• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu v
1 2 3 Dalej »
[09/09/72] Zejdź z drogi ćmom i kwiatom, postroń się złudzeniom

[09/09/72] Zejdź z drogi ćmom i kwiatom, postroń się złudzeniom
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#1
31.05.2025, 11:19  ✶  

—09/09/1972—
Helloise & Alexander, Ataraxia



Niechętnie rozdzielała się z Leviathanem w pokoju pełnym upiorów, lecz nie protestowała, odeszła i zajęła wskazane jej przez niego miejsce w kącie. Rozkładając swoje rzeczy, słuchała pierwszych raportów, lecz nie podnosiła wzroku w dziecinnym przekonaniu, że i oni nie będą na nią wówczas patrzeć.
Gdy skończyła, zapadła się nieruchoma w fotelu. Morze czarnych szat falowało w podrażnionych dymem oczach, dudniło i pulsowało metalicznymi głosami, ogłuszało ich echem. Zarysy kształtów rozmazywały się i rozlewały poza oczekiwany kontur, wycieńczony nocą umysł nie był w stanie ująć ich w spójny obraz. Czy byli tylko gorączkową halucynacją piekielnego sądu? Czy to było prawdziwe? Helloise zamknęła oczy, aby sprawdzić, czy podążą za nią pod opuszczone powieki. Rzeczywistość nie mogła jej tam dogonić, halucynacja — tak. Czekając werdyktu tego testu, jej rozedrgana świadomość cofnęła się w głąb jestestwa, zbiła w niestabilny punkt o krytycznej koncentracji.
Nie, nie weszli pod jej powieki, to ona wypłynęła spod nich w czarne morze. Nagle była wszędzie. Rozpierzchała się w między nich ciągnięta przez salę siłą odpływów, aby zaraz przypływ sprowadzał ją z powrotem w półprzytomne ciało. Pomyśl, że to sen. Pogrążyła się w bezwładnym tańcu z migającą na granicach snu i jawy świadomością. Te same bodźce dochodziły co chwilę z innej strony, głowa nie nadążała sortować doświadczeń, a one mieszały się ze sobą niczym seria migawek, między którymi brakowało wspólnych ogniw.
Chyłkiem przemykała pod ścianą za liderem czarnego zgromadzenia, swobodna, pozbawiona ciężaru formy, a wtem ściągało ją z powrotem. Znów i znów wypływała pomiędzy fałdy czarnych szat, szukając tej jednej znajomej maski. Nie zostawiłby jej tu samej, prawda? Lecz gdy już zdawało się, że udało jej się go odszukać, ledwo wyciągała do niego widmowe ręce, fala zmywała ją z powrotem w uziemione w fotelu ciało.
A ty czego szukasz pod maską, Alexandrze? Tam nic nie ma. Skorupa z tętnem.
Przeglądała się w jego szklanej kuli. Stała tuż za Mulciberem, gdy szedł w jej stronę. Owionęła go sobą. Przyjrzała się z bliska rannemu ramieniu.
Czego ty szukasz w bezwładnej kukiełce utopionej w fotelu? Głowa osunięta na pierś. Wiotkie dłonie złożone na ramionach siedziska. Rzeźbiarz nie zdążył podarować tej laleczce twarzy. Warstwa szarych popiołów zmatowiła kaskady złotych włosów, przeobrażając je w siwą szopę. Czy więc dzieło tego Stwórcy miało uosobić Staruchę? A jednak dał jej również młode dłonie Dziewicy i zużytą szatę spracowanej Matki.
Gdy Śmierciożerca usiadł obok kukły, ktoś pociągnął sznureczek u czubka jej głowy, prostując sylwetkę. W znieruchomiałe palce z powrotem wlano życie, a drewniana twarz bez twarzy obróciła się wprost na wieszcza tak, że gdy w końcu uniosły się powieki uśpionej lalki, szklane koraliczki jej błękitnych źrenic były wlepione wprost w maskę Alexandra.


dotknij trawy
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#2
02.06.2025, 04:33  ✶  
Alexander nie przepadał za wróżeniem z kuli.

Kryształ kuli nigdy nie pociągał go ku sobie tak, jak przyciągała połyskliwa tafla lustra, wabiąca swym śpiewem niczym syrena, z ogonem pokrytym błyszczącą łuską. Matka powiedziała mu kiedyś, że wróżbici boją się zaglądać w zwierciadło, bo to wymaga spojrzenia nie tyle poza jego taflę, co poza samego siebie. "Wędrujesz wtedy poza swoje ciało", mówiła, "a my, Cyganie – my mamy wędrówkę we krwi".
Lustro pozwalało skupić spojrzenie, kryształ kuli je rozszczepiał.
Kryształ kuli przypominał mu skrzydła ważek igrających nad powierzchnią wody, które niczym roztrzepotane pryzmaty rozszczepiały padające nań promienie słoneczne. Świetliste powidoki przesuwały się pod powiekami Alexandra, pieściły jego rzęsy, nie były jednak niczym więcej jak tylko pięknym mirażem.
Tafla lustra przypominała mu głębią taflę jeziora. Zanurzał się coraz to głębiej, i głębiej, pogrążając w ciemnych odmętach czarnej toni. Zawsze ustawiał lustra tak, aby trwały zwrócone każde w inną stronę. Tak, aby w potrójnej tafli mogła odbijać się nieskończoność. Wielu wróżbitów bało się zagubić duszę, nurkując w odmętach lustra, ale nie Alexander. Alexander bał się, że ją tam znajdzie. Do tej pory nie był gotowy na widok tego szkaradztwa, dzisiaj jednak pozbył się resztek tej bojaźni. Patrzył przez siebie i poza siebie. Na dnie lustra, podobnie jak i na dnie jeziora, znalazłby jedynie spokój. Znalazłby prawdę, pomyślał, beznamiętnie odkładając na bok kryształową kulę, w której zobaczył tylko zmętniałe odbicie błękitnych oczu.

Prawda była taka, że było mu trochę słabo.

Wciąż krew sączyła się z rany na ramieniu. Wciąż czuł jak zamiast niej krąży mu w żyłach przepowiednia, którą wypowiedział wcześniej tej nocy, pozwalając, aby dar wieszczby owładnął jego duszą i ciałem. Wciąż nie mógł otrząsnąć się z mocy uroku, który nałożył na siebie i na towarzyszącą mu wieszczkę – kryjąc ich w mroku, gdy kroczyli przez pogorzelisko – przyoblekając ich w popiół. Wszystko, aby mogli widzieć, sami nie będąc widzianymi, on i... On i Scylla, pomyślał, otuliwszy jej imię swego rodzaju czułością, jak gdyby chciał pogłaskać wszystkie sześć psich łbów stwarzających monstrum, jakim było to drobne dziewczę. Nie wypowiedział jej imienia na głos. Nie wyciągnął go jeszcze spośród kart mitologii. Nie dlatego, że nie był gotowy poświęcić sześciu mężczyzn, aby przepłynąć przez nią i ponad nią, pomyślał, przecinając salę, wypełnioną przez maski i płaszcze. Nie, jej czas miał dopiero nadejść.
Wyszedł z kąta, gdzie wsparty o stary sekretarzyk krył się, jak gdyby był wciąż bardziej podobny cieniom, które pieszczotliwie wyciągały ku niemu swoje pomroczne ramiona, sunąc wzdłuż karku jak ręce stęsknionej kochanki. Ale Alexander nie był już cieniem, choć te plątały się na peryferiach jego spojrzenia. Był przytłaczająco sobą, przyziemnym, całkiem namacalnym sobą, i czuł się brudny, był brudny, a jednak, kiedy przemierzał pokój, stawiając powoli krok za krokiem, kroczył pewnie. Nie pozbył się ciężaru, jaki nosił na barkach, ale przestał pod nim uginać plecy.

W jego kroku było coś, co sugerowało stałość, ale jej postać falowała w jego oczach, jak wszystko w tej sali. Alexander dobrze znał tę falującą sensację. Poddawał się jej bez słowa skargi za każdym razem, gdy wieszczył. Poddawał jej się niemal z lubością. Zanim pogrążał się w proroczym transie, płynął z nurtem rzeczywistości, która wtedy zawsze wydawała się falować: jak gdyby jej wody nie mogły zdecydować, czy mają pochłonąć padające na nie światło, czy mają je odbić. Alexander znajdował przyjemność w patrzeniu. Znał przecież wzór fal rozchodzących się po gładkiej powierzchni jeziora, gdy jego spokój mąciła przepowiednia niczym ptak podrywający się do lotu. Niczym kamień rzucony na wodę.

Czy to ona zmąciła spokój? Czy rzuciła kamieniem, czy może zostawiła piórko?

Usiadł. Nieumiejętnie zaczął odwijać szmatę, której użył, aby zatamować krwawienie z rozciętego zaklęciem ramienia. Nie miał żadnego doświadczenia w opatrywaniu ran, więc nie dość, że opatrunek był niechlujny, dawno już zdążył się obluzować, niespecjalnie przysłużywszy się swojemu przeznaczeniu. Wyczarowane przez Alexandra bandaże dawno już przesiąkły posoką, podobnie jak rękaw jego szaty. Wciąż czuł jak niewprawne wiązania wpijają mu się w nieprzyjemnie ścierpłą rękę. Bez zastanowienia ściągnął z niej rękawicę, sztywną od zakrzepłej krwi, która wciąż sączyła się z niezasklepionej rany. Krew plamiła jego dłoń, wyglądając zza paznokci żałobą, a popiół wypełniał żłobienia pokrywających ją linii. Cóż mógłby z nich wyczytać?

Co mógłby wyczytać z jej dłoni?

Czasami wolał patrzeć ludziom na dłonie niż w twarze. Z wiekiem pozbył się tego nawyku, bo nie chciał być postrzegany jako ktoś, kto nie potrafi wytrzymać ciężaru cudzego spojrzenia. Nie tak winien przecież postępować mężczyzna. Ale nawet ojciec mawiał, że prawdziwego mężczyznę potrafi poznać po samym tylko uścisku dłoni. Nie potrzeba do tego chiromancji, pamiętał, jak prychał pogardliwie. Nie, nie należało patrzeć na dłonie: dłonie należało ściskać – mocno, ale nie za mocno – patrząc przy tym ludziom w oczy. Zawsze prosto w oczy. Nawet wtedy, gdy ich dłonie mówiły Alexandrowi więcej, niż mogły mu powiedzieć ich oczy. W salonowej etykiecie, którą próbował wpoić mu ojciec, zawsze odnajdywał echa zwierzęcego atawizmu. Psy, patrząc prosto w oczy, pokazywały, że nie czują strachu. Gdy uciekały spojrzeniem, czuły się przestraszone, niepewne. Próbowały udawać, że zajmują mniej miejsca, jak gdyby sam akt niepatrzenia uwalniał je od ciężaru istnienia. Bo patrzeć znaczyło być. Ale patrzeć znaczyło też rzucać wyzwanie.

Nie dla niego. Nie dla Alexandra. On zawsze patrzył. Patrzył w jej oczy, w twarz, skrytą za maską, ślizgał się spojrzeniem po spracowanych dłoniach, sunąc wzdłuż smukłych palców, których pozieleniałe opuszki pokrywała nieco zgrubiała skóra. Przypominały mu barwą rzęsę porastającą jezioro. Gdyby dotknęła go tymi dłońmi, czy pozostawiłaby po sobie ślad? Czy pomazałaby go zielonością, jak w bajkach zwykły mazać swe ofiary rusałki czy inne strzygi, mieszkanki jeziornych odmętów? Ze swymi posiwiałymi od popiołów włosami była niczym bogini Marzanna, płonąca, ale przecież niespalona, bo gdy kolorowe spódnice symbolizujące jej dziewczęctwo zajmowały się ogniem, gniew jej, stary jak świat, gasiły wody jeziora, w którym każdej wiosny przychodziło utonąć tak bogini, jak i tworzonym na jej podobieństwo kukłom ze słomy. Jej dłonie nie pachniały słomą, nie pachniały też popiołem, lecz palonymi ziołami, kompozycją przypominając kadzidła, które płonęły w jego sypialni, kiedy potrzebował przywołać sny. Jej dłonie pachniały snami.

Sęk był w tym, jakie w tych snach mogły go nawiedzić marzenia.

– Jeśli nie chciałaś się wyróżniać, winnaś była wyryć w drewnie runy – powiedział, przesuwając spojrzeniem po prostej, drewnianej masce, za którą skrywała twarz. Ledwie poruszył wargami, nie pozwalając sobie na więcej niż szept w obecności postronnych. Wiedział jednak, że go usłyszała, bo w końcu zbliżyła się, szeleszcząc sukniami. Wyprostował się w krześle, zwracając w jej stronę zamaskowane oblicze. Charakterystyczne symbole pokrywały maski wszystkich Śmierciożerców, a choć zdarzało mu się zapominać imiona, pod jakimi służyli sprawie, nie zapominał nigdy znaczenia pokrywających ich wyżłobień. W zamyśle mają nas ochraniać, chciał zakpić. Mnie tej nocy nie ochroniły. Z bliska widział, że jej maska nie była doskonała, jak gdyby drewno nie chciało w pełni się poddać jej dłoniom. I dobrze, pomyślał. Była doskonała przez swoją niedoskonałość. Widział ślady dłuta. Widział wzór sęków, który przypominał mu linie papilarne. Gdyby powiódł po jej masce palcami, dałby radę wyczytać z niej więcej niż z doskonale gładkiej powierzchni kuli. Gdyby powiódł po niej palcami, zastanawiał się, czy musiałby wyciągać z nich drzazgi i zadziory?
Wyciągnął w jej stronę zranioną przez aurora rękę, starając się nie krzywić, gdy oparł nie do końca jeszcze rozbandażowane ramię o podłokietnik fotela.

– Zdołasz to naprawić?


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#3
03.06.2025, 13:28  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 03.06.2025, 14:33 przez Helloise.)  
Helloise nie przepędzała ze swojego ogrodu brudnych psów. Znosiły na umorusanych futrach dzikie nasiona zebrane z odległych łąk i gubiły je między jej uprawami, a wkrótce w ich miejscu wschodziły pierwsze pędy-niespodzianki. Zwykle chwastu, niechcianego prezentu, który wyrywała z korzeniem; czasem jednak, raz na bardzo wiele brudnych psów, pojawiało się coś ciekawego, czemu pozwalała z litości dojrzewać u siebie.
Brudne było najlepszym świadkiem życia, choć złośliwie kreowało się na antyżycie. Brudne były te psy noszące nasiona i brudne było ich gnijące mięso, gdy na łopacie kobieta wynosiła je w las po tym, jak padły pod płotem. Brudne od błota po ulewie zioła kpiły z niej, że nie może ich takimi zebrać i ususzyć, a ona szydziła z ich oszustwa, wsuwała je surowe do ust i rozgniatała między zębami, aby posmakować językiem soków — i nic nie robiła sobie z ich piasku chrzęszczącego między jej szczękami. Brud tego cienia w Ataraxii, który teraz oddzielił się od pozostałych i przyszedł do niej, był tym, co czyniło go uchwytnym, a więc godnym uwagi na tle charczących jednym głosem czarnych monolitów bez wyrazu.
Czy gdyby go skruszyła, brudna krew chrupałaby między jej zębami?
Nie odwracała wzroku, nie wzdrygała się pod jego spojrzeniem. Lubiła czuć na sobie ciężar istnienia w przestrzeni, istnienia w cudzych umysłach. Dlaczego więc teraz próbowała ginąć w kącie?
Pierwsze słowa wypowiedziane przez Mulcibera wypchnęły ją niespodziewanie spod maski i otworzyły oczy na to, że znalazła się w więzieniu. Wraz z tą pustą drewnianą maską podarowano jej strach. Chowała się pod nią, a skoro chowała się — musiała się i lękać. Wcześniej — bez niej — była dumna i zuchwała, królowała nad zamaskowanymi istotami przewijającymi się przez noc. Podoba ci się? Jej głowa gwałtownie zapadła się pod taflę czarnej wody, a głębina zadudniła jej własnymi słowami. Podoba ci się? Czy teraz to Śmierciożerca naprzeciwko kpił z niej? Czy ona sama zakpiła z siebie? Podoba ci się? Tak przed paroma godzinami łajała nieznajomego sługę Czarnego Pana. Teraz ostrze trzymane w jej ręku zwróciło się w stronę jej własnego żebra. Podoba ci się? Gdy zakładała maskę przed przyjściem tutaj.
Trwała przed Alexandrem, nie zdradzając się niczym poza tym, że jej ręka drgnęła ku twarzy, jakby miała zerwać drewnianą osłonę. Czarna woda wlewała się zaś do jej gardła i wrzała podniecana ogniem płonącej wiedźmy. Rozpychała się w niej, chciała kipieć przez usta, nadymała je niewidoczne pod maską. Gdy czarna woda przerwie delikatną tamę warg, porwie ze sobą maskę, porwie ze sobą gniewną boginię i porwie...
Przecież nie tylko siebie Helloise utopi w tym sztormie.
— Milcz.
Zdusiła między palcami swój płomień — bogini Marzanna — płonąca, ale niespalona. Sama weszła pod tę maskę, sama ją wzięła. Była pod nią tyle tylko, ile sama wytyczyła sobie granicy. Nie była więźniem.
Przysunęła się bliżej Alexandra tak, aby mieć dobry dostęp do na wpół rozbandażowanego ramienia. Czerwona wyrwa w czarnym ciężkim cieniu, poszarpane świadectwo jego człowieczeństwa. To, czego wcześniej szukała w wizerunku Draconisa. Poprawiła ułożenie rannej ręki, aby jej było wygodniej, i w ciszy kontynuowała odwijanie bandaża tam, gdzie on go porzucił. Łakomie uciekała co jakiś czas wzrokiem na jego drugą dłoń — ludzką dłoń wyjętą z rękawicy. Widać było na niej wyraźnie noc, która tak łatwo ginęła na ich szatach.
— To on zdecydował, żeby mnie wymazać — odezwała się w końcu szeptem równie lekkim jak jego, odkładając bandaż na bok. Nie była ani zła, ani smutna. Stwierdzała ten fakt niczym wzruszeniem ramion.
Wymownie pochyliła głowę w dół, zwracając uwagę na brakujący pas materiału spódnicy, tego przy zbezczeszczonej, obszarpanej krawędzi, odsłaniający białe nogi nietknięte przez popiół, którym cała reszta postaci czarownicy była pokryta. Zaraz wróciła do pracy — spowolniałej od zmęczenia, lecz starannej.
Z bliska widział, że jej maska nie była doskonała, materiał nie chciał w pełni poddać się zaklęciom Leviathana. To ślady jego czaru widział. Widział wzór sęków tam, gdzie mężczyzna za mocno postrzępił spódnicę przy rozrywaniu jej samymi rękoma i gdzie nie do końca płasko ułożył na swojej dłoni fałdy materiału, gdy je przemieniał. Gdyby Alexander powiódł po jej masce palcami, znalazłby tylko rękę drugiego Śmierciożercy kształtującego ten przedmiot. Na jego palcach zostałyby tylko niteczki transmutowanego w groźne drzazgi ubrania Helloise, z którego ta chyłkiem wyślizgnęła się, umykając obserwacji jasnowidza. Jej drewniana maska — ta prawdziwa, kryjąca sekrety jej rąk — posłużyła za rozpałkę ogni, w których rodziły się eliksiry stojące teraz pomiędzy nimi. Falująca i nieostra tożsamość wiedźmy skryła się tej nocy zaszyta po kątach chaty, czekając cierpliwie, aż jej właścicielka zdejmie obcą maskę i wróci do siebie.
Joke’s on you.
— Nie znam run. — Rozchyliła pokrwawionymi palcami krawędzie jego szaty, aby wyłonić spod nich ranę. Zdrapać tę warstwę cienia i wyłuskać z niego życie, które próbował kryć pod brudem szat. — Nigdy nie musiałam się ich uczyć, bo mówię językami starszymi niż runy.
Pierwszymi językami, które zaistniały w chaosie — nim jeszcze wyłoniła się z niego pierwsza zasada i nim oddzieliła się magia. Słowami, które królowały, nim pierwszemu mężczyźnie wyrósł język. Tym reliktem praczasów, gdy w ustach mężczyzny był tylko niewykształcony kikut, a dysponować mógł tylko oczami, którymi obserwował księżyc obradzający niebo w pierwsze gwiazdy. Obok niego wówczas pierwsza kobieta nuciła z drzewami pieśń, na którą on pozostawał głuchy, i jedynie smakując drżenie jej warg, mógł poznawać ten prastary śpiew.
— Nie widzę śladów czarnej magii. — Hela pochyliła się z uwagą nieco bliżej ku jego ramieniu; tak, że zapach krwi wziął górę nad wszechobecnymi popiołami. — Mogę sobie poradzić.
Wyłowiła spomiędzy flaszeczek jedną z prostszych mikstur — dezynfekującą rany i rozpraszającą resztki magii pozostałe po raniącym zaklęciu, aby ta nie zakłócała działania właściwego eliksiru.
— Szczypie.
Odkorkowała flaszeczkę i wysączyła część jej zawartości na ranę, zbierając spływający w dół ramienia nadmiar czystym skrawkiem gazy, aby nie przemoczył do reszty dołu śmierciożerczego rękawa.


dotknij trawy
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#4
16.06.2025, 19:55  ✶  
"Milcz."

Alexander westchnął, jak pies zawiedziony wydanym przez pana poleceniem, a jednak bez słowa ściągnął drugą rękawicę, pozwalając Helloise ułożyć jego ramię tak, aby było jej wygodniej pracować. Odchylił na chwilę głowę do tyłu, zapadając się w fotelu, który znał dobrze jego ciężar. Znała go cała Ataraxia, a chociaż nigdy nie nazwałby tego miejsca domem, bywały momenty, że czuł się tutaj jak w domu. A psy nigdy nie zdychały w domach. Odchodziły, gdy zaczynały przeczuwać, że nadchodzi koniec, jak gdyby chciały oszczędzić tym, których kochały, widoku psiej padliny. Konieczności wykopania dla niej grobu pod płotem. Więc to pod twoim płotem padłem?, zdawał się pytać, patrząc w twarz kobiety, która pochyliła się nad jego rozciętym zaklęciem ramieniem, jak gdyby próbując opanować krwawienie, mogła jednocześnie opanować targające nią sprzeczności. A jednak milczał, tak jak kazała mu milczeć, przysłuchując się krzykliwej kakafonii intencji, które chrzęściły w jej myślach jak kości pomiędzy psimi zębami. Powlekł spojrzeniem po jej sylwetce, po głowie posypanej popiołem, po znoszonym przyodziewku.

Była taka intensywna.

Panoszyła się jak chwast, ale jej palce były delikatne, gdy dotykały jego skóry. Przypominały płatki kwiatów. Kto zerwał ten kwiat?
Spódnica rozdarta przez pożądliwe dłonie, głuche na rozpaczliwe odgłosy rozdzieranego materiału i na rozdzierające serce błaganie, "przestań". Nie, zadecydował, przesuwając obojętnym spojrzeniem po rozprutych sukniach, którymi zamiatała smętnie podłogę, nie wyglądała mu na kobietę, która by błagała. Czy ten, który rozerwał jej spódnicę, zmusił ją, aby tu przyszła? Tak łatwo było przecież zmusić do posłuszeństwa kobietę pozbawioną różdżki. Nie trzeba było nawet pozbawiać jej magii, pomyślał, powiódłszy spojrzeniem po odsłoniętych nogach Helloise, jak gdyby sam chciał odcisnąć ślady swych palców na białej skórze. Wystarczyło pozbawić ją godności. Wystarczyło zedrzeć z niej tę jebaną spódnicę, wtedy, gdy zaciskała pięści tak mocno, że zaczynały bieleć knykcie. Tak samo biała musiała być jej twarz, gdy wykrzywiała ją trwoga. Tak samo wulgarnie białe były jej obnażone nogi. Czego oczekiwała? Współczucia? Nie miał dla niej współczucia, nie miał go dla nikogo. Zastanawiał się jednak, ile wywleczono dzisiaj na ulice takich jak ona. Z ilu zdarto gwałtem spódnice. Ile porzucono pośród pogorzelisk, aby białe nogi szczerniały na węgiel, a nagą hańbę przykrył popiół dogasających ognisk. A może przyszłaś tu z własnej, nieprzymuszonej woli?, pytały jego oczy, wiedząc, że w odpowiedzi nie dostałyby nic więcej niż obojętne wzruszenie ramionami. Bo odpowiedź była jak zawsze gdzieś pomiędzy. Alexander znał dobrze to miejsce. Pomiędzy. Przestrzeń między miłością, a wykorzystaniem. Ułuda wolnej woli między posłusznym "tak", a pełnym sprzeciwu "nie". Między prośbą, a przymusem.

"To on zdecydował, żeby mnie wymazać", wyszeptała.

Skinął ledwo zauważalnie głową, przyjmując jej słowa tak, jak gdyby słowa mogły mieć tu wciąż jakieś znaczenie. Nie miały. Nie było ważne, czy krzyczała, stawiając opór, czy może poddając się bezwolnie przeznaczeniu, rozłożyła przed nim nogi. Życie ruchało wszystkich. A jednak skinął jej głową. Nie chciał pozbawiać kobiety jej złudzeń tylko dlatego, że sam się z nimi pożegnał. Strzępy jej spódnicy niczym nie różniły się od ochłapów godności, jakich i on zwykł się chwytać, gdy życie wymykało mu się spod kontroli. Gładko golił twarz, nawet wtedy, gdy pod okiem nosił ślady pobicia. Wykrochmalony na sztywno kołnierzyk koszuli zastępował mu kręgosłup moralny, drżące dłonie zwykł zaś przyoblekać w złote pierścienie. Drobne gesty oporu, odmowa podporządkowania się nawet wtedy, gdy odmówić się nie dało. Może dlatego pojął, co próbowała powiedzieć. Nie tylko spódnica, pojął, ale i maska. Pies miał tyle tylko wolności, na ile sięgała jego smycz, a szczekając, zdołał rozewrzeć pysk na tyle, na ile pozwalał mu na to kaganiec. Czy nie powinien jednak cieszyć się, że biega luzem? Czy nie powinien być wdzięczny, że nie przywiązano go do budy szubienicznym powrozem, który zaciskałby się na jego szyi coraz mocniej, i mocniej, za każdym razem, kiedy rzucałby się do płota? Nie przystrzyżono mu przecież uszu ani ogona, jak zwykli robić to ci, którzy wystawiali zwierzęta w nielegalnych walkach. Nie porzucono go w ślepym zaułku, pośród płonących domów. Nie, przecież ona była tutaj, z twarzą skrytą posłusznie za maską, tak samo jak i on stawiła się tu na polecenie swojego pana.

Nie było jednak pogardy w jego spojrzeniu. Alexander odwrócił wzrok od rozdartej spódnicy Helloise. Powinna cieszyć się, że tamten nie rozdarł całej. A może właśnie na odwrót, może powinna się smucić, że pozostawił ją w jednym kawałku, zamiast rozedrzeć materiał do końca i oszczędzić jej wstydu? Pozwolił jej palcom błądzić, nie odrywając spojrzenia od twarzy skrytej za maską, jak gdyby czekał aż pojawi się na niej wyraz obrzydzenia, a może i bólu, gdy niespodziewanie przytrzymał jej dłoń. Jak pies, delikatnie chwytający między zęby rękę, która zwykła głaskać go po łbie tak, jak lubił najbardziej. Niegdyś jej dyskomfort sprawiłby mu coś na kształt satysfakcji. Teraz... Teraz po prostu poprowadził jej dłoń niżej.

Podoba ci się?

Pod palcami mogła wyczuć wypalony przez zaklęcie kształt z pisma runicznego. Pobliźnione linie na skórze, która nie miała się nigdy zagoić. Nie znała znaczenia runy. Nie musiała. Znamię pozostawało niewidocznym, zwykł bowiem maskować je zaklęciem, tak samo jak maskował mroczny znak. Ten jednak rozlał się na jego przedramieniu czernią, jak gdyby w przebiegających powierzchownie żyłach nie płynęła krew, lecz trucizna. Zaklęcie nie było w stanie znieść jej działania, a choć zakrywało wypaloną przez Lestrange'a runę, jego moc osłabła na tyle, by można było wyczuć majaczącą nad mrocznym znakiem bliznę na skórze. Alexander zastanawiał się, kiedy przestał myśleć o Hagalaz jako o przekleństwie. Może powinien podziękować Louvainowi za pozostawienie mu takiej, a nie innej skaryfikacji na przedramieniu. Za przypomnienie o jego słabości, a może o jego sile.

To on zdecydował, żeby mnie pomazać.

Puścił jej dłoń. Nie tylko jemu pozostało w życiu milczenie. Jedyna forma oporu, jakkolwiek niemego, na jaką zarówno Alexander, jak i Helloise, wciąż mogli sobie pozwolić. Czy głaz, na którym utrwalono za pomocą symboli runicznych inskrypcję zaklęcia, pragnął kiedykolwiek przemówić, czy to ludzie, z ich kilofami i dłutami uderzając weń, wydobywali z niego głos, zakłócając kamienne milczenie? Czy trumna z Auzon modliła się nad kośćmi zamkniętymi pod jej wiekiem, czy pozwoliła raczej, aby ktoś zatarł imię wyryte na pokrywie pismem runicznym, milczeniem przyjmując to, co ludzie uważali za zbrodnię na pamięci? Czy miecz, w którego klindze wykuto runami magiczną inskrypcję, dbał o to, czyja ręka go dzierży? O to, czyją pierś przebije jego ostrze? Śpiewał tylko wtedy, gdy stal uderzała o stal. Milkł, gdy spełnił swoją powinność.

Przedziwny był to wyraz solidarności, ale być może jedyny, na jaki było ich oboje stać.

Helloise miała rację, że istniały języki starsze od run. Choć runy stanowiły zapis języka mówionego, same w sobie nie były bowiem językiem. Nie mówiło się runami. Nawet jeżeli jej opinia była podszyta ignorancją, powodowała nią intuicja: runy były przecież oryginalnie postrzegane za pismo kobiece, celowo uproszczone w formie, aby mogło pomieścić wiele znaczeń, wiele przekazów. Seiðr było magią kobiet, za której praktykowanie inni bogowie wyśmiewali Odyna, zgłębiającego jej arkana na łonie Freji – magią intuicyjną, nieskrępowaną formułami. Symboliczne inskrypcje służące kobietom skupieniu intencji, były im bowiem jedynie narzędziem w drodze do celu, a nie celem samym w sobie. To mężczyźni próbowali nadać im znaczenie, zmienić w język obarczony ograniczeniami właściwym wszystkim językom, praktykując geldr, czyli magię opierającą się na wznoszeniu runicznych inkantacji, na skandowaniu znaków... Jak gdyby to znaki miały w sobie moc, a nie ręka, którą je wprzódy skreśliła.

Język był narzędziem niedoskonałym, pod wieloma względami ułomnym: Mulciber nauczył się tego, studiując teksty starodawnych przepowiedni. Przepowiednie kpiły sobie z języków, jakimi posługiwali się ludzie, a jasnowidzowie pozostawali świadomi ich kpin od czasów upadku wieży Babel, a może i dłużej. Przepowiednie lubowały się w półsłówkach i podwójnych dnach. Zawsze wykorzystywały niuanse i niejasności, najchętniej zaś niefrasobliwie bujały na granicy powagi i żartu. Nigdy nie mówiły wprost. Nieważne, jak bardzo jasnowidzowie starali się nagiąć prawa rządzące językiem. Nieważne, jakie wiele znaczeń nadawali poszczególnym wyrazom. To nie było wystarczające. To nigdy nie było wystarczające. Nie sposób było słowami oddać tego, co doświadczał, gdy wieszczył – tego, co kryło się pod powierzchnią przepowiedni, którą wypluwał.

Język był więzieniem, tak samo jak i maski, za którymi skrywali twarze. Więzieniem byli inni ludzie i ich spojrzenia. A jednak, gdy Alexander skupił na Helloise spojrzenie, nie skupiał się na klatce, w której została zamknięta w swej kolorowej spódnicy – niby ptak o kolorowym pierzu – tylko na tym, jaką melodię wybijała, bębniąc o jej kraty. Na tym, jakie piosenki mogła śpiewać w swojej celi.

— Musi być samotnie, mówić językami, których nikt nie pamięta – zauważył łagodnie Alexander, choć zaraz skrzywił się nieznacznie pod maską, gdy kobieta wylała mu na ramię eliksir, aby zdezynfekować ranę. Rzeczywiście, trochę szczypało. Wiedział jednak, że robi to po to, aby mu pomóc, więc nie narzekał.

Storytellingowo korzystam z przewagi Wykaz intencji (jasnowidzenie), żeby wyczuć intencje Helloise. Pokazuję jej runę Hagalaz (taki tam prezencik od Louvaina) na moim przedramieniu. Runa jest zakryta zaklęciem maskującym, które osłabło na tyle, że można wyczuć pod palcami blizny, ale wciąż pozostaje niewidoczna dla oczu.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#5
22.06.2025, 08:46  ✶  
Klatka, do której próbował zajrzeć Alexander, nie eksponowała ozdobnego kolorowego ptaka, którego pieśni chciałoby się słuchać. Nie było w niej ślicznego trofeum usidlonego dla czyjejś sadystycznej przyjemności. Na kraty, o które biła skrzydłami Helloise, narzucono zasłonę, klatkę usunięto w kąt. Pod spodem nie biły o pręty drobne skrzydełka słowika czy skowronka, małego smutnego śpiewaka wziętego w niewolę. To klatka na nieprzewidywalne zwierzę, którego nie udało się poddać tresurze.
Helloise nie skończyła wcale tej nocy jako łakomy kąsek rozszarpany przez stwory z mroków. Wręcz przeciwnie: to ona skonsumowała tę noc. Oblazła pierwszego Śmierciożercę jak szarańcza i skosztowała na języku tego wypełzłego z ognia, wykrwawiającego się mordercy.
Klatka, do której próbował zajrzeć Alexander, kryła zwierzę zaślepione apetytem. Głodne i nienasycone, goniące za kaprysem. Wściekłe i rozdrażnione, gdy nie mogło mieć tego, czego chciało.
Helloise wyszła w tę noc, między te kobiety wywleczone na ulice przez bydlęta, odarte przemocą z godności, ale nie była jedną z ofiar. To ona przemieniła oprawców w ofiary. Jej ręka splotła pod różdżką czar, który gadzimi zębami pokąsał rękę dopuszczającą się gwałtu.
Klatka, do której próbował zajrzeć Alexander, podzwaniała od uderzeń ospałych skrzydeł wspominających, z jaką siłą podrywał je kiedyś gniew. Czaił się tam zwierz opity i ogłupiały, ale wciąż pamiętający, jak to jest kąsać.
Helloise nie straciła strzępów spódnicy w akcie przemocy. Dłoń jej Śmierciożercy znalazła tę drogę tylko dlatego, że ona mu ją pokazała. Ona poprowadziła jego rękę po sobie, tak daleko, że to na niego spadł ciężar protestu.
Klatka, do której próbował zajrzeć Alexander, wabiła i kusiła, aby uchylić zarzuconą na nią zasłonę. Spróbować włożyć rękę między te karty, choćby wyrokiem miało być zaklinowanie się w nich.
Helloise była kąsającym, nie kąsanym. Nie chciała od Mulcibera współczucia. Rzuciła mu wcześniejsze słowa z taką obojętną lekkością nie po to, aby zapłakał nad jej losem. Rozrzuciła je między nimi jak piach gryzący oczy, aby schować się w tym pyle. Schroniła się wygodnie za plecami czarnej bezosobowej figury, którą Alexander zdążył oskarżyć w głowie o cały wachlarz przemocy. Bo to była jego decyzja. Ja nie mam nic wspólnego z tą maską. Nigdy bym sama tego nie wybrała. Nigdy bym nie kryła się w ten sposób. Weszłabym z uniesioną głową i ogłosiła swoje imię. Nie znam wstydu. Nie znam strachu.
Prawda była tymczasem taka, że gdy on wręczył jej maskę, podziękowała mu. Nie musiał używać przemocy, nie przyprowadził jej tu na żadnej smyczy. Nie podobało jej się ukrywać, ale nie odezwała się słowem sprzeciwu, gdy wymazywała swoją twarz. Przyjęła niechciane ograniczenie ze smętną wdzięcznością. Chowając siebie, chowała jego. Ułożyła te decyzje nie wokół własnego impulsywnego widzi mi się, które kierowało nią na co dzień, lecz wokół niego — i ciążyła jej myśl, jak łatwo jej to przyszło, jak mocno ją wyhamowało. Zrzuciła więc na Śmierciożercę winę, żeby rozmydlić tę słabostkę. To jego decyzja.
Nie protestowała, gdy Mulciber zatrzymał jej rękę i nadał jej nowy kierunek. Podczas tej krótkiej wędrówki wyciągała palce po jego skórze, jakby po drodze chciała zabrać go dla siebie jak najwięcej. Uniosła głowę, żeby spojrzeć na maskę, spod której nie sposób było dojrzeć obserwujących ją oczu — a nie wątpiła, że to właśnie robią. I zaśmiała się bezgłośnie, niemal pogardliwie — samym drżeniem ramion i świstem wypuszczanego przez nos powietrza. To nie jej zależało na załataniu jego ran. A o ileż przyjemniej przecież było zwiedzać krzywizny męskiej ręki i tropić pod palcami linie żył niż grzebać wokół brzydko porwanego ciała.
Przestała się śmiać, gdy poczuła runę. Znalazła pod palcami jego więzienie, mimo że nie prosiła, aby się tak przed nią obnażał. Nie była przygotowana na to, że przypadkowy Śmierciożerca wyłoniony z czarnej masy wciśnie jej rękę między pręty swojej klatki.
— Co to? — zapytała głucho, gdy zaznajomiła się z kształtem. Nie odważyła się spuścić na to przedramię oczu. Patrzyła na niego: maska w maskę. — Płotek... czy krata? — Zamierzasz przeskoczyć przez nią czy to wyznacza twój kres?
Nie znała run — to prawda — lecz mimo to jej ignorancka intuicja złożyła bliznę w przeszkodę. Runa była obrzydliwa, a jednak Helloise nie mogła oderwać od niej palców. Wiodła po niej kciukiem w tę i z powrotem, z każdym powtórzeniem dociskając paznokieć nieco mocniej. Skąd to masz? Jakby mogła zdrapać ją, warstwa po warstwie, i skonsumować istotę mężczyzny pod maską. Skoro raz już ktoś wniknął w niego tędy, przerwał go w tym miejscu, może dzięki temu jej łatwiej będzie wyłuskać z cienia człowieka i obejrzeć go sobie. Kim jesteś?
Tak trudno było jej przeniknąć przez korowód czarnych postaci, który przemaszerował przed nią tej nocy. Mogła unurzać się w ich krwi tam, gdzie ktoś w odwecie zerwał kontur cienia, lecz poza krwią nie pozostało w jej rękach nic — tym łakomiej więc syciła się runą.
— Ty ich nie słyszysz. To nie znaczy, że nikt ich nie pamięta. Nie jestem samotna. — Nie byłam. Cofnęła ręce i złożyła je na kolanach. — Lubiły ze mną rozmawiać, a ja lubiłam słuchać. Czasem wciąż one… — Słowa rozmyły się stopniowo, jakby myśli czarownicy podryfowały powoli w innym kierunku, zostawiając końcówkę na wpół wypowiedzianą.
Kobieta odwróciła się, nie podejmując już ponownie tematu, jakby zapomniała, że kiedykolwiek jakiś istniał. Zaczęła przeglądać flakony z eliksirami, lecz palcem bezwiednie kreśliła runę na swoim udzie, nie potrafiąc wyrzucić jej z głowy. Zawartość szkieł mieniła się kolorami i mieszała w jej oczach. Próbowała przypomnieć sobie głosy Kniei, lecz zewsząd atakowały ją warkoty śmierciożerczych raportów. Knieja była za płotkiem czy za kratą? Zielonkawa zawartość wybranej flaszeczki zafalowała, gdy Helloise ją uniosła. Falowało jej w gardle. Odwróciła buteleczkę w poziom: tak, że „Z” na etykietce zaczęło przypominać runę wydrapywaną na nodze przez materiał spódnicy.
— Musisz wypić.
Zacisnęła niesforną dłoń w pięść. Dopiero gdy upewniła się, że palce zbudziły się z transu, odszukała czystą szklaną fiolkę. Odkorkowała eliksir zatrzymujący krwawienia i wymierzyła — na tyle, na ile umiała — porcję mającą pomóc na ranę Śmierciożercy, po czym wyciągnęła ją do niego dłonią lepką od jego własnej krwi.

// rzucam WOP na to, czy uda się wycelować z dawką
Rzut PO 1d100 - 59
Sukces!


// zużywam z tego posta eliksir zatrzymujący krwawienia nr 2 (krytyczne 100)


dotknij trawy
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#6
13.07.2025, 15:28  ✶  
"Co to? Płotek... Czy krata?"

Podobało mu się, jak próbowała rozdzierać skórę na jego ramieniu. Jak sunęła paznokciami wzdłuż przeklętego piętna, jak gdyby próbowała wydrzeć surowe mięso spod wypalonej zaklęciem tkanki. Sięgnąć tam, gdzie nikt inny nie sięgnąć jeszcze nie zdołał. Nie opierał się, jak gdyby jej wpijające się w skórę paznokcie przynosiły mu ulgę w bólu, który dokuczał mu długo, zbyt długo. A więc naprawdę była uzdrowicielką. Wiedziała, jak oddzielić nadpsute mięso od tego, które nadawało się do jedzenia. A gdy zakpiła że znaczącej jego skórę runy... Alexander uśmiechnął się, po raz pierwszy, i po raz ostatni tej nocy. Zastanawiał się, czy tylko on widzi, jakie to zabawne, ale nie – ona też to widziała. Podoba ci się?, pytały raz po raz niebieskie ślepia, w których lśniło rozbawienie. Zaciskała palce na prętach klatki, w której Louvain próbował zamknąć potwora. Zapieczętować go runą w przestrzeni jego własnego ciała, aby zagryzł sam siebie. A wystarczyło zajrzeć pod skórę, pomyślał Alexander, zaciskając dłoń w pięść, gdy Helloise zbyt mocno zaryła paznokciami o jego ramię. Wystarczyło zajrzeć pod skórę, żeby zrozumieć, że to, co kryło się pod spodem, nie przypominało tego, co było z wierzchu. Co Alexander Mulciber krył zatem pod skórą? Zgromadzeni tutaj Śmierciożercy znali go pod imieniem Serpens, bo pogarda do świata zwykła spowijać Alexandra niczym druga skóra. Gotów był jednak odrzucić tę pogardę tak łatwo, jak wąż odrzuca swą wylinkę. Zacisnąć na niej zęby. Zjeść wylinkę, jak zwykły to robić węże trzymane w niewoli. Zwymiotować, niczym popieprzony Uroboros, któremu przeznaczono w nieskończoność pożerać własny ogon. Co krył pod maską? Odpowiedź była prosta, powtarzana wiele razy tej nocy, choć nikt nie chciał, a może nie potrafił uwierzyć, że Alexander mówił prawdę.

Pod maską nie było nic.

Absolutnie nic. 

Jego klatka nie była jednak pusta. Nic czaiło się w niej, w milczeniu czyhając na tego, kto odważy się podejść bliżej.  Nienazwana nigdy groza z bezcielesnym cielskiem dostrzegalnym jedynie kątem oka,  niczym obecność, która prześladuje we śnie, znikając jednak tuż po przebudzeniu. Potwór z bajki, opowiadanej dziecku na dobranoc. Wiele razy, siedząc pośród starszyzny przy ognisku, słuchał bajek o cygańskich widmach utkanych z popiołów i cieni. O wypalonych przez ogień duszach, które za życia dopuściły się tak wielu niegodziwości, że nawet wiatr nie chciał ich do siebie przyjąć, ponieść ich imionu ku niebu. Nic ich nie czekało. Nawet śmierć. Gnieździły się więc w najczarniejszych ostępach nieprzebytych puszczy, gnane bólem i głodem, a może głodem i bólem, wyklęte zarówno przez bogów, jak i przez ludzi. Nie było ponad to dotkliwszej kary. Kryły swój ból w ciemnościach spowijających wnętrza niedostępnych jaskiń, zamkowych lochów i opuszczonych kopalń. Niemożliwy do zaspokojenia głód zaspokajały strzępami padliny, niektórym zaś udawało się urosnąć w siłę na tyle, aby móc polować na żywe zwierzęta. Lecz nie takiej strawy pożądały potwory utkane z cieni i popiołu, opowiadały stare Cyganki, a blask ognia odbijał się w ich oczach w odległym wspomnieniu nienazwanej grozy. Grozy, o której pamięć przekazały im ich matki, a ich matkom – ich babki. Wszystkie pokolenia kobiet siedziały wówczas przy tym ognisku, wpatrzone w płomienie, szepcząc swe sekrety tym, którzy chcieli słuchać. Córkom na poradę. Synom na przestrogę. Szeptały, bo o niektórych sprawach mówić można tylko szeptem. Potwory, szeptały, pożądają dusz.

W pierwszym odruchu pomyślał wtedy o dementorach, ale odrzucił od siebie to skojarzenie. Nie wiedział, czym byli dementorzy, ale wiedział, że nie było w nich nic ludzkiego. A widma, choć stworzone z cieni i popiołów, były niegdyś ludźmi. Cyganie powiadali, że w czerni potwornej paszczy wciąż dostrzec można podobieństwo do człowieka, którym niegdyś był. Że w jego oczach, w których płonął ogień, wciąż tliło się wspomnienie niegodziwości, jakich dopuścił się za życia. Nie dalej jak może godzinę temu Alexander nałożył na siebie i na Scyllę zaklęcie, które upodobniło ich do zalegających ponad pogorzeliskiem cieni. Widział, że sprawiało jej to dyskomfort. Sam nie wiedział jednak, jak słowami opisać to, co sam czuł, gdy otulały go ciemności. Pomyślał wtedy o potworach utkanych z cieni i popiołu. O wypalonych przez ognień duszach, powstałych z grzechu. Był tylko jeden sposób na pokonanie potwora. Na poskromienie jego natury, ugaszenie głodu, oddalenie bólu. Potwór umierał tak samo, jak powstawał.

Trzeba było wypowiedzieć na głos jego imię.

Niektórzy wypowiadali je po to, aby ocalić potwora przed wiecznym potępieniem, niektórzy po to, aby go na to potępienie skazać. Dlatego Cyganie nieśli pamięć o imionach swych przodków w pieśniach. Dlatego nie stawiali im pomników, z których mogły zostać skradzione. Bo przekląć czyjeś imię, skraść mu duszę, stworzyć z niego potwora, spętać go... To był los gorszy od śmierci. Imiona mają moc, powtarzał Alexander. Powtarzał to nie bez powodu. Patrzył teraz jak ręce Helloise powtarzają prastary gest, jak palce próbują przeniknąć znaczenie runy Hagalaz, którą wymazał go Louvain. Nie potrafiła jeszcze znaleźć znaczenia. Nienasycona, ze zmysłami podrażnionymi zapachem krwi, z przemocą wszędzie wokół, obijała się o ściany jego klatki, a on... A on patrzył. Podoba ci się?, pytały spokojnie jego oczy. Pozwalał jej kąsać się na oślep, ryć w skórze, póki wciąż miała w sobie wystarczająco siły. Wyczuwała instynktownie, że coś jest nie tak, że coś przeszkadza się nasycić.

Nie kłamała, mówiąc, że zna języki starsze od run. Był jednak ciekaw, czy zrozumie. Czy zaśmieje się. Był ciekaw jej śmiechu. Bo czy nie było śmiesznym, że Louvain myślał, że może znakiem przypadkowo zapoznanym w szkolnej ławie pokonać człowieka, który całe swoje życie poświęcił czytaniu znaków? Zamknąć jak zwierzę w klatce, zatrzasnąć kratę, zrugać jak przywiązanego do płota psa, aby nie próbował więcej zrywać się z uwięzi? A może przywołać po imieniu jak potwora?

Alexander nie miał nawet imienia, którego Louvain mógłby użyć. Nie miał niczego.

Zwierzę miało przynajmniej instynkt przetrwania, odgryzłoby sobie łapę, aby wyrwać się z uwięzi. Pies umknąłby chyłkiem, prześlizgując się między prętami więziennej celi. Człowiek miał rozum, który nakazywał mu szukać wyjścia, odsuwać od siebie szaleństwo myślami o ucieczce. Ale Alexander nie był już ani jednym, ani drugim. Zatracił swoje człowieczeństwo dawno, dawno temu. Teraz był tylko potworem z cygańskiej bajki, który nie dawał bojącemu się go Louvainowi zasnąć.

A potem potwór z bajki przemówił.

– Za płotkiem mieszka wiedźma – wyszeptał – za kratą czycha licho. Wpuść mnie, chatko na kurzej nóżce, do wiedźmy. Lecz cicho! – Nachylił się ku niej, jego szept nie głośniejszy od westchnienia. – Odwróć się do mnie drzwiami, do lasu oknami. Odsłoń ścieżkę pod moimi stopami.

Odsłonił przed nią częściowo swoją twarz. Odpiął maskę, ujawniając, że pod spodem wciąż jest człowiek. Żuchwa, zarys męskiej szczęki, gładko wygolona skóra. Spieczone od gorąca, nieco spękane wargi. Nie było w nim zawahania, a jednak nie odsłonił w całości swej twarzy przed Helloise, wciąż przytrzymując maskę wolną ręką.

Podoba ci się?

Nie, nie tak brzmiało pytanie.

"Jak masz na imię?", spytała wcześniej Scylla. Poprosiła go potem o kroplę jego krwi, którą wychłeptała tak słodko, jak gdyby gołębica spragniona wody pochylała się nad poidełkiem, zamocowanym naprzeciwko altany jego matki, aby ugasić pragnienie. Być może rzeczywiście powinien był użyć innego porównania w stosunku do Helloise. Nie była ptakiem. Nie, powtórzył Alexander, nie z przekonaniem, lecz niemal pieszczotliwie, ty nie jesteś kobietą, która by prosiła. I dobrze. Była w tym podobna do niego, bo Alexander nie prosił, tylko brał bez pytania. Helloise przypominała opitą krwią, pijaną występkiem kunę, której ciemnej sierści nie widać spod pokrywy jasnego pierza, po tym jak rozszarpała śpiące w gołębniku ptaki. Białe były bowiem jej włosy pokryte popiołem, białe nogi, ale jej ręce, ach! Ręce miała lepkie od krwi, jego krwi. Nie do niej należały skrzydła, które biły o pręty klatki, nie, skrzydła należały do jej ofiary.

A jednak, gdy o niej myślał, myślał o drżeniu skrzydeł. O tym, jak falowałaby jej kolorowa spódnica, gdyby obróciła się tańcu, we frenetycznym poruszeniu ku wolności, jak wypuszczony z gabloty kolekcjonera owad. Była jak ćmy, które obijały się o oświetloną płomieniem świec twarz Alexandra swymi miękkimi skrzydłami, rozpaczliwie łopocząc powietrze w więzieniu jego palców, gdy chwytał je, aby się nie spaliły. Nie lubił, gdy zdychały. Gdy dogorywały na jego biurku, a ich wiotkie skrzydła, błyszczące barwami nocy, drgały, w pośmiertnej konwulsji. Zlepione woskiem, zawiedzione skrzydlate nadzieje. Kochały ogień tak mocno, że gotowe były spłonąć, byleby dotknąć płomienia. W jego dłoniach były tak delikatne, ale Alexander nigdy nie nazwałby ich delikatnymi. Cokolwiek siedziało w ich małych, ćmich serduszkach, pchało je ku destrukcji. Być może ćmy potrafiły kochać najdoskonalej na świecie. Całymi sobą, albo wcale.

Zastanawiał się, jak wiele spłonęło tej nocy. Jak wiele wleciało w płomienie, gdzie spotkały swój koniec. Zastanawiał się, czy swymi ćmimi głosikami będą szeptać między sobą o nocy skąpanej w blasku ognia, o nocy początku i końca, o nocy Sądu Ostatecznego, przepowiadanej w owadzich proroctwach. W cichym brzęczeniu ćmich skrzydeł, które nie docierało jego uszu. Nie mógł słyszeć ich brzęczenia. Ale ona... Ona mogła go nauczyć jak słuchać. Jak słyszeć.

Przyjął podaną mu fiolkę, z której Helloise odlała wcześniej część eliksiru, odmierzając poprawną dawkę. Nie zastanawiał się zanadto nad tym, co pije. Kazała mu pić, więc pił. Na początku chciał wychylić zawartość jednym haustem, ale gdy poczuł na języku znajomy posmak... Przechylił lekko buteleczkę, aby smakować powoli. Jak gdyby smakował laudanum z dodatkiem korzennych przypraw, opiumowego wyciągu, który sprawiał, że ból znikał – że głód znikał – że wszystko znikało. Przyjemne uczucie rozlało się po jego ciele, choć nie towarzyszyła mu znajoma mgła narkotykowego zamroczenia. Nie, teraz widział... Wyraźniej. Wszystkim trojgiem oczu. Przez chwilę wszystko falowało. Wychylił leczniczy eliksir do dna. Wyciągnął dłoń z pustą fiolką w stronę Helloise, która wciąż troiła się Alexandrowi w oczach.

– Dziękuję.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#7
30.07.2025, 19:52  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 01.08.2025, 13:01 przez Helloise.)  
Przyroda nie cierpiała pustki — w najsurowsze nic wszczepiała życie, choćby i miało być to życie najdrobniejsze. Obsypywała skały mchem, rozrzucała po pustyni suchorośla, rozsmarowywała na lodowcach sinice. Czy mogłaby być dla niej skorupa cienia czymś więcej niż zabawką? Czy trudno byłoby pokruszyć bliznę po runie i wpełznąć w cienistą istotę? Czy nie wystarczyłyby te szpary w masce? Czy nie zdołałaby wślizgnąć się w niego pod krawędziami maski?
Mogłaby wepchnąć go w głąb, przydusić gęste nic i rozgościć się w nim. Choćby i walczył z nią ten czarny potwór, dławił ją popiołami odrywającymi się od cienistego cielska, to ona wykrztusiłaby go ze swoich płuc deszczem nasion i chmarą os. Z szerokich rękawów posypią się kiełki, głuche wnętrze potwora owionie tchnienie nagrzanej słońcem łąki uciekające spomiędzy jej ust. Ręce miała zdolne: pokrawałaby cień i zszyła pasma mrocznego aksamitu z delikatnymi łodyżkami, listkami i płatkami. Zmusiłaby go w ten sposób, aby tańczył wraz z nimi z wiatrem bujającym polaną i falował w rytm bijących nad nim ptasich skrzydeł. Zmusiłaby nic, aby przyjęło życie. Żerowałaby na tej opuszczonej skorupie, przygotowując ją na swoje mieszkanie — aby nic wypełniał się zielem i robactwem, póki nie zostanie już dla niczego przestrzeni. Uciekający zza maski pył nosiłby wówczas zapach maciejki, przez szpary na oczy i usta kwitłby złocisty wrotycz, przez runę wysączył się mleczny sok mniszków. Na niczym pasożytowało się najwygodniej, bo z niczym nie trzeba było walczyć.
Dobrze, że nie miał imienia. Imiona niepotrzebnie pętały rzeczy, bez nich łatwiej było je przekształcać. Jedynym imieniem, jakie winna nosić żywa istota, był Świat. Imiona były krępującą ramą, zamykały w strukturze tożsamości, gdy celem powinno być wszechzłączenie. Aby scalić się ze Światem, trzeba było wolności od formy — od imienia. To powinno być celem — piękna Świat koronowała wędrówkę, sumowała w sobie pełnię.
A może to tak po ludzku Helloise nienawidziła imion, bo czuła się przez nie skrzywdzona? Z nazwiskiem otrzymała rolę i oczekiwania, których nie chciała nigdy spełnić, więc odepchnęła je od siebie w próbie stania się niczyją. Próbie — bo mimowolnie wciąż dryfowało wokół niej Rowle i to przez nie znalazła się tej nocy w Ataraxii.
Ukołysało ją tam w fotelu morze falujących czarnych szat, od duchoty ich ognia i przemocy skleiły się jej powieki, za oknami umierał świat, w niej żył Świat. Wiele Śmierciożercy posiali pustki, która prosiła o wypełninie. W czarne płaszcze bez śladu wsiąkała krew — tym bardziej kusiło poznaczyć ich czymś, co odcisnęłoby się na śmierciożerczych szatach skutecznie: pomazać żółciutkim pyłkiem kwiatowym czy owinąć ich w babie lato.
Helloise nie wiedziała, jakim sposobem przez maskę potwór ujrzał jej dom, lecz nie była tym zdziwiona. Nie cofnęła się, gdy znalazł się tak blisko, że same ich oddechy mogły nosić słowa.
— Chatka zawsze jest zwrócona drzwiami, bo drzwi jest dwoje — poprawiła go lepkim szeptem. Uniosła stopę, aby lekko uderzyć podeszwą o podłogę. Tak cicho, aby echo jej domu potężniało wyłącznie między nimi, nie docierając do pozostałych. Stuk. — Drzwi dla ludzi oraz drzwi dla lasu. Chatka nie kryje ścieżki. Jest przedsionkiem. — Stuk. — Była ścieżką. Teraz wszystko, co przychodzi, musi zatrzymać się w chacie. — Stuk. — Nie ma już drogi do lasu.
Trzy stąpnięcia, które budziły magię w chatce. Zaproszenie.
On również zaprosił ją do siebie, podnosząc maskę. Ręka czarownicy podążyła za przekazaną buteleczką ku twarzy mężczyzny, jakby asekurowała lekarstwo — czy Śmierciożerca go nie upuści, czy nie uroni kropli. Gdy odjął szkło od ust, położyła palce na jego wargach, pogłaskała je od kącika do kącika i z powrotem — niby upewniając się, czy nie zostały na nich resztki eliksiru. Odszukała pod swoimi opuszkami spierzchnięte nierówności, odszukała widmo jego ciepłego oddechu, w zamian dając te ręce, których wcześniej upatrywał w jej masce. Pozwoliła, by spróbował wyczuć pojedyncze, niewiele głębsze od linii papilarnych blizny po dawnych skaleczeniach, naddartą skórkę przy serdecznym palcu oraz całą jej Spaloną Noc. Poczęstowała go zatartym wspomnieniem wszystkiego, co zebrała od jej początku: pierwszy popiół, zapach stalowych masek i świeżego drewna, aromat ziół i korzennych eliksirów, gorycz laudanum, pot stresu pozostały po starciu z mugolakami, jego własne ciało i krew.
A potem wycofała się, odebrała fiolkę, uchyliła wieko koszyczka i schowała do niego zużyte naczynie. W środku leżała pęknięta różdżka z ciemnego drewna — nie jej, bo jej przytroczona była pętelką do spódnicy. Helloise spuściła na tę spódnicę wzrok i odnalazła wymazane na ubraniu krwawe Hagalaz, zatrzymała się na nim, jakby widziała je pierwszy raz, po czym wspięła się spojrzeniem po ramieniu Alexandra — na zaczerwienioną bliznę, i wyżej, na ranę. Wyrwa zarastała powoli cienką błoną. Śmierciożerca zamykał się, szczeliny w figurze znikały, a wraz z nimi niknął głód wiedźmy. Poznała obcego, zaakceptowała go, mogła bez strachu wrócić do zwykłego sennego czuwania.
— Nie jest w pełni zaleczona. Obchodź się z nią delikatnie, choć kilka dni — poradziła, obwiązując go świeżymi bandażami.
Nie tak powinien działać eliksir, lecz nie okazała tego. Zakorkowała pozostałą we flaszeczce resztkę mikstury i również ją odłożyła do koszyka, po czym zamknęła starannie jego wieko. To była zagadka na kolejne dni.
Helloise wyciągnęła się z powrotem wygodnie w fotelu. Dawała Śmierciożercy odejść. Nie pytała o imię — było zbędne. Nie szukała kropli krwi — miała jej dostatek, lecz i tak nie umiałaby zrobić z niej użytku. Alexander otrzymał zaproszenie — nie wiedziała jeszcze, że to drugi raz, jak go wzywa. Mógł z zaproszenia skorzystać bądź zniknąć, odchodząc w swoją stronę — nie zamierzała go z tego rozliczać. Nawet gdyby bowiem odrzucił je, nie było pewności, że to ostatnie spotkanie. Rzeczy lubiły wracać. Alexander zapewne nazwałby to wyrokami losu, Helloise — przyciąganiem znajomych energii.
Chatka na kurzej stopie zaś zawsze czekała w gęstwinie — gotowa zbudzić się i przyklęknąć gościnnie, gdy trzykroć wędrowiec zadudni w jej ziemię.

Koniec sesji


dotknij trawy
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (4218), Helloise (3325)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa