23.07.2025, 21:01 ✶
W kancelarii Mulciber
Alexander posprząta po Spalonej Nocy
Aby jeść z tej podłogi, nie trzeba było psa. Jakkolwiek jednak apetycznie nie lśniły płytki i fugi między nimi, zapach w biurze Philomeny Mulciber daleki był apetycznemu. Żrące opary najsilniejszych przemysłowych środków do dezynfekcji zakamuflowano gęstą chmurą luksusowych, duszących perfum. Po nocnych pożarach niezliczone pary londyńskich oczu łzawiły, a gardła płonęły przy każdym oddechu, lecz to było coś innego. Nie brudny dym osiadający na przełyku, nie gorąca fala zmuszająca do zamknięcia oczu. To krystaliczne kłęby parujące z wyszorowanych powierzchni gabinetu — i wypalały w inny sposób. Zapach był sterylnie czysty — lotny demon z naostrzonymi pazurami zdrapujący kolejne warstwy śluzówek, obierający człowieka ze skóry żywcem, kwas rozpuszczający brudne mięso na białej kości.
Można by pomyśleć, że kilka minut w tym pomieszczeniu wystarczy, aby nabawić się poważnego podtrucia. Philomena Mulciber tę tezę obalała. Siedziała za swoim biurkiem na tle dwóch wysokich okien, za którymi zmartwychwstawał niemrawo Londyn. Sztywniejsza niż zwykle, ostrzejsza, o twarzy jeszcze bardziej zaciętej — jakby ów agresywny zapach nie mogąc przeżreć się przez jej skorupę, bezsilnie powykrawał kanty na starczej sylwetce. Ot, tyle chociaż zuchwałą staruchę poznaczyć.
Na biurku przed panią Mulciber stała miniaturowa biała sofa nasączona krwią niczym wyjęta z upiornego domu dla lalek. Rozstawiona na pustej kremowej teczuszce zadrukowanej tłustym napisem „akta sprawy”. Pod tą tekturką biurko dodatkowo obciągnięto folią stretchową. Raz wysterylizowaną przestrzeń należało taką utrzymać.
Dzień po katastrofie Philomena przywdziała czerwień — na usta, szatę i paznokcie. Żywą i soczystą jak róże wysłane przez Alexandra, nie bruntaną jak krew Śmierciożercy. Wyczekiwała wnuka w dręcząco wybrakowanym gabinecie. Puste miejsce po sofie zaburzało harmonię, którą wyliczali skrupulatnie dekoratorzy wnętrz przed pół wieku. Dzień w dzień przez pół wieku Mulciberowa podnosiła wzrok, a jej oczy ślizgały się po tym samym układzie powierzchni. Teraz jej wzrok podczas swojej wędrówki wpadał w pustkę po mebelku — tortura zgrzytu powtarzającego się przy każdym drgnieniu spojrzenia.
Po kancelarii pałętali się pojedynczy pracownicy. Pałętali było szczodrym słowem. Większość nie wróciła od razu tego dnia. Ci, którzy wrócili, udawali, że coś robią, gdy w rzeczywistości z pustym wzrokiem przerzucali machinalnie stosy pism albo wbijali się w kąty, aby dyskutować przyciszonymi, kipiącymi od świeżych emocji głosami. Wbijanie się w kąty — sztuczka, która nie działała na co dzień. W białym raju kancelarii każdy kąt był bowiem oświetlony i transparentny.
Pracownicy pozwalali sobie na to, ponieważ tego dnia cerber nie mógł ich pilnować. Wpadł w pułapkę: raz za razem próbował desperacko wydostać się z wyrwy po sofie. Nie mogli tego wiedzieć, drzwi gabinetu były od samego rana zamknięte, lecz czuli podświadomie, że gdy dziś odwrócą plecy, nikogo za sobą nie znajdą.
głosujcie na mnie, bo nie macie innego wyjścia