Spalona Noc powoli dobiegała końca. Pożar powoli zaczynał uginać się pod działaniami ludzi - nie tylko pracowników Ministerstwa Magii, lecz także zwykłych obywateli, którzy tłumnie ruszyli do tego, by ratować nie tylko swoje dobra, lecz także dobra sąsiadów i samych sąsiadów. Ludzie nagle postanowili się zjednoczyć i sobie pomagać, chociaż podczas całej nocy nie brakowało także osób, które skakały sobie do gardeł, pragnąc zrzucić na innych winę za to, co się działo. Obserwował to z uśmiechem, malującym się pod maską. Zdążył deportować się z Londynu już dwa razy i wrócić tylko po to, by pokazać się pod swoją prawdziwą twarzą i pokazać, że jako przykładny pracownik Ministerstwa Magii również pomaga - chociaż tak naprawdę nie pomagał wcale, a po prostu obserwował ludzi, którzy mogliby zagrozić ich krwawej rewolucji. A teraz... Teraz należało zadbać o to, by kolejne ich cele nie podniosły się z ziemi, gdy tylko na niej wylądują.
Po raz kolejny tego dnia stanął ramię w ramię ze Stanleyem, obserwując chaos, który rozciągał się przed nimi. Stali na jednym z dachów ulicy Pokątnej, patrząc z góry na to, co się działo. Ludzie wciąż biegali jak mrówki, które tylko czekały na to, by przy pomocy szkła powiększającego zacząć ich przypalać. Lestrange obserwował otoczenie uważnie, wypatrując... Cóż - najłatwiejszych celów.
- Brygadzista - powiedział cicho, wskazując na jedną z alejek. Młody mężczyzna, chyba w wieku Rodolphusa, odgarniał właśnie gruzy na ulicy (czyżby te same, które on sam przeniósł dzisiejszej nocy?), jakby próbował się do kogoś dokopać. - Zawsze jednego mniej.
Przechylił głowę, wpatrując się w Borgina, jakby tylko czekał na znak, tak jak wtedy Alexander, który rzucił się na ich pierwszą ofiarę niczym pies gończy.