• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
9 września 1972, deratyzacja

9 września 1972, deratyzacja
adwokat diabła
They will eat from the ground
beneath my throne
Szczupła kobieta w podeszłym wieku, która swój wysoki wzrost (177 cm) podkreśla chętnie obcasami, nie pozwalając byle komu patrzeć na siebie z góry. Całą swoją prezencją zwraca uwagę: upinaną w wymyślne kształty fryzurą z siwych włosów, eleganckim i drogim strojem, ciężką biżuterią.

Philomena Mulciber
#1
23.07.2025, 21:01  ✶  

W kancelarii Mulciber
Alexander posprząta po Spalonej Nocy



Aby jeść z tej podłogi, nie trzeba było psa. Jakkolwiek jednak apetycznie nie lśniły płytki i fugi między nimi, zapach w biurze Philomeny Mulciber daleki był apetycznemu. Żrące opary najsilniejszych przemysłowych środków do dezynfekcji zakamuflowano gęstą chmurą luksusowych, duszących perfum. Po nocnych pożarach niezliczone pary londyńskich oczu łzawiły, a gardła płonęły przy każdym oddechu, lecz to było coś innego. Nie brudny dym osiadający na przełyku, nie gorąca fala zmuszająca do zamknięcia oczu. To krystaliczne kłęby parujące z wyszorowanych powierzchni gabinetu — i wypalały w inny sposób. Zapach był sterylnie czysty — lotny demon z naostrzonymi pazurami zdrapujący kolejne warstwy śluzówek, obierający człowieka ze skóry żywcem, kwas rozpuszczający brudne mięso na białej kości.
Można by pomyśleć, że kilka minut w tym pomieszczeniu wystarczy, aby nabawić się poważnego podtrucia. Philomena Mulciber tę tezę obalała. Siedziała za swoim biurkiem na tle dwóch wysokich okien, za którymi zmartwychwstawał niemrawo Londyn. Sztywniejsza niż zwykle, ostrzejsza, o twarzy jeszcze bardziej zaciętej — jakby ów agresywny zapach nie mogąc przeżreć się przez jej skorupę, bezsilnie powykrawał kanty na starczej sylwetce. Ot, tyle chociaż zuchwałą staruchę poznaczyć.
Na biurku przed panią Mulciber stała miniaturowa biała sofa nasączona krwią niczym wyjęta z upiornego domu dla lalek. Rozstawiona na pustej kremowej teczuszce zadrukowanej tłustym napisem „akta sprawy”. Pod tą tekturką biurko dodatkowo obciągnięto folią stretchową. Raz wysterylizowaną przestrzeń należało taką utrzymać.
Dzień po katastrofie Philomena przywdziała czerwień — na usta, szatę i paznokcie. Żywą i soczystą jak róże wysłane przez Alexandra, nie bruntaną jak krew Śmierciożercy. Wyczekiwała wnuka w dręcząco wybrakowanym gabinecie. Puste miejsce po sofie zaburzało harmonię, którą wyliczali skrupulatnie dekoratorzy wnętrz przed pół wieku. Dzień w dzień przez pół wieku Mulciberowa podnosiła wzrok, a jej oczy ślizgały się po tym samym układzie powierzchni. Teraz jej wzrok podczas swojej wędrówki wpadał w pustkę po mebelku — tortura zgrzytu powtarzającego się przy każdym drgnieniu spojrzenia.
Po kancelarii pałętali się pojedynczy pracownicy. Pałętali było szczodrym słowem. Większość nie wróciła od razu tego dnia. Ci, którzy wrócili, udawali, że coś robią, gdy w rzeczywistości z pustym wzrokiem przerzucali machinalnie stosy pism albo wbijali się w kąty, aby dyskutować przyciszonymi, kipiącymi od świeżych emocji głosami. Wbijanie się w kąty — sztuczka, która nie działała na co dzień. W białym raju kancelarii każdy kąt był bowiem oświetlony i transparentny.
Pracownicy pozwalali sobie na to, ponieważ tego dnia cerber nie mógł ich pilnować. Wpadł w pułapkę: raz za razem próbował desperacko wydostać się z wyrwy po sofie. Nie mogli tego wiedzieć, drzwi gabinetu były od samego rana zamknięte, lecz czuli podświadomie, że gdy dziś odwrócą plecy, nikogo za sobą nie znajdą.


głosujcie na mnie, bo nie macie innego wyjścia
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#2
30.07.2025, 18:58  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.08.2025, 11:40 przez Alexander Mulciber.)  
Alexander Mulciber chciał poczuć się czysty.

Spłukując z siebie brud, spłukiwał z siebie minioną noc, z całym jej szlamem i sadzą. Zmywał z siebie wizje, którą wciąż przewijały mu się pod powiekami, gdy zamknął oczy. Zmywał dotyk dłoni wiedźmy z rozdartą spódnicą, która pomogła mu zasklepić rany odniesione podczas walki. Gdy wpatrywał się tępo w spływające przez odpływ strugi brudnej wody, myślał o niej jak o topiącej się kukle podpalonej Marzanny. O tym, jak jej popioły spłynęłyby w dół rzeki.
Wymył się, zadbawszy o to, aby wypłukać dokładnie popiół ze swoich włosów.
Działał dokładnie, metodycznie, jak gdyby miał odprawiać jakiś obrzęd, przed którym należy dokonać rytualnego oczyszczenia.
Umył zęby.
Zakaszlał się, wypluwając sadzę na umywalkę.
Umył zęby jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz.
Może powinien łyknąć na to jakieś prochy, pomyślał obojętnie. Sięgając po brzytwę, aby się ogolić, spostrzegł, że za paznokciami wciąż ma czarno. Zirytowało go odstępstwo od zwyczajowej rutyny. Zaczął szczotkować paznokcie, żeby pozbyć się sadzy, która straszyła żałobą, ale po chwili szorował już dłonie o dziwnie powykrzywianych knykciach, jak gdyby próbował domyć je z dawno już wytartej krwi.

Chciał tylko poczuć się czysty.

Gdy zjawił się na dywaniku u babki, skórki przy paznokciach wciąż miał przekrwione, ale przynajmniej był czysty.

Zawsze czysty, w swoim eleganckim garniturze, sztywno zaprasowanej koszuli i wyglansowanych butach. Zawsze gładko ogolony, ze schludnie przyciętymi paznokciami. Tylko kręcone, zdecydowanie zbyt długie włosy, psuły bijące od niego wrażenie czystości.

– Zmieniłaś perfumy. – Padło chłodne powitanie.

W innych ustach, jego uwaga mogłaby wybrzmieć jak komplement. Przyjemnie dusząca woń przypominała mu przecież o dymie kadzideł, otulającym miękko wnętrze Ataraxii. O utraconym w pożarze mieszkaniu, w którym tak często tliły się podobne. Przypominała mu o kapliczce matki w Mulciber Manor, gdzie na zastawionym świętymi obrazkami ołtarzu dzień i noc paliły się wonne świece... Przypominała mu o wszystkim, tylko nie o gabinecie babki. Kiedy chciał, Alexander potrafił bowiem dostrzegać małe, acz niosące duże znaczenie rzeczy, których inni zwykli – w najlepszym przypadku – nie widzieć, w najgorszym – zwyczajnie pomijać. Nic w jego tonie nie sugerowało jednak, że w głowie były mu w tej chwili komplementy.

Zawsze wypowiadał się w ten budzący irytację sposób, w którym wydawał się mówić wprost, ale Alexander Mulciber, wbrew pozorom, rzadko mówił wprost. Rzadko był tak bezpośrednim, za jakiego chciał uchodzić. Za jakiego w wielu kręgach uchodził. Nie było w jego słowach prawniczej precyzji, która cechowała wycyzelowane wypowiedzi jego brata, a jednak mówił jakby z przypisami. Nie, to Donald tak mówił, zrozumieć mógłby ten, kto zdołałby postawić braci obok siebie na tyle długo, aby dojrzeć różnice. Alexander zawsze mówił zagadkami.

"Zmieniłaś perfumy". Detal. Perfumy były detalem, o którym można było bezpiecznie rozmawiać. Nie tak jak miniaturowa sofa, do złudzenia przypominająca normalnych rozmiarów, białą sofę, po której zostało tylko puste miejsce w przestrzeni gabinetu. Ale przecież "zmieniłaś perfumy" w jego ustach równie dobrze mogło sugerować "zmieniłaś wystrój". Zwłaszcza, że widziała, jak czujne, niebieskie oczy wnuka, lustrują uważnie wnętrze jej gabinetu. Miał oczy swojego ojca. A jeżeli Alexander choć trochę znał się na ludziach tak, jak znał się na nich jego ojciec, powiedziałby, że nic nie przeraża jego babki tak, jak zmiana. "Zmieniłaś coś, ale nie wiem, co!" Czy ktoś kiedykolwiek mógłby to powiedzieć Philomenie Mulciber? Nienawidził, że ta myśl była niemal kojącą. Nauczył się doceniać ludzi o stałych przekonaniach, o stałych upodobaniach... Ludzi, po których wiedział, czego się spodziewać, nawet, jeżeli spodziewał się po nich wyłącznie najgorszego. Babka była stałą tej rodziny.

A Alexander lubił stałość. Stały był układ runicznych pierścieni na jego palcach, chociaż od kilku miesięcy wyróżniał się sposród nich sygnet ojca. Stała była rutyna między pracą a domem, przynajmniej dopóki wciąż jeszcze miał dom. Stały był nawyk stawiania tarota przy każdej niemal otrzymanej pocztą wiadomości.

Cesarz. Karta nieodmiennie kojarząca się Alexandrowi z nieżyjącym już ojcem. Wreszcie przestał uciekać przed jego karcącym wzrokiem. Przed oczekiwaniami wobec tego, jakim mężczyzną powinien być, ale jakim nigdy nie chciał być. Alexander Mulciber wiedział, kim jest. Wiedział też, w tym przypadku chodziło nie o ojca, lecz o rodzinę od strony ojca, o sędziwą babkę, która wiele miała w sobie z Cesarza, kontrolującego despoty, którego wola zwyciężyć musiała ponad materią. A jednak, jego widok napełniał go spokojem, podobnie jak i powtarzalne ruchy tasowania kart, gdy dzielił talię pewną ręką. Przyjrzał się krytycznie wróżbie.
A więc Mag. Cudotwórca. Władca wszystkich elementów. Gdy potrzebujesz cudu, głosiło stare porzekadło, poproś Maga o pomoc.
Cesarz tworzył struktury, na których opierać winna się rzeczywistość, Mag rzeczywistość kreował. Powoływał do życia przez oddech. Przez imię. Alexander pomyślał o małej jasnowidzce, którą naznaczył swoją krwią wcześniej w nocy, namaścił ją tak, jak namaszcza się królów. O Scylli, chociaż nie śmiał o niej myśleć jako o Scylli. Myślał o tym, co jej powiedział. Imiona mają moc, powtarzał cały czas. Myślał o tym, że nie nadając jej imienia, odmawiał jej nadania znaczenia. Nie rozkoszował się jednak wpływem mocy Maga, którą przypisały mu wróżby.
Odwrócił kartę do góry nogami.
Kłamca. Manipulant. Młody, narcystyczny mężczyzna, który myśli, że może wszystko. Takim widziała go babka? Powiódł palcami po symbolu nieskończoności wyrysowanym ponad głową młodzieńca, dotknął wszystkich czterech symboli Małych Arkan. Analiza, zdecydował natychmiast, nie synteza. Nie złączenie, lecz rozpad. Nie skupiał spojrzenia na trzymanej w dłoniach Maga różdżce skierowanej ku górze, ku otwartemu niebu, na którym stało słońce. Bardziej zainteresował go jego palec skierowany do dołu, do ziemi. Ziemska energia, jego energia, pozostawała dominantą rozkładu, zwłaszcza w połączeniu z Ósemką Denarów, która wypadła z talii jako ostatnia. Zignorował jednak wyrastające ponad ziemią kwiaty, choć te kusiły go swymi kolorami. Śmierć, przypomniał sam sobie, nie życie. Poczuł nagle na barkach ciężar minionej nocy. Pogładził w zamyśleniu leżące przed nim karty.
– Więc mówisz, że będę musiał kopać grób? – spytał ostatnią z nich. Kartę pracy, a raczej wytrwałości w pracy.
Nie wiem, wyszeptała w odpowiedzi Ósemka Denarów, ale się pobrudzisz.

Zgarnął talię.

– Wróżby mówią, że każesz mi urządzić pogrzeb – stwierdził kilka godzin później, siadając przed biurkiem Philomeny, na niej skupiając swoje spojrzenie i całą swoją swoją uwagę. Nie mrugał. Nie mrugnął ani razu odkąd przekroczył próg jej gabinetu. – Czy ktoś umarł, czy dopiero ma umrzeć, nie pytałem. Nie chciałem... – Zatrzymał się na chwilę, choć nie tak, jakby zastanawiał się nad słowami, które miały paść z jego ust. Bardziej jakby bawiła go ukryta między nimi aluzja, znana chyba tylko jemu samemu. – ...Psuć ci niespodzianki. – Maniera nie jasnowidza, lecz jarmarcznego sztukmistrza, której z pełną premedytacją używał przy babce, dlatego właśnie, że wiedział, że napawa ją wstrętem. Takim mnie widzisz, mówiły jego oczy, więc takim będę. A jednak, w jego oczach nie było teraz wyzwania, nie gościła w nich także zwyczajowa kpina. Oczy Alexandra były puste. Obojętne. Wypuścił powietrze nosem, jak znudzony pies, wyrażający dezaprobatę wobec świata. – Babciu. – Niemal czule wymówił to miano, chociaż jego twarz i oczy z wszelkiej czułości były przecież wyprane.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
adwokat diabła
They will eat from the ground
beneath my throne
Szczupła kobieta w podeszłym wieku, która swój wysoki wzrost (177 cm) podkreśla chętnie obcasami, nie pozwalając byle komu patrzeć na siebie z góry. Całą swoją prezencją zwraca uwagę: upinaną w wymyślne kształty fryzurą z siwych włosów, eleganckim i drogim strojem, ciężką biżuterią.

Philomena Mulciber
#3
21.09.2025, 16:43  ✶  
Alexander dozwalał, aby los układał mu karty. Ba, pożądał tego. Philomena wolała układać je sama i nie tyczy się to wyłącznie jej światowej klasy umiejętności gry w brydża. Gdyby Alexander przedstawił jej swój rozkład, zapytałaby, czy to rozkład wygrany, bo czy były jakieś sensy poza sukcesem i porażką? Subtelności energii i ukryte podteksty — zbędne zawracanie głowy. Wyniki, proszę przedłożyć wyniki. Preferowalnie w formie zwięzłego raportu.
Powiedz zatem, Alexandrze, czy te karty ci wystarczą, aby odeprzeć Śmierć?
Philomena wyjęłaby Śmierć z jego talii i kazała mu liczyć. Przemawiały do niej twarde cyfry i te układy liter, które można było odszukać w słowniku, nie kolorowe zagadkowe ryciny. A oto czwórka ojcowskiego Cesarza, tę czwórkę odziedziczył po jej synu. Ósemka Denarów? Spojrzałaby na tego zapracowanego chłopca z karty surowym okiem — ósemki widać Alexander dorobił się sam. Zatem cztery części od ojca, osiem części własnych — dwanaście. Śmierć galopująca na siwym koniku przez ród Mulciber niosła trzynaście.
Trzecia karta — mały wstrętny kuglarz z jedynką — tak go wystroiła jego przeklęta matka z fetyszem śmierci. Trzynaście-trzynaście. Remis z Kostuchą o tę jedną część, drobny ułamek. Tak Selina nauczyła go okpiwać wszystkich włącznie z losem.
Mulciberowie przegrywali jeden po drugim, aż ostał się przy stole tylko ten cygański chytrus, który wciąż kantował Śmierć. Nie było wątpliwości, że to romską wiedźmę należało obwinić za wpojenie mu diabelskiego wachlarza sztuczek. Oto arkana jej schedy, dziedzictwo matki — oszustwo, krętactwo, birbanctwo, różnorakie wybiegi trzeciego oka. Teraz Philomena musiała przed samą sobą przełknąć dumę i przyznać, że nie było to wyłącznie źródło rozpasania i zepsucia, skoro ten raz zdało się na coś. Gdy po Spalonej Nocy trafił bowiem na jej biurko list od Alexandra, poczuła — obok złości za jego lekkomyślne decyzje — ulgę.
Alexander wciąż utrzymywał się na powierzchni, pogrywał sobie z losem, pogrywał ze Śmiercią.
Nie będzie jednakże pogrywał z nią.
Starucha odchrząknęła, aby oczyścić niemal nieużywane tego dnia gardło, co niemalże się jej nie zdarzało.
— Radzę zachować uwagi w tym tonie na stosowniejsze okliczości, Alexandrze. Nie jestem twoją koleżanką. — Mimo stopniowo ustępującej chrypki, słowa od samego początku były ostre. Mulciberowa chwyciła odzywkę o perfumach, zgniotła ją bezlitośnie i nie próbowała nawet podejmować podsuniętej jej gry w subtelności zaowalowanych przytyków.
Philomena była mistrzynią tych kąśliwych dwuznaczności poprzebieranych w niewinne uwagi. Posługiwała się jadem owiniętym w kurtuazję z płynnością godną języka ojczystego. To była zabawka, salonowe gierki, którym oddawać się można było na zewnątrz przy publice — jej własny dom nie był jednak teatrem. Nie było wielu osób, przed którymi w pełni porzucała występowanie, niemal zawsze była w jakimś stopniu pozą i figurą. Po Donaldzie Alexander odziedziczył wraz z sygnetem jej zupełną szczerość. Niezależnie od tego, ile wyrazów niezadowolenia musiał przyjąć i jak surowe było oko taksujące go od stóp do głów zza cienkich szkieł babcinych okularów — Philomena nie siliła się przy nim na wystawianie fałszów. Była bezpośrednia i prawdziwa. Nie znaczyło to jednakże, że nie zamierzała go manipulować. Oszczędzała mu po prawdzie propagandowej paszy do wykarmienia pospólstwa, lecz tylko dlatego, że przeznaczyła mu dalece bardziej wyrafinowane danie. Zamierzała utuczyć go z własnego talerza tą samą trucizną, którą uzasadniała własne ruchy i decyzje. dzieliła się z nim w pełni swoim delulu, jak mógłby powiedzieć wieszcz XXI wieku
Oceniała go, gdy zbliżał się do biurka. Szukała śladów terroryzmu — sama nie wiedziała, czy bardziej tych świadczących o tym, że stała mu się krzywda, czy tych mogących obciążać go za krzywdy wyrządzone przez niego. Nie był nigdy tak uporządkowany i schematyczny jak Donald. Śmierciożercy mogli nosić się w pozaklinanych anonimowych kostiumach, lecz te kostiumy wciąż niosły Alexandra Mulcibera, a ów z łatwością mógł zgubić coś w marszu przez pożogę — przedmiot, słowo, wzór. Funkcjonariusze Ministerstwa nie należeli do umysłów szybujących wysoko, ale i ślepa kura trafia od czasu do czasu na ziarno.
— Gdzie był w ostatnich godzinach Alexander Mulciber? — padło oschłe, zwięzłe pytanie. Była niemal pewna, że dysponował na tyle przytomnym umysłem, aby spreparować uprzednio historyjkę, lecz nie miała doń na tyle zaufania, aby ślepo uwierzyć, że była to historyjka staranna.
Babka poprawiła okulary, nagradzając Alexandra na koniec niedyskretnej wizualnej inspekcji przyzwalającym skinieniem głową. Przy całej jego nieprzewidywalności, nie mogła zarzucić mu nigdy tego, że Alexander nie był schludny. Wprost przeciwnie: był tak schludny, że nie znając faktów, nie dojrzałaby w nim brudnej cygańskiej krwi. Potrafił być tak czysty i tak czarować uśmiechem na przystojnej twarzy Anglika odziedziczonej po Duncanie, że prawie możliwym stawało się zapomnieć o tym, że jego matkę płodziła dwójka plugawych cyganów w starym wozie nasiąkniętym smrodem zapuszczonej kobyły i duszącego kadzidła. Alexander mógł szorować skórę dłoni do krwi, lecz nosił w sobie generacyjną, nieusuwalną skazę. Philomena nie lubiła, gdy się śmiał, bo zawsze pod tym śmiechem brzęczał nieznośnie kicz pozłacanej cygańskiej biżuterii. Tylko czekała pierwszych zmarszczek na jego twarzy, w których niechybnie osiądzie nawarstwiony kurz całych wieków żmudnych tułaczek po nieprzychylnych jego plemieniu ziemiach i syf, który znosiły do cygańskich obozów żebrzące po miastach dzieci.
Donald nie śmierdział aż tak Seliną Ayres.
Gdy Alexander stroił przed babką na przemian twarze umęczonego psa i wszechwidzącego proroka o nigdy niezamykającym się oku, starucha znosiła jego chłopięce humorki z cierpliwą obojętnością. Dopóki mężczyzna nie skończył mówić.
Philomena Mulciber utworzyła wcześniej agendę tego spotkania, więc miała skonkretyzowane punkty, w jakich będą je realizować. Zaplanowała płynne przejścia między tematami uwzględniające to, jakich odpowiedzi oczekiwała po swoim krnąbrnym ladaco. Ustaliła hierarchię ważności omawianych kwestii. Alexander tymczasem przyszedł i już w pierwszych słowach wyrwał agendę z jej szponów, potrząsnął nią jak grymaśne, niecierpliwe dziecko, po czym przewrócił wszystko do góry nogami, zaczynając od tego, co ona zostawiła na koniec.
Powieka Philomeny niebezpiecznie drgnęła, a dłonie złożone do tej pory swobodnie na biurku zniknęły pod blatem.
— Jeśli wróżby są tak rozmowne, być może nie ma potrzeby, abyś rozmawiał i ze mną. Po cóż, powiedz mi, Alexandrze, mamy marnować czas nas obojga, skoro ty we własnym zakresie tak doskonale wywiedziałeś się, co mam ci do przekazania. — W ustach innej osoby być może było to wyzwanie, lecz nie w poruszających się gniewnie wargach Philomeny Mulciber. Nie było w tym nic prócz kpiny i nagany mającej przywołać go do porządku. Wracaj tam, gdzie wyznaczyłam ci miejsce, dziecko, i nie próbuj tego ponownie.


głosujcie na mnie, bo nie macie innego wyjścia
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#4
21.09.2025, 21:48  ✶  
[...]

Na jasnowidzenie (percepcja), czy objawiono mu agendę Philomeny.
Rzut PO 1d100 - 14
Akcja nieudana


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (1141), Philomena Mulciber (1455)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa