16.07.2025, 09:13 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 25.09.2025, 19:50 przez Lazarus Lovegood.)
Trigger warning: Myśli rezygnacyjne, wspomniane próby samobójcze
13.09.1972, popołudnie
Lazarus Lovegood nie miał dobrej relacji ze śmiercią.
Powinien przyjąć jej chłodne objęcia w maju 1964 roku, kiedy próbując zneutralizować klątwę w podziemiach badanych ruin popełnił błąd i aktywował ją. “Klątwołamacz myli się tylko raz”, mówiło stare przysłowie. Został jednak, na swoje nieszczęście, uratowany przez człowieka, który wtedy przejął kontrolę, powstrzymał wybuch mocy na wystarczająco długo, by większość zespołu archeologów zdołała się ewakuować, a protestującego Lazarusa wyciągnąć niemal siłą.
Śmierć, jak zdradzona kochanka, zamierzała jeszcze upomnieć się o swoje.
Dwukrotnie jeszcze wyciągała po niego ręce, dwukrotnie jej syreni śpiew okazywał się silniejszy, niż instynkt, silniejszy, niż leki, silniejszy, niż ostatnie życzenie mentora Lazarusa, które brzmiało “Wypieprzaj stąd, Lovegood! Masz żyć! Polecenie służbowe!” - i Lazarus ulegał, ze spokojną rezygnacją, z gotowością. Z ulgą.
Dwukrotnie zawrócono go z krawędzi. Lecznica Dusz. Leki. Terapia. Nadzór całą dobę, nawet w kiblu. Szpitalne ubrania - spodnie bez troczków, buty bez sznurówek. Uwłaczające. Bezpieczne. Wpychające go z powrotem w życie.
Problem w tym, że Lazarus nie miał również dobrej relacji z życiem.
Życie, jak pozostawiona w domu żona, miało wymagania. Miało pretensje. Wstawaj rano. Idź do pracy. Nakarm zwierzęta. Nakarm siebie. Nie myśl o niej. Nie myśl… o nim. Niektóre z tych obowiązków były nawet przyjemne, jak to z żoną, na przykład opieka nad Lethe i Solem, obserwacja ich spokojnych ruchów wśród zieleni terrariów. Ale wciąż myśli Lazarusa uciekały okazjonalnie w stronę kochanki.
To było nie do końca trafne porównanie, pomyślał Lovegood. Nigdy nie personifikował śmierci ani życia w swojej głowie, nigdy nie miał tak wysokiego mniemania o sobie, by wyobrażać sobie, że to sama kostucha przemawia do niego. Ale pozostawało faktem, że intruzywne myśli pojawiały się w umęczonym, wspieranym lekami umyśle. Nikt by za tobą nie tęsknił. Co właściwie sobą reprezentujesz? Tylko kolejny urzędnik, kółko w machinie, która w dodatku nie działa zbyt dobrze. Nie masz rodziny. Nie wnosisz nic. Niepotrzebny. Wadliwy. Częściej i częściej, aż Lazarus zaczął bać się nocy. Kiedy policzył miesiące i pomyślał, że pora na kolejną próbę, zorientował się, że pora też na kolejną terapię.
Kiedy trafił przed niemal rokiem do gabinetu Odysseusa Fawleya, wyglądał jak wrak. Nieogolony, z cieniami pod oczami, wychudzony, bo pogorszenie nastroju oznaczało również zaostrzenie jego awersji pokarmowych. Pełen rezerwy, ukryty za barierą oklumencji i własnego opanowania, wysoko funkcjonujący, ale tak desperacko potrzebujący pomocy. Magipsychiatra pozbierał go, trochę siłą, trochę nie do końca aprobowanymi przez środowisko medyczne metodami, zawrócił z równi pochyłej, na końcu której czekała pętla na szyi albo brzytwa w wannie wypełnionej gorącą wodą. Zmienił leki i przeprowadził przez niemal trzy tygodnie, kiedy jego ciało buntowało się przeciwko nowym eliksirom. Lazarus był wdzięczny za to, bo gdzieś po drodze zorientował się, że, wcale nie chce umierać.
- To zdrowy objaw, gratulacje - powiedział mu wtedy Odysseus z nieodgadnioną miną. Gratulacje? Tak, jakby objawy, złe czy dobre, były jego zasługą.
Tego dnia Lazarus był zadowolony z siebie - coraz częstsza okoliczność ostatnimi czasy, choć zawsze w towarzystwie poczucia winy. Zajął miejsce w gabinecie i pozwolił sobie na uśmiech. Czuł się tu bezpiecznie - warunkowanie, a może hipnoza jednak działały. Przestrzeń była znajoma, kanapa miękka, ubranie starannie dobrane, żeby nie drapało i nie uwierało, a Odys… Lovegood omiótł go wzrokiem. Odys w pewnym sensie był mu bliższy, niż ktokolwiek inny. Spokojny, uważny, żelazną ręką trzymający kontrolę nawet, kiedy Lazarus trząsł się i rozsypywał na jego oczach.
- Zmieniam pracę - rzucił pacjent z cieniem dumy w głosie. Posłał w końcu tę sowę i z pozytywnym wynikiem przeszedł rozmowę kwalifikacyjną, prawda? Odysseus nazywał to… Jak? Budowaniem poczucia sprawczości?