24.07.2025, 17:57 ✶
początek 09.09.1972, pomiędzy Pokątną a Horyzontalną
Nawet będąc człowiekiem mającym się za realistę i kimś, kto czuł się całkowicie przygotowany na najróżniejsze czarne scenariusze (szczególnie po tym wszystkim, co działo się tegorocznego lata, czyż nie?) nigdy nie przeszłoby mu przez myśl, że cały Londyn zaledwie w przeciągu kilku chwil ogarnie nienaturalnie rozprzestrzeniający się pożar.Wystarczyło zaledwie parę godzin, by ściany ognia lizały praktycznie wszystkie budynki w zasięgu wzroku. By płomienie wiły się na balkonach, balustradach i dachach. Żeby okoliczne drzewa zaczęły przypominać podpalone zapałki, nie będąc w stanie nie poddać się szalejącemu żywiołowi.
Podmuchy wiatru tylko przyczyniały się do podsycania chaosu. Wystarczyło zaledwie kilka suchych liści wzniesionych w górę, aby zasłona w uchylonym oknie jednego z mieszkań stanęła w ogniu. Moment później płonęła kolejna i jeszcze następna. Całe trzecie piętro jednego z mniej naruszonych budynków rozżarzyło się pomarańczowo-czerwoną poświatą. Przynajmniej nikt nie krzyczał. Nie tam.
Zresztą, czy jakiekolwiek wołania o pomoc przebiłyby się jeszcze przez kakofonię dźwięków, jakie odbijały się od ceglanych ścian przytulonych do siebie kamienic? To nie była już wyłącznie zwykła wrzawa. Nie był to też raban porównywalny choćby do dosyć intensywnych zamieszek podczas pamiętnego marszu charłaków, gdy sytuacja również z minuty na minutę coraz bardziej wymykała się spod kontroli.
Nic, co mógłby przywołać z pamięci nie mogło równać się wrażeniu końca świata, niemal dosłownej apokalipsie, jaka nadeszła bez ostrzeżenia. Pozostawiając za sobą resztę osób, z którymi cudem udało mu odnaleźć się nawzajem pośród szalejących płomieni i panikujących tłumów, ponownie znalazł się pośrodku chaosu. Tym razem już zupełnie sam. Pozostało mu wyłącznie liczyć na to, że zarówno jego, jak i ich droga nie zakończy się w kostnicy pośród innych ofiar paniki.
Lub gorzej. Znacznie gorzej. Między gruzami walących się budynków, płonąc doszczętnie, być może jeszcze za życia aż nie pozostanie niemalże nic, co pozwoli bliskim zidentyfikować ciało. O tym nie chciał jednak myśleć. Ta myśl mimowolnie sprawiała, że jego oddech stawał się jeszcze cięższy, choć już teraz oddychał płytko i urywanie, nawet pomimo chusty owiniętej wokół twarzy.
Wielogodzinne przebywanie w mieście ogarniętym dymem i ogniem miało swoje konsekwencje. Niektóre były widoczne gołym okiem, innych starał się nie okazywać, choć bez wątpienia nie panował nad sobą już tak dobrze jak na samym początku wieczoru. Zbyt wiele doświadczył, za dużo widział. I nawet jeśli na co dzień usiłował udawać kogoś, kto nie giął się tak łatwo, on również miał swoje granice. Bywały momenty, kiedy on także się bał.
A jednak nie mógł tak po prostu uznać, że nie jest w stanie dłużej znosić widoku płonących ulic, krzyczących ofiar, szalejącego tłumu. Nie mógł dołączyć do grona osób ewakuujących się ze stolicy. Nie, nie zamierzał tego robić. Nie chciał. Nieważne, co miało nadejść potem. Jak bardzo to wszystko na niego wpływało.
Miał swoje obowiązki. Miał zadania do wykonania. Musiał trzymać się na nogach, przepychając się pomiędzy ludźmi, torując sobie drogę przez spanikowany tłum. W jeszcze jedno miejsce. Tylko tam. A potem bezpośrednio do Munga, gdzie z pewnością go potrzebowano, bo każda para rąk miała być na wagę złota. Najpierw jednak musiał mieć pewność. Pierw potrzebował wiedzieć, że wszyscy jego bliscy są bezpieczni. Że po tej nocy nie przyjdzie mu szukać nikogo pośród dymiącego pogorzeliska albo w jasnych, chłodnych pomieszczeniach.
Mając wrażenie, że pośród tłumu dostrzega charakterystyczną sylwetkę, odruchowo zacisnął zęby pod ciemną, przypyloną chustą, poprawiając pasek medycznej torby przewieszonej na ukos przez ramię i zaczynając szukać drogi między mrowiem ludzi w dalszym ciągu miotającym się pomiędzy budynkami. Dym utrudniał mu widoczność, nawet jeśli spoglądał ponad głowami większości ludzi, których sylwetki niemalże zlewały się ze sobą w gęstych, szarych chmurach. Nie krzyczał, by zwrócić na siebie uwagę. Nie było sensu. Po prostu starał się opuścić największe skupisko spanikowanych czarodziejów i czarownic, obierając kierunek w stronę miejsca, w którym wydawało mu się, że dostrzegł Roselyn.
W dalszym ciągu gram pod zawadę Tafefobia - strach przed byciem pogrzebanym żywcem (0) (obniżona koncentracja, chaotyczne myśli, rozedrganie emocjonalne, etc.) po wydarzeniach z początku pożaru.
Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down