17.07.2025, 23:05 ✶
Ktoś krzyczał między drzewami.
Ten krzyk ściągnął Brennę ze ścieżki, którą pokonywała raz w ludzkiej, raz w wilczej postaci, w czymś, co można byłoby nazwać joggingiem animagicznym, gdyby taka nazwa w ogóle istniała. W jednej chwili stała, chwytając oddech po ostatnim odcinku, w kolejnej już była pośród starych dębów, z różdżką w ręku. Ale jeszcze nim zdążyła dobiec do źródła krzyku, ten zamienił się w śmiech, potem w wilcze wycie, i to już skonfundowało Brennę do tego stopnia, że zwolniła, z myślą „ale co do cholery”? I w tym momencie zdała sobie sprawę z czegoś jeszcze: te wszystkie dźwięki brzmiały jakoś dziwnie, jakby wydostawały się z gardła, które nie zostało ku temu właściwie zbudowane.
Trawa i miękki mech uginały się pod jej stopami, aż przystanęła wreszcie pod drzewem, na którym teraz niewielki, błękitny ptak, wyśpiewywał piosenkę, jaką nie tak dawno temu Brenna słyszała w Dolinie Godryka.
Nie znała się na przyrodzie na tyle, aby zrozumieć, co się dzieje. Nie rozpoznała nawet mermotka, chociaż ptaszek wyglądał znajomo i coś tłukło się jej po głowie, że one chyba zwykle były nieme. Przypatrywała się mu ze zdumieniem, gdy wydawał z siebie przedziwne dźwięki, naśladował świergot innych ptaków, i co jeszcze bardziej zdumiewające, naśladował i mowę ludzi. Drgnęła, gdy rozpoznała w pewnym momencie głos swojego ojca, a chwilę później… do licha… swój.
W świecie czarodziejów nie było wielu rzeczy, które Brenna katalogowała w szufladce z napisem „dziwne”, ale tak, to… to było dziwne. Przysłuchiwała się więc tej pieśni – nie – pieśni, trochę oszołomiona, wciąż zaciskając palce na różdżce, aż do momentu, gdy krzyknął po raz ostatni, i zabrzmiało to niemal rozdzierająco po czym opadł z gałęzi na trawę.
Brenna zaklęła i odruchowo rzuciła się w jego kierunku. Gdyby się zastanowiła, może by tego nie zrobiła: to był ewidentnie magiczny ptak, a kontakt z takimi nie zawsze kończył się dobrze, ona zaś nie znała się na przyrodzie i nijak nie mogła mu pomóc. Ale nawet mając dwadzieścia sześć lat wciąż pozostawała w głębi duszy trochę tą dziewczynką, która znosiła do domu bezdomne kotki, pieski, króliki, ptaszki i ściągała kolegów z sąsiedztwa, co zapomnieli klucza do domu.
Ten ptaszek jednak nie miał zostać uratowany.
Trąciła go ostrożnie, nie poruszył się jednak, a Brenna westchnęła i podniosła się, powtarzając sobie, że to tylko ptak.
Nie miała żadnych złych przeczuć. Było jej jedynie trochę smutno, nawet jeżeli smucenie się, że ptaka, który spadł z gałęzi, spotkał dokładnie taki sam los, jaki jest pisany w końcu każdemu, zwłaszcza ptaszkom spadającym z drzew, nie należało do najmądrzejszych rzeczy pod słońcem.
A potem wróciła na ścieżkę, by pobiec z powrotem w stronę wioski.
Ten krzyk ściągnął Brennę ze ścieżki, którą pokonywała raz w ludzkiej, raz w wilczej postaci, w czymś, co można byłoby nazwać joggingiem animagicznym, gdyby taka nazwa w ogóle istniała. W jednej chwili stała, chwytając oddech po ostatnim odcinku, w kolejnej już była pośród starych dębów, z różdżką w ręku. Ale jeszcze nim zdążyła dobiec do źródła krzyku, ten zamienił się w śmiech, potem w wilcze wycie, i to już skonfundowało Brennę do tego stopnia, że zwolniła, z myślą „ale co do cholery”? I w tym momencie zdała sobie sprawę z czegoś jeszcze: te wszystkie dźwięki brzmiały jakoś dziwnie, jakby wydostawały się z gardła, które nie zostało ku temu właściwie zbudowane.
Trawa i miękki mech uginały się pod jej stopami, aż przystanęła wreszcie pod drzewem, na którym teraz niewielki, błękitny ptak, wyśpiewywał piosenkę, jaką nie tak dawno temu Brenna słyszała w Dolinie Godryka.
Nie znała się na przyrodzie na tyle, aby zrozumieć, co się dzieje. Nie rozpoznała nawet mermotka, chociaż ptaszek wyglądał znajomo i coś tłukło się jej po głowie, że one chyba zwykle były nieme. Przypatrywała się mu ze zdumieniem, gdy wydawał z siebie przedziwne dźwięki, naśladował świergot innych ptaków, i co jeszcze bardziej zdumiewające, naśladował i mowę ludzi. Drgnęła, gdy rozpoznała w pewnym momencie głos swojego ojca, a chwilę później… do licha… swój.
W świecie czarodziejów nie było wielu rzeczy, które Brenna katalogowała w szufladce z napisem „dziwne”, ale tak, to… to było dziwne. Przysłuchiwała się więc tej pieśni – nie – pieśni, trochę oszołomiona, wciąż zaciskając palce na różdżce, aż do momentu, gdy krzyknął po raz ostatni, i zabrzmiało to niemal rozdzierająco po czym opadł z gałęzi na trawę.
Brenna zaklęła i odruchowo rzuciła się w jego kierunku. Gdyby się zastanowiła, może by tego nie zrobiła: to był ewidentnie magiczny ptak, a kontakt z takimi nie zawsze kończył się dobrze, ona zaś nie znała się na przyrodzie i nijak nie mogła mu pomóc. Ale nawet mając dwadzieścia sześć lat wciąż pozostawała w głębi duszy trochę tą dziewczynką, która znosiła do domu bezdomne kotki, pieski, króliki, ptaszki i ściągała kolegów z sąsiedztwa, co zapomnieli klucza do domu.
Ten ptaszek jednak nie miał zostać uratowany.
Trąciła go ostrożnie, nie poruszył się jednak, a Brenna westchnęła i podniosła się, powtarzając sobie, że to tylko ptak.
Nie miała żadnych złych przeczuć. Było jej jedynie trochę smutno, nawet jeżeli smucenie się, że ptaka, który spadł z gałęzi, spotkał dokładnie taki sam los, jaki jest pisany w końcu każdemu, zwłaszcza ptaszkom spadającym z drzew, nie należało do najmądrzejszych rzeczy pod słońcem.
A potem wróciła na ścieżkę, by pobiec z powrotem w stronę wioski.
Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.