:32 przez Lorraine Malfoy.)
Ogień nie oszczędził niczego. Przetoczył się przez dom niczym kara boska, choć bogowie dawno już zapomnieli o tych, którzy zamieszkiwali niegdyś te ściany. Tylko Lorraine Malfoy nie zapomniała, że zwykła zwać to miejsce domem.
Obracała te słowa na języku, smakowała je tak, jak smakowała łzy, które spływały jej po policzkach, gdy próbowała gasić tlące się pozostałości pożaru. Miejsce zwane domem. Podobało jej się to określenie, stwierdziła, utkwiwszy pusty wzrok w ścianie, na której wisiał niegdyś święty obraz. Została po nim zwęglona rama, odkształcona pod wpływem gorąca, z jednym drucianym uchwytem wciąż tkwiącym w ścianie. Matko, pobłogosław temu domowi, prosiła pustej ramy, sunąc palcami po okuciu, pobłogław temu miejscu zwanemu domem. Być może rzeczywiście bogowie udzielili swego błogosławieństwa, bo resztki dachu nie zwaliły jej się na głowę. A może coś innego trzymało konstrukcję domu w ryzach. Lorraine zwykła powtarzać, że jest to nienawiść. Tylko nienawiść powstrzymuje ten dom przed zawaleniem. Teraz nie była tego taka pewna. Nienawiść była przecież tym, co go spaliło.
Pożary objęły swym zasięgiem nie tylko Londyn, ale wszystkie większe osady czarodziejów w Anglii, w tym Little Hangleton. Choć nadpalone, ściany starej chaty, przed laty wygranej przez Armanda Malfoya w karty, wciąż jednak trwały. Podłoga zapadła się w kilku miejscach, odsłaniając piwniczne pustki, zamarłą przestrzeń grobu, w którym pochować musiała szczątki dzieciństwa. Gruzy piętrzyły się wokół jak sterty zmartwiałych wspomnień. Poddasze zawaliło się z hukiem, pozostawiając po sobie tylko wykrzywione belki i kaskady pyłu, który tańczył w strugach słońca wpadających przez dziury w dachu. Słońce zaglądało do środka z niezdrową ciekawością, jak gdyby chciało rozświetlić każdy zakamarek zgliszczy, wypatrując w nich resztek wspomnień, których nie zdołał strawić ogień. Z całego tego pogorzeliska ocalało tylko krzesło, na którym teraz siedziała.
Na tym krześle siadywał jej ojciec, aby przelewać na papier poezję albo liczyć wygrane w karty pieniądze. Na tym krześle siadywała jej matka, gdy cerowała ubrania albo oddawała się lekturze modlitewnika. Lorraine siadywała na tym krześle, gdy była zmuszana do jedzenia obiadu i gdy ćwiczyła skale na starej, drewnianej planszy zaklętej tak, aby imitować klawiaturę pianina.
Ćwiczyła w ciszy.
Dotyk gładkiej, drewnianej powierzchni, wyszlifowanej przez lata używania, działał na nią uspokajająco, tak samo jak cisza. Teraz echo tej ciszy rozbrzmiewało głośniej niż kiedykolwiek. Niespiesznie powiodła palcami po klawiszach wyrysowanych ręką Mirandy. Po atrapie pianina, na której nauczyła się wygrywać melodie, choć bez odpowiedniego zaklęcia, spod klawiszy nie mogły popłynąć dźwięki. Muzyka, którą grała, grała tylko w jej głowie. Rozbrzmiewała w przestrzeniach umysłu Lorraine, zagłuszając to, czego półwiła słyszeć nie chciała. Zagłuszając odgłosy miejsca, które kiedyś nazywała domem.
Czasem wciąż słyszała je w snach.
Znała kroki ojca i matki, znała echo ich obecności i milczenia. Śniła o Armandzie, który krążył wokół zawalonego papierami stołu, wciąż w kółko i w kółko, niczym rozszalały lew zamknięty w klatce. Niegdyś wszyscy podziwiali jego złote futro, ale duszony przez jej pordzewiałe pręty lew nemejski zdawał się linieć. Tylko jego krzyk nie stracił nic z ryku lwa. Jego krzyk wstrząsał posadami domu. Jego krzyk wstrząsał posadami świata, a świat Lorraine był wówczas mały, bo i ona była mała. A w świecie, który do tej pory znała, ojciec nie krzyczał. "Nie muszę podnosić głosu, aby być usłyszanym", zwykł teraz mawiać, ale Lorraine pamiętała jego krzyk, gniewny i desperacki. Przynajmniej zdawało jej się, że pamięta. Nie ufała swym pofragmentowanym wspomnieniom z czasów, gdy wciąż jeszcze opierała się machinacjom Mirandy, która zaglądała jej do głowy za pomocą legilimencji. Zbyt wiele z nich uległo uszkodzeniu, gdy macocha robiła to na siłę. "To nie jest życie, Mirando", wrzeszczał Armand, który o wiele gorzej od Lorraine znosił to, jak Miranda wpychała mu się do głowy, "to życie, które tu wiedziemy, dawno już przestało być życiem". Lorraine śniła także o słabnącym echo kroków matki, niegdyś tak równym jak stukanie metronomu, tak dobitnym jak jej ton, nieznoszący sprzeciwu. "Moje życie przestało być życiem odkąd stanęłam na ślubnym kobiercu", odpowiadała jadowicie, niewzruszona tym, że pusta butelka świsnęła przed chwilą obok jej głowy.
Miranda Malfoy nie płakała, kiedy była zmuszona sprzedać swoje klejnoty i rodową biżuterię, nie płakała też, kiedy wydawała ostatnie oszczędności, aby wyrównać długi Armanda. Nie płakała, kiedy opuszczali rezydencję pod Londynem na rzecz Little Hangleton. Lorraine zapamiętała matkę, jak ta sztywnym krokiem weszła do ich nowego domu i zlustrowała wzrokiem izbę. Zapamiętała jak przetarła drżącą dłonią półlę nad kominkiem, zanim ustawiła ślubny portret na honorowym miejscu, a potem zachwiała się. Zachwiała się, i byłaby pewnie upadła, gdyby nie podsunięte jej krzesło. Zanim usiadła, cała krew zdążyła odpłynąć jej z twarzy. Lorraine nigdy nie zapomniała malującej się na niej udręki. Gdy ojciec raz pojawiał się, raz znikał, zajmując się wnoszeniem do środka ich skromnego dobytku, matka siedziała na kulawym krześle, nieruchoma. Jak zawsze z uniesionym wysoko podbródkiem. Jak zawsze sztywno wyprostowana, jak na damę przystało. Siedziała na tym krześle tak, jak gdyby siedziała tronie. Jak gdyby siedziała na sali tronowej, a nie w rozpadającej się wiejskiej chałupie.
Lorraine Malfoy siedziała na tym krześle i ocierała łzy. Siedziała, przytulając do piersi drewnianą planszę z klawiszami wyrysowanymi ręką Mirandy, z nutami podpisanymi jej eleganckim pismem. Siedziała sztywno, z plecami wyprostowanymi boleśnie, z ostrymi kątami łopatek, które zdawały się przebijać przypominającą papier skórę, z podbródkiem wysoko uniesionym. Siedziała jak Miranda, ale nie była Mirandą, może dlatego łzy, których nie wolno było nigdy pokazywać przy Mirandzie, popłynęły, zanim Lorraine zdążyła je powstrzymać. Dlaczego miałaby dalej grać? Przed kim? Dach wisiał jak otwarta ku niebu rana, pełen dziur, przez które słońce ściekało smugami jak reflektor oświetlający pustą scenę. Widownia także była pusta. Aktorzy obsadzający główne role dawno już pomarli, a teatr – dom, w którym grali rodzinę – spłonął. Wszystko spłonęło.
Tyle tylko pozostało z jej młodości, pomyślała, zaciskając palce na wysłużonej, drewnianej planszy, aż pobielały jej knykcie. Tylko popiół i ruina. Wiedziała, że niedługo będzie w stanie zażartować do Maeve, że popiół z jej dziecinnego domu świetnie nadałby się na nawóz pod pelargonie. Wiedziała, że będzie w stanie znieść odległy wyrzut w głosie Baldwina, gdy ten obwieści jej, jak bardzo ojciec cieszy się, że ta rudera wreszcie, kurwa, spłonęła. Wiedziała, że będzie w stanie przekuć swój ból w siłę. Przemienić brzydotę w coś pięknego, brzydką prawdę w piękne kłamstwo. Lorraine Malfoy była w końcu artystką, a to znaczyło, że kłamała równie pięknie, co grała.
Kaskada skrzących się dźwięków spłynęła spod jej rozedrganych palców.
Przychodziła tu czasem grać. Czasem też przychodziła tu śpiewać. A czasem po prostu przychodziła tu myśleć. Zaczęła nucić cicho do akompaniamentu. Urywane łkanie powoli przestawało wstrząsać jej ramionami, wciąż była jednak blada jak widma białych dam nawiedzających lokalny cmentarz. Tak samo martwa jak one. Jej dom także był martwy. Był martwy na długo przed tym, jak spłonął. Być może był martwy odkąd przestała nazywać go domem. A jednak dopiero teraz opłakiwała go tak, tak jak należało opłakiwać martwych.
Tylko że Lorraine zabrakło już łez.
Odchyliła głowę, wystawiając twarz na słońce, którego drobiny osiadły na jej włosach i rzęsach, drażniąc na wpół przymknięte powieki, wciąż jeszcze lekko zapuchnięte od płaczu.
Strugi światła przemykały między konarami starej jabłoni, poprzez labirynt z liści, owoców i pajęczyn. Gałęzie drzewa przeniknęły do środka przez dziury w zmurszałym dachu, stając się jednością z konstrukcją budynku. Natura przez lata zdążyła zawładnąć jego wnętrzem, pokrywając ściany splotem bluszczowej draperii, a dziury w posadzce – dywanem płożącego się poszycia. Jabłoń, której konary rozciągały się ponad dachem, tworząc z wiejskiej chaty pałac o strzelistym sklepieniu, była stara, bardzo stara. Jej gałęzie uderzały w szybę malutkiego świetlika na poddaszu, gdzie spali. Miranda wiele razy powtarzała, że powinni wyciąć tę zdziczałą jabłoń, zanim jakaś wichura zwali je na chatę, zwłaszcza, że rodziło owce tak kwaśne, że nie nadawały się nawet na ciasto. Ale jabłoń trwała, a Lorraine jadła jej jabłka z czystej przekory, bujając się na zwieszającej się z konara huśtawce, którą ojciec zmontował jej którejś wiosny. Lubiła się na niej huśtać. Ale potem w jabłoń trafił piorun, konar się złamał, a huśtawka zaginęła gdzieś po burzy. Potem znaleźli ją z Cainem w Lesie Wisielców. Zaczepili ją o jedno z martwych drzewo i bujali się na niej, udając wisielców zwieszających się z gałęzi. Lorraine zastanawiała się wtedy, czy matka wie, że myśli o niej za każdym razem, gdy wchodzi do tego lasu. Za każdym razem, gdy słyszy jak targane wiatrem gałęzie jabłoni stukają o szybę okna nad jej łóżkiem.
Gałęzie tej jabłoni przypominały jej bowiem ręce matki, jej prawdziwej matki, która powiesiła się na innej jabłoni – tej rosnącej pod oknami ich rezydencji pod Londynem. Wyobrażała sobie, że jej palce byłyby równie białe, co płatki pokrywającego jabłoń kwiecia. Równie delikatne. Nigdy nie ciągałaby Lorraine za włosy tak jak robiła to Miranda. Nie, jej palce wplatałyby się pieszczotliwie między falujące blond pasma w geście przepełnionym matczyną czułością – przekonywała samą siebie Lorraine, wplatając we włosy białe kwiaty, ledwie te zdążyły rozwinąć się z pączków pocałowanych przez wiosenne słońce – jej dłonie byłyby czułe, nieskończenie czułe. Nigdy nie zostawiłyby na ciele córki choćby śladu siniaka. Jej włosy pachniałyby jak nektar zbierany z kwiatów przez pszczoły, a pocałunki, jakie składałaby na czole Lorraine, byłyby słodsze od miodu. Wpuść mnie, szeptały gałęzie jabłoni, gdy targane wiatrem obijały się o okienko, wpuść mnie, córeczko! Nawet teraz, nadpalone i łamliwe, próbowały sięgnąć do środka przez dziury w dachu i oknach. Tyle że cień drzewa padający na ścianę nie był wystarczająco długi, aby sięgnąć tego, co dawno już przeminęło. Jabłoń było martwa. Nie było już żadnego kwiecia przypominającego o bieli matczynych dłoni. Żadnego szeptu wiatru między zielonością listków, które śpiewały cicho o matce, która nigdy jej nie skrzywdziła, bo nigdy nie miała szansy tego zrobić. Nie było pokrytej mchem, chropowatej kory, w której szukała twarzy, do której mogłaby przytulić policzek.
Spłonęło wszystko, nawet jej dziecięce marzenia, piękne kłamstwa, którymi pokryła brzydką prawdę. Jej dom, jej pierdolony jadeitowy pałacyk, do którego prowadził szmaragdowozielony kobierzec roślinności. Jej zasrany nefrytowy ogród, o który dbała razem z Mirandą, dopóki ta nie stała się tak słabą, że nie dała nawet rady podnieść się z łóżka. Jej jabłoń, jej piękna jabłoń, pod którą napisała dziesiątki piosenek, święte drzewo, w której pomieszkiwała dusza jej matki. Jakże nienawidziła tego miejsca, pomyślała gorzko, ogarniając wzrokiem wnętrze spalonej chaty, jakże je kochała. Jej osobiste Malfoy Manor.
Gdy siedziała na tym krześle przy łóżku umierającej Mirandy, zastanawiała się, czy jak macocha umrze, to będzie nawiedzać to miejsce jako duch. Czy będziesz nawiedzać moje Malfoy Manor, matko? Fałsz pomylonej nuty wybrzmiał dysonansem w uszach Lorraine, gdy ta nie trafiła palcem w odpowiedni klawisz. Wyniszczona przez chorobę Miranda stała się duchem już za życia. Armand nie umarł, ale zszedłszy do podziemi, odrzucił życie na powierzchni. Matka Lorraine była zjawą, a Lorraine zastanawiała się, kiedy i ona się taką stanie. W końcu wcześniej stąpała pośród gruzów bezszelestnie. Nauczyła się rozróżniać skrzypiące schody, unikać rozeschniętych desek parkietu, otwierać drzwi tak, aby nie budzić pordzewiałych zawiasów. Nie budzić gniewu matki. Nie drażnić dumy ojca. Nie przyciągać uwagi reszty rodziny, aby nie zdradzić przed nimi swej wilej natury. Nawet gdy stąd odchodziła, odeszła bez słowa. W ciszy, bo Lorraine nauczyła się wszystko robić w ciszy: była mistrzynią ciszy i niewypowiedzianych słów, i być może całe jej życie wyglądałoby inaczej, gdyby potrafiła wypowiedzieć na głos wszystko to, co zbywała milczeniem. Ale nie potrafiła, więc milczała. Była przecież pianistką, nie poetką. Może i potrafiła pięknie mówić, ale nigdy o rzeczach, które były naprawdę ważne. Potrafiła za to grać.
Pięknie grać.
Nie odwróciła się, gdy usłyszała skrzypienie rozeschniętych desek podłogi uginających się pod naporem czyichś kroków. Nie musiała. Znała te kroki – znała je, chociaż nigdy nie przynależały do tego domu – a Lorraine znała wszystkie odgłosy tego domu. Ale dom nie zawsze był tylko miejscem.
– Tego jeszcze nie słyszałeś – odezwała się w końcu. Choć muzyka nieco przycichła, palce półwili wciąż przebiegały po drewnianych klawiszach, wygrywając wciąż na nowo tchnącą smutkiem melodię.
Nie odwróciła się. Jeszcze nie.
– Formalnie to wciąż madrygał. Bardziej melodyjny niż recytatyw, bardziej mówiony niż aria. A jednak czuć tutaj wczesnobarokową świeżość operowej formy, której Monteverdi jest ojcem, a Jacopo Peri – matką. – Ani na chwilę nie przerwała gry. – Il lamento della ninfa, nazwał go. Lament nimfy. "Miłości, miłości", zawodzi nimfa, "tyle mi zadałeś bólu". Ale to nie jest już próba przywrócenia starogreckiej monodeklamacji, ideału reprezentowanego przez klasyczny teatr. Chór rodem z antycznej tragedii, który opłakuje jej niedolę, choć trzyma się ściśle określonego metrum, rozbrzmiewa renesansową polifonią głosów. A śpiew nimfy jest w stylu recitativo arioso. Ciągnie dźwięki, jak gdyby mówiła i płakała jednocześnie. Jej ból nie mieści się w pięciolinii. Jej ból jest barokowy. – Uśmiechnęła się niemal, pozwalając wybrzmieć frazie w ciszy spowijającej ruiny. – "Pozwól mi umrzeć, żeby więcej nie cierpiała" – zanuciła cicho, zanim przetłumaczyła tekst madrygału na angielski – "albo kochaj mnie. A jeśli nie kochasz, zamilcz, proszę, i kochaj mnie, ale kochaj w milczeniu. Tak między gniewnymi łzami wznosiła głos do nieba." – Wygrawszy ostatnie nuty tetrachordu lamentacyjnego, płynnie przeszła do innej melodii, pozwalając palcom delikatnie oprzeć się o klawisze, gdy przeszła w bardziej modalną, statyczną harmonikę. – Mając w pamięci Lament Orfeusza z opery L'Orfeo, którą Monteverdi napisał blisko trzydzieści lat wcześniej – ciągnęła – Lament Nimfy, z jego silnie ekspresyjną melodyką, opartą na dysonansach i chromatyce, zdaje mi się... Zdaje mi się dalece smutniejszym. Dalece bardziej gniewnym. Lubię myśleć, Baldwinie, że ta nimfa to Eurydyka. Bo czy ktoś pochylił się kiedyś nad bólem Eurydyki?
"Tyś umarła, moje życie – a ja wciąż oddycham", odpowiedziała jej Lamentem Orfeusza drewniana atrapa pianina, zanim Lorraine, z twarzą skrytą za włosami, zaintonowała od początku Lament nimfy.
Obracała te słowa na języku, smakowała je tak, jak smakowała łzy, które spływały jej po policzkach, gdy próbowała gasić tlące się pozostałości pożaru. Miejsce zwane domem. Podobało jej się to określenie, stwierdziła, utkwiwszy pusty wzrok w ścianie, na której wisiał niegdyś święty obraz. Została po nim zwęglona rama, odkształcona pod wpływem gorąca, z jednym drucianym uchwytem wciąż tkwiącym w ścianie. Matko, pobłogosław temu domowi, prosiła pustej ramy, sunąc palcami po okuciu, pobłogław temu miejscu zwanemu domem. Być może rzeczywiście bogowie udzielili swego błogosławieństwa, bo resztki dachu nie zwaliły jej się na głowę. A może coś innego trzymało konstrukcję domu w ryzach. Lorraine zwykła powtarzać, że jest to nienawiść. Tylko nienawiść powstrzymuje ten dom przed zawaleniem. Teraz nie była tego taka pewna. Nienawiść była przecież tym, co go spaliło.
Pożary objęły swym zasięgiem nie tylko Londyn, ale wszystkie większe osady czarodziejów w Anglii, w tym Little Hangleton. Choć nadpalone, ściany starej chaty, przed laty wygranej przez Armanda Malfoya w karty, wciąż jednak trwały. Podłoga zapadła się w kilku miejscach, odsłaniając piwniczne pustki, zamarłą przestrzeń grobu, w którym pochować musiała szczątki dzieciństwa. Gruzy piętrzyły się wokół jak sterty zmartwiałych wspomnień. Poddasze zawaliło się z hukiem, pozostawiając po sobie tylko wykrzywione belki i kaskady pyłu, który tańczył w strugach słońca wpadających przez dziury w dachu. Słońce zaglądało do środka z niezdrową ciekawością, jak gdyby chciało rozświetlić każdy zakamarek zgliszczy, wypatrując w nich resztek wspomnień, których nie zdołał strawić ogień. Z całego tego pogorzeliska ocalało tylko krzesło, na którym teraz siedziała.
Na tym krześle siadywał jej ojciec, aby przelewać na papier poezję albo liczyć wygrane w karty pieniądze. Na tym krześle siadywała jej matka, gdy cerowała ubrania albo oddawała się lekturze modlitewnika. Lorraine siadywała na tym krześle, gdy była zmuszana do jedzenia obiadu i gdy ćwiczyła skale na starej, drewnianej planszy zaklętej tak, aby imitować klawiaturę pianina.
Ćwiczyła w ciszy.
Dotyk gładkiej, drewnianej powierzchni, wyszlifowanej przez lata używania, działał na nią uspokajająco, tak samo jak cisza. Teraz echo tej ciszy rozbrzmiewało głośniej niż kiedykolwiek. Niespiesznie powiodła palcami po klawiszach wyrysowanych ręką Mirandy. Po atrapie pianina, na której nauczyła się wygrywać melodie, choć bez odpowiedniego zaklęcia, spod klawiszy nie mogły popłynąć dźwięki. Muzyka, którą grała, grała tylko w jej głowie. Rozbrzmiewała w przestrzeniach umysłu Lorraine, zagłuszając to, czego półwiła słyszeć nie chciała. Zagłuszając odgłosy miejsca, które kiedyś nazywała domem.
Czasem wciąż słyszała je w snach.
Znała kroki ojca i matki, znała echo ich obecności i milczenia. Śniła o Armandzie, który krążył wokół zawalonego papierami stołu, wciąż w kółko i w kółko, niczym rozszalały lew zamknięty w klatce. Niegdyś wszyscy podziwiali jego złote futro, ale duszony przez jej pordzewiałe pręty lew nemejski zdawał się linieć. Tylko jego krzyk nie stracił nic z ryku lwa. Jego krzyk wstrząsał posadami domu. Jego krzyk wstrząsał posadami świata, a świat Lorraine był wówczas mały, bo i ona była mała. A w świecie, który do tej pory znała, ojciec nie krzyczał. "Nie muszę podnosić głosu, aby być usłyszanym", zwykł teraz mawiać, ale Lorraine pamiętała jego krzyk, gniewny i desperacki. Przynajmniej zdawało jej się, że pamięta. Nie ufała swym pofragmentowanym wspomnieniom z czasów, gdy wciąż jeszcze opierała się machinacjom Mirandy, która zaglądała jej do głowy za pomocą legilimencji. Zbyt wiele z nich uległo uszkodzeniu, gdy macocha robiła to na siłę. "To nie jest życie, Mirando", wrzeszczał Armand, który o wiele gorzej od Lorraine znosił to, jak Miranda wpychała mu się do głowy, "to życie, które tu wiedziemy, dawno już przestało być życiem". Lorraine śniła także o słabnącym echo kroków matki, niegdyś tak równym jak stukanie metronomu, tak dobitnym jak jej ton, nieznoszący sprzeciwu. "Moje życie przestało być życiem odkąd stanęłam na ślubnym kobiercu", odpowiadała jadowicie, niewzruszona tym, że pusta butelka świsnęła przed chwilą obok jej głowy.
Miranda Malfoy nie płakała, kiedy była zmuszona sprzedać swoje klejnoty i rodową biżuterię, nie płakała też, kiedy wydawała ostatnie oszczędności, aby wyrównać długi Armanda. Nie płakała, kiedy opuszczali rezydencję pod Londynem na rzecz Little Hangleton. Lorraine zapamiętała matkę, jak ta sztywnym krokiem weszła do ich nowego domu i zlustrowała wzrokiem izbę. Zapamiętała jak przetarła drżącą dłonią półlę nad kominkiem, zanim ustawiła ślubny portret na honorowym miejscu, a potem zachwiała się. Zachwiała się, i byłaby pewnie upadła, gdyby nie podsunięte jej krzesło. Zanim usiadła, cała krew zdążyła odpłynąć jej z twarzy. Lorraine nigdy nie zapomniała malującej się na niej udręki. Gdy ojciec raz pojawiał się, raz znikał, zajmując się wnoszeniem do środka ich skromnego dobytku, matka siedziała na kulawym krześle, nieruchoma. Jak zawsze z uniesionym wysoko podbródkiem. Jak zawsze sztywno wyprostowana, jak na damę przystało. Siedziała na tym krześle tak, jak gdyby siedziała tronie. Jak gdyby siedziała na sali tronowej, a nie w rozpadającej się wiejskiej chałupie.
Lorraine Malfoy siedziała na tym krześle i ocierała łzy. Siedziała, przytulając do piersi drewnianą planszę z klawiszami wyrysowanymi ręką Mirandy, z nutami podpisanymi jej eleganckim pismem. Siedziała sztywno, z plecami wyprostowanymi boleśnie, z ostrymi kątami łopatek, które zdawały się przebijać przypominającą papier skórę, z podbródkiem wysoko uniesionym. Siedziała jak Miranda, ale nie była Mirandą, może dlatego łzy, których nie wolno było nigdy pokazywać przy Mirandzie, popłynęły, zanim Lorraine zdążyła je powstrzymać. Dlaczego miałaby dalej grać? Przed kim? Dach wisiał jak otwarta ku niebu rana, pełen dziur, przez które słońce ściekało smugami jak reflektor oświetlający pustą scenę. Widownia także była pusta. Aktorzy obsadzający główne role dawno już pomarli, a teatr – dom, w którym grali rodzinę – spłonął. Wszystko spłonęło.
Tyle tylko pozostało z jej młodości, pomyślała, zaciskając palce na wysłużonej, drewnianej planszy, aż pobielały jej knykcie. Tylko popiół i ruina. Wiedziała, że niedługo będzie w stanie zażartować do Maeve, że popiół z jej dziecinnego domu świetnie nadałby się na nawóz pod pelargonie. Wiedziała, że będzie w stanie znieść odległy wyrzut w głosie Baldwina, gdy ten obwieści jej, jak bardzo ojciec cieszy się, że ta rudera wreszcie, kurwa, spłonęła. Wiedziała, że będzie w stanie przekuć swój ból w siłę. Przemienić brzydotę w coś pięknego, brzydką prawdę w piękne kłamstwo. Lorraine Malfoy była w końcu artystką, a to znaczyło, że kłamała równie pięknie, co grała.
Kaskada skrzących się dźwięków spłynęła spod jej rozedrganych palców.
Przychodziła tu czasem grać. Czasem też przychodziła tu śpiewać. A czasem po prostu przychodziła tu myśleć. Zaczęła nucić cicho do akompaniamentu. Urywane łkanie powoli przestawało wstrząsać jej ramionami, wciąż była jednak blada jak widma białych dam nawiedzających lokalny cmentarz. Tak samo martwa jak one. Jej dom także był martwy. Był martwy na długo przed tym, jak spłonął. Być może był martwy odkąd przestała nazywać go domem. A jednak dopiero teraz opłakiwała go tak, tak jak należało opłakiwać martwych.
Tylko że Lorraine zabrakło już łez.
Odchyliła głowę, wystawiając twarz na słońce, którego drobiny osiadły na jej włosach i rzęsach, drażniąc na wpół przymknięte powieki, wciąż jeszcze lekko zapuchnięte od płaczu.
Strugi światła przemykały między konarami starej jabłoni, poprzez labirynt z liści, owoców i pajęczyn. Gałęzie drzewa przeniknęły do środka przez dziury w zmurszałym dachu, stając się jednością z konstrukcją budynku. Natura przez lata zdążyła zawładnąć jego wnętrzem, pokrywając ściany splotem bluszczowej draperii, a dziury w posadzce – dywanem płożącego się poszycia. Jabłoń, której konary rozciągały się ponad dachem, tworząc z wiejskiej chaty pałac o strzelistym sklepieniu, była stara, bardzo stara. Jej gałęzie uderzały w szybę malutkiego świetlika na poddaszu, gdzie spali. Miranda wiele razy powtarzała, że powinni wyciąć tę zdziczałą jabłoń, zanim jakaś wichura zwali je na chatę, zwłaszcza, że rodziło owce tak kwaśne, że nie nadawały się nawet na ciasto. Ale jabłoń trwała, a Lorraine jadła jej jabłka z czystej przekory, bujając się na zwieszającej się z konara huśtawce, którą ojciec zmontował jej którejś wiosny. Lubiła się na niej huśtać. Ale potem w jabłoń trafił piorun, konar się złamał, a huśtawka zaginęła gdzieś po burzy. Potem znaleźli ją z Cainem w Lesie Wisielców. Zaczepili ją o jedno z martwych drzewo i bujali się na niej, udając wisielców zwieszających się z gałęzi. Lorraine zastanawiała się wtedy, czy matka wie, że myśli o niej za każdym razem, gdy wchodzi do tego lasu. Za każdym razem, gdy słyszy jak targane wiatrem gałęzie jabłoni stukają o szybę okna nad jej łóżkiem.
Gałęzie tej jabłoni przypominały jej bowiem ręce matki, jej prawdziwej matki, która powiesiła się na innej jabłoni – tej rosnącej pod oknami ich rezydencji pod Londynem. Wyobrażała sobie, że jej palce byłyby równie białe, co płatki pokrywającego jabłoń kwiecia. Równie delikatne. Nigdy nie ciągałaby Lorraine za włosy tak jak robiła to Miranda. Nie, jej palce wplatałyby się pieszczotliwie między falujące blond pasma w geście przepełnionym matczyną czułością – przekonywała samą siebie Lorraine, wplatając we włosy białe kwiaty, ledwie te zdążyły rozwinąć się z pączków pocałowanych przez wiosenne słońce – jej dłonie byłyby czułe, nieskończenie czułe. Nigdy nie zostawiłyby na ciele córki choćby śladu siniaka. Jej włosy pachniałyby jak nektar zbierany z kwiatów przez pszczoły, a pocałunki, jakie składałaby na czole Lorraine, byłyby słodsze od miodu. Wpuść mnie, szeptały gałęzie jabłoni, gdy targane wiatrem obijały się o okienko, wpuść mnie, córeczko! Nawet teraz, nadpalone i łamliwe, próbowały sięgnąć do środka przez dziury w dachu i oknach. Tyle że cień drzewa padający na ścianę nie był wystarczająco długi, aby sięgnąć tego, co dawno już przeminęło. Jabłoń było martwa. Nie było już żadnego kwiecia przypominającego o bieli matczynych dłoni. Żadnego szeptu wiatru między zielonością listków, które śpiewały cicho o matce, która nigdy jej nie skrzywdziła, bo nigdy nie miała szansy tego zrobić. Nie było pokrytej mchem, chropowatej kory, w której szukała twarzy, do której mogłaby przytulić policzek.
Spłonęło wszystko, nawet jej dziecięce marzenia, piękne kłamstwa, którymi pokryła brzydką prawdę. Jej dom, jej pierdolony jadeitowy pałacyk, do którego prowadził szmaragdowozielony kobierzec roślinności. Jej zasrany nefrytowy ogród, o który dbała razem z Mirandą, dopóki ta nie stała się tak słabą, że nie dała nawet rady podnieść się z łóżka. Jej jabłoń, jej piękna jabłoń, pod którą napisała dziesiątki piosenek, święte drzewo, w której pomieszkiwała dusza jej matki. Jakże nienawidziła tego miejsca, pomyślała gorzko, ogarniając wzrokiem wnętrze spalonej chaty, jakże je kochała. Jej osobiste Malfoy Manor.
Gdy siedziała na tym krześle przy łóżku umierającej Mirandy, zastanawiała się, czy jak macocha umrze, to będzie nawiedzać to miejsce jako duch. Czy będziesz nawiedzać moje Malfoy Manor, matko? Fałsz pomylonej nuty wybrzmiał dysonansem w uszach Lorraine, gdy ta nie trafiła palcem w odpowiedni klawisz. Wyniszczona przez chorobę Miranda stała się duchem już za życia. Armand nie umarł, ale zszedłszy do podziemi, odrzucił życie na powierzchni. Matka Lorraine była zjawą, a Lorraine zastanawiała się, kiedy i ona się taką stanie. W końcu wcześniej stąpała pośród gruzów bezszelestnie. Nauczyła się rozróżniać skrzypiące schody, unikać rozeschniętych desek parkietu, otwierać drzwi tak, aby nie budzić pordzewiałych zawiasów. Nie budzić gniewu matki. Nie drażnić dumy ojca. Nie przyciągać uwagi reszty rodziny, aby nie zdradzić przed nimi swej wilej natury. Nawet gdy stąd odchodziła, odeszła bez słowa. W ciszy, bo Lorraine nauczyła się wszystko robić w ciszy: była mistrzynią ciszy i niewypowiedzianych słów, i być może całe jej życie wyglądałoby inaczej, gdyby potrafiła wypowiedzieć na głos wszystko to, co zbywała milczeniem. Ale nie potrafiła, więc milczała. Była przecież pianistką, nie poetką. Może i potrafiła pięknie mówić, ale nigdy o rzeczach, które były naprawdę ważne. Potrafiła za to grać.
Pięknie grać.
Nie odwróciła się, gdy usłyszała skrzypienie rozeschniętych desek podłogi uginających się pod naporem czyichś kroków. Nie musiała. Znała te kroki – znała je, chociaż nigdy nie przynależały do tego domu – a Lorraine znała wszystkie odgłosy tego domu. Ale dom nie zawsze był tylko miejscem.
– Tego jeszcze nie słyszałeś – odezwała się w końcu. Choć muzyka nieco przycichła, palce półwili wciąż przebiegały po drewnianych klawiszach, wygrywając wciąż na nowo tchnącą smutkiem melodię.
Nie odwróciła się. Jeszcze nie.
– Formalnie to wciąż madrygał. Bardziej melodyjny niż recytatyw, bardziej mówiony niż aria. A jednak czuć tutaj wczesnobarokową świeżość operowej formy, której Monteverdi jest ojcem, a Jacopo Peri – matką. – Ani na chwilę nie przerwała gry. – Il lamento della ninfa, nazwał go. Lament nimfy. "Miłości, miłości", zawodzi nimfa, "tyle mi zadałeś bólu". Ale to nie jest już próba przywrócenia starogreckiej monodeklamacji, ideału reprezentowanego przez klasyczny teatr. Chór rodem z antycznej tragedii, który opłakuje jej niedolę, choć trzyma się ściśle określonego metrum, rozbrzmiewa renesansową polifonią głosów. A śpiew nimfy jest w stylu recitativo arioso. Ciągnie dźwięki, jak gdyby mówiła i płakała jednocześnie. Jej ból nie mieści się w pięciolinii. Jej ból jest barokowy. – Uśmiechnęła się niemal, pozwalając wybrzmieć frazie w ciszy spowijającej ruiny. – "Pozwól mi umrzeć, żeby więcej nie cierpiała" – zanuciła cicho, zanim przetłumaczyła tekst madrygału na angielski – "albo kochaj mnie. A jeśli nie kochasz, zamilcz, proszę, i kochaj mnie, ale kochaj w milczeniu. Tak między gniewnymi łzami wznosiła głos do nieba." – Wygrawszy ostatnie nuty tetrachordu lamentacyjnego, płynnie przeszła do innej melodii, pozwalając palcom delikatnie oprzeć się o klawisze, gdy przeszła w bardziej modalną, statyczną harmonikę. – Mając w pamięci Lament Orfeusza z opery L'Orfeo, którą Monteverdi napisał blisko trzydzieści lat wcześniej – ciągnęła – Lament Nimfy, z jego silnie ekspresyjną melodyką, opartą na dysonansach i chromatyce, zdaje mi się... Zdaje mi się dalece smutniejszym. Dalece bardziej gniewnym. Lubię myśleć, Baldwinie, że ta nimfa to Eurydyka. Bo czy ktoś pochylił się kiedyś nad bólem Eurydyki?
"Tyś umarła, moje życie – a ja wciąż oddycham", odpowiedziała jej Lamentem Orfeusza drewniana atrapa pianina, zanim Lorraine, z twarzą skrytą za włosami, zaintonowała od początku Lament nimfy.
// Korzystam z przewag Muzyka i Występowanie, aby móc ładnie zagrać na zaklętej planszy do ćwiczeń mój ulubiony lament Monteverdiego, pośród ruin domu, w którym się wychowałam.
// Poza tym trochę przeżywam fakt, że spaliło mi się wszystko, co łączyło mnie z moją przeszłością, więc robię lore drop dzieciństwa w Little Hangleton (przy zawadzie Toksyczna rodzina), w trudnych chwilach wspomagając się przewagą Kłamstwo, bo przecież najlepiej okłamywać samą siebie, że wszystko jest i było w absolutnym porządku.
// Uskuteczniam anam cara shit z Baldwinem.
// Poza tym trochę przeżywam fakt, że spaliło mi się wszystko, co łączyło mnie z moją przeszłością, więc robię lore drop dzieciństwa w Little Hangleton (przy zawadzie Toksyczna rodzina), w trudnych chwilach wspomagając się przewagą Kłamstwo, bo przecież najlepiej okłamywać samą siebie, że wszystko jest i było w absolutnym porządku.
// Uskuteczniam anam cara shit z Baldwinem.