• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[14.09.1972] But that's the worst-case scenario, right? || Ambroise & Geraldine

[14.09.1972] But that's the worst-case scenario, right? || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
22.08.2025, 13:34  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:54 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

noc z 13.09.1972 na 14.09.1972 | Exmoor

Pilny, nieznoszący zwłoki list otrzymany od Ursuli zdecydowanie go otrzeźwił. Co prawda, ciotka podkreśliła w wiadomości, że nie doszło do niczego skrajnie poważnego, jednak Ambroise nie był przesadnie optymistyczny. Doskonale wiedział, że cokolwiek wywołało konieczność wezwania ich w trybie natychmiastowym do posiadłości w Exmoor nie było także byle widzimisię czy tęsknotą ze strony kogokolwiek, kto został na miejscu, z małym Fabianem włącznie. Nie, to musiała być istotna sprawa, nawet jeśli nie dotyczyła życia i śmierci. W innym wypadku, Lestrange nie pisałaby do niego, wiedząc o tym, że i tak nie planował wracać późno w nocy. Raczej zaczekałaby do rana.
Szczęście w nieszczęściu, miał naprawdę mocną głowę. Zdecydowanie dużo mocniejszą od Corneliusa, po którym jednak także nie widział obecnie śladów przesadnego upojenia alkoholowego. Wracając na wieś, obaj trzymali się w pionie. Na próżno byłoby szukać u nich nierozsądnej, pijackiej lekkości, jaką miała im przynieść wieczorna popijawa u Nory. Wszelkie ślady po kolorowych drinkach wyparowały wraz z momentem, w którym wyszli na skąpaną w mroku ulicę.
Droga minęła im szybko, naprawdę szybko. Tym razem skorzystali bowiem z wątpliwej przyjemności, jaką było wezwanie Błędnego Rycerza. Dzięki temu oszczędzili sobie dodatkowych zagwozdek związanych z grupową teleportacją po pijaku, bo nawet jeśli sami nie odczuwali wyraźnego upojenia, ich oddechy nie były do końca rześkie i sugerowały przynajmniej po kilka głębszych łyków, jakie udało im się wypić do momentu otrzymania wiadomości.
No dobrze. Może jednak byli trochę wstawieni. Lekki rauszyk, który towarzyszył mu przez całą drogę powrotną, nie opuścił go nawet wtedy, gdy wreszcie stanęli w rezydencji. Weszli do przez drzwi główne równo z wybiciem północy, wraz z pierwszym uderzeniem wiekowego zegara stojącego w holu.
Ursula czekała na nich niemal na progu, jakby wiedziała, że nadchodzą. Było to zresztą całkiem możliwe. Zawsze była o wszystkim wyjątkowo dobrze poinformowana. I dokładnie tak jak za każdym razem, bez większego skrępowania, niemal natychmiast przeszła do rzeczy. Zwróciła się do swojego bratanka, oświadczając, że potrzebuje z nim porozmawiać, samego Ambroisa odsyłając wprost do gościnnej sypialni, jaką od wcześniejszego wieczoru zajmował z Riną.
Nie usłyszał zbyt wiele wyjaśnień. Jedynie to, że jego narzeczona bardzo źle się poczuła, słabnąc pod koniec dnia i oczekując jego medycznego wsparcia. Nie potrzebował zresztą dodatkowych szczegółów, Yaxleyówna z pewnością miała powiedzieć mu o wszystkim, co potrzebował wiedzieć. Ufał w jej zdrowy osąd, nawet jeśli zazwyczaj miała tendencję do bagatelizowania swojego stanu zdrowia.
Nie tracił czasu. Ruszył szybkim krokiem przez korytarze, znajome i ciemne, aż dotarł do drzwi pokoju. Klucz obrócił się w zamku z cichym szczękiem, a on wsunął się do środka. Półmrok wypełniał sypialnię. Był spokojny, ale też duszny, trochę zbyt ciężki, jak na jego odczucia. Nie zdjął płaszcza, nie zdążył nawet zrzucić butów na progu. Zamiast tego od razu obrócił się przodem do wnętrza, uważnie szukając wzrokiem sylwetki Geraldine.
- Hej - odezwał się cicho głosem, który miał zabrzmieć neutralnie, ale zdradzał, że za tym jednym słowem bez wątpienia kryło się coś więcej niż tylko chęć przywitania się z dziewczyną.
Nie był to niepokój, w końcu sytuacja nie wydawała się zbyt nietypowa. Po pożarach wiele osób czuło się gorzej, a Geraldine już w trakcie opuszczania Londynu przytruła się dymem. Było to jednak coś, czego nie dało się nie dostrzec. Uzdrowicielska maniera? Być może, ale musiała mu to wybaczyć, nieprawdaż?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
22.08.2025, 20:38  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 22.08.2025, 20:56 przez Geraldine Yaxley.)  

To był długi dzień. Wydarzyło się sporo, nie do końca jeszcze sobie wszystko poukładała w głowie. Nie spała więc. Nie miała pojęcia o które wróci Roise, ale nie chciała przeszkadzać mu w tym wolnym dniu, zreszta nie był do końca wolny, mieli załatwić jakieś sprawy w Londynie. Poinformował ją, że z Corneliusem wrócą późno, nie miała powodu, aby mu w tym przeszkodzić. Znaczy powód by się znalazł, nawet dość istotny, ale nie wydawało jej się aby był sens odbierać im ten wolny wieczór, który mieli spędzić na piciu alkoholu we własnym gronie. Informacje, które miała mu przekazać nie uciekną, prędzej, czy później będzie musiała to zrobić, nie da się inaczej. Zresztą wolała spędzić jeszcze nieco czasu sama i ułożyć to sobie w głowie.

Była w ciąży, za kilka dni miała wziąć ślub, to naprawdę były spore zmiany, które pojawiły się raczej niespodziewanie. Do tego wzięła psa, nie była w stanie być obojętna na jego los, przyprowadziła go do domu, ale to był chyba najmniejszy z jej aktualnych problemów.

Geraldine siedziała na fotelu, który znajdował się w kącie, tuż przy oknie. Sypialnia była pochłonięta mrokiem, jedynym źródłem światła była świeca, która znajdowała się na stole. Nie robiła nic konkretnego, siedziała, wpatrywała się w okno, właściwie to głównie myślała. Nie do końca wiedziała, w jaki sposób powinna przekazać Ambroise'owi tę informację, nie spodziewał się takich rewelacji na pewno, zresztą ona sama nie do końca wpadłaby na to, że może im się coś takiego przytrafić, w sumie to jej przytrafić.

Ursula wykrakała to wszystko podczas ich porannej rozmowy, nie miała pojęcia po jakie środki sięgała, jakim cudem była w stanie przewidzieć coś takiego, ale jeszcze przy ich pierwszej, dzisiejszej rozmowie Yaxley zarzekała się tego, że nie ma szans, na to, aby szybko myśleli o powiększeniu rodziny, tymczasem ledwie kilka godzin później była już pewna tego, ze faktycznie tak się stanie, całkiem szybko to eskalowało. Z drugiej strony przecież wiedziała, że Lestrange posiada pewne umiejętności, może miała jakiś przebłysk, może nie powiedziała tego wprost, ale jakaś wizja ją nawiedziła, nie mogła mieć co do tego pewności, w sumie składało się to w całość, im dłużej o tym myślała.

Usłyszała otwierające się drzwi, przeniosła na nie wzrok. Raczej nie spodziewała się tego, że jej narzeczony pojawi się tutaj tak wcześnie. Zmrużyła oczy i wpatrywała się w niego krótką chwilę, może posiadówka im się nie udała? Nie wydawało jej się, ale zawsze mogło być różnie.

- Szybko wróciłeś. - To nie tak, że nie cieszyła się z jego widoku, jednak nie zakładała, że wrócą z Londynu chwilę po północy, raczej spodziewała się go nad ranem.

- Spotkanie się nie udało? - Nie miała pojęcia, jaki mógł inny powód powrotu tak wcześnie. Nie miała pojęcia, że ktoś postanowił zareagować i wspomnieć o tym, że nie była dzisiaj w najlepszej formie, sama oczywiście nie zawracałaby Greengrassowi głowy swoimi tymczasowymi problemami. Zemdlała pod wieczór, ale nie przejęła się tym jakoś specjalnie, nie było powodu do panikowania, po prostu poszła do sypialni położyć się na chwilę i już było lepiej, to nic wielkiego.

Przypomniała sobie o tym, że Lestrange wspomniała, że go wezwie, teraz zaczęło jej się wszystko rozjaśniać, ciocia nie rzucała słów na wiatr, Yaxley powinna się spodziewać, że Ambroise nie zignoruje jej słów, chociaż liczyła na to, że jednak pozwolą sobie na trochę odpoczynku.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
22.08.2025, 22:00  ✶  
Czy północ rzeczywiście była aż tak wczesną godziną? Śmiał i nie śmiał kwestionować, bowiem bez wątpienia, gdy jeszcze byli razem przed laty, starał się wracać do domu o znacznie wcześniejszej porze. Jasne, oczywiście, zdarzało mu się, że opuszczał mieszkanie w samym środku nocy. Zarówno zawód prywatnego uzdrowiciela, jak i jego mniej legalne, dosyć mocno kwestionowalne dodatkowe interesy czasami wymagały od niego znacznie bardziej elastycznego podejścia do godzin pracy.
Mimo wszystko, nie dało się jednak ukryć, że to ich półtoraroczna rozłąka ponownie skierowała go na tory, przy których obraniu północ wcale nie była dla niego aż tak późna. Często dopiero wtedy opuszczał swoje lokum przy Horyzontalnej albo wymykał się z domku, który zajmował w rodzinnej posiadłości w Dolinie Godryka. Bywało tak, że życie Greengrassa zaczynało się dopiero z nastaniem głębokiego mroku. Wtedy bowiem bez wątpienia zdecydowanie łatwiej było stopić się z otoczeniem, nawet przy jego gabarytach.
Obecnie? Aktualnie z pewnością musiał na powrót zmienić te nie do końca właściwe przyzwyczajenia. Szczególnie, że tak czy siak, miewały zdarzać mu się ponadwymiarowe dyżury w Mungu. Praca na oddziale czasami wymagała od niego wzięcia dodatkowych nocnych dyżurów albo przekroczenia czasu pracy. Już przedtem zdarzały mu się dwudziestki czwórki czy trzydziestki szóstki, najdłużej nie było go przez siedemdziesiąt dwie godziny, podczas gdy jeszcze mieszkali w Whitby. No, nie licząc tamtych niechlubnych pięciu dni, podczas których wkurwiony opuścił wspólne mieszkanie i tak dobrze zajął się interesami, że nieomal wyzionął ducha. O tym jednak wolał nie pamiętać.
Najważniejsze, że gdy wszedł do pomieszczenia, wcale nie czuł się tak, jakby było dla niego ani późno, ani wcześnie. To była raczej ta pośrednia pora, przez wielu mylnie nazywana godziną duchów, co nieco go bawiło. Prawdziwie obeznani z tematem wiedzieli, że trzecia trzydzieści trzy była temu znacznie bliższa.
Nie dało się jednak ukryć, że kiedy spojrzenie jego nieco zamglonych alkoholem oczu napotkało wreszcie sylwetkę Riny, Ambroise zamrugał nie raz, a dwa razy, po czym zmrużył zielone oczy. Teraz być może nieco podkrążone, ale wbite czujnie w fotel, na którym siedziała jego narzeczona. Blada pod letnią opalenizną, to bez wątpienia i zdecydowanie mogąca przez to przypominać zjawę, nawet jeśli całkiem żywo zareagowała na jego powrót, zaczynając od trafnej uwagi dotyczącej powrotu wcześniej niż zamierzał.
- Nie zamierzałem się zasiadywać - początkowo wyłącznie wzruszył ramionami, rozpinając kolejne guziki płaszcza i zsuwając buty bez pochylania się czy siadania na łóżku.
Gładkim, całkiem trzeźwym (chwała mocnej głowie) ruchem odwiesił okrycie wierzchnie na wieszak przy drzwiach, czubkami palców u stóp przesuwając obuwie we właściwe miejsce. Nie padało, nawierzchnia była sucha, więc nie nabrudził na tyle, aby przejmować się pozostawionymi śladami. Miał zupełnie inne sprawy na głowie. Co innego zaprzątało mu teraz myśli.
Geraldine. Być może nie okazywał niepokoju z powodu tego, czego się dowiedział, ale to nie znaczyło, że nie był na alercie. Jako uzdrowiciel, potrafił maskować zaniepokojenie. Poza tym doskonale wiedział, że Rina nigdy nie lubiła być traktowana jak ze szkła. To właśnie dlatego wybrał odpowiedzenie na wszystkie jej pytania, zanim sam spytał ją o samopoczucie. Równowaga, tak?
- Po prawdzie mówiąc, było całkiem miło - stwierdził, unosząc kącik ust i robiąc krok w stronę dziewczyny. - Nora zaprosiła też Erika. Longbottoma - sam nie do końca wiedział, czemu akurat to uznał za istotną informację, jednak gdy te słowa opuściły jego usta, wbrew pozorom, nie brzmiały wcale w taki sposób, jakby to stanowiło powód jego wcześniejszego powrotu.
Nie, najwyraźniej nie tak trudno było im dogadać się ze sobą nawzajem, gdy nie mieli powodów do nieporozumień. To chyba miał na myśli, chcąc dać Geraldine powody do choćby minimalnego zadowolenia z tego, że naprawdę wziął sobie do serca, by nie zachowywać się źle w stosunku do jej przyjaciela, chociaż nie za bardzo analizował własne pobudki. Przynajmniej nie teraz. Jego myśli krążyły wokół zupełnie innych spraw. Tych, odnośnie których postanowił się odezwać.
- Ursula wysłała wiadomość do mnie i do Corneliusa - odparł, nie zamierzając owijać w bawełnę realnego powodu, dla którego znalazł się w rezydencji w minimalnym stanie spożycia. - Jak się czujesz? - Wytężył wzrok, starając się posłać dziewczynie badawcze spojrzenie, mimo półmroku, jaki panował w sypialni.
Zrobił przy tym kolejne dwa kroki w kierunku blondynki, zatrzymując się u skraju fotela, tuż przy parapecie dużego, panoramicznego okna, o który oparł się łokciem, aby nie stać nas dziewczyną.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
22.08.2025, 23:14  ✶  

W przypadku wyjścia na coś na kształt zakrapianej imprezy w opinii Yaxley powrót w okolicach północy był naprawdę wczesny. Szczególnie, że wypadało jeszcze doliczyć czas transportu z Londynu do Exmoor, który również zajmował odrobinę, nie wątpiła bowiem w to, że ani Corio, ani Roise nie byli na tyle lekkomyślni, że postanowiliby się teleportować po kilku głębszych. Musieli więc dosyć szybko skończyć tę swoją posiadówkę.

Ambroise nie wyglądał jakby wlał w siebie szczególnie dużo alkoholu, Geraldine wiedziała, że miał mocną głowę, aczkolwiek spodziewała się, że wróci w nieco innym stanie po wizycie u swojej przyjaciółki, prezentował się jednak jakby był praktycznie trzeźwy i nie była to tylko opinia spowodowana tym, że znajdowali się praktycznie w zaciemnionym pomieszczeniu. Jego ruchy były całkiem naturalne, nie opóźnione, mówił zupełnie składnie. Cóż, najwyraźniej Ursula przeszkodziła im w tej drobnej schadzce. Przypomniała sobie bowiem o tym, że wspomniała jej, że napisze do niego. Zdaniem Geraldine - zupełnie niepotrzebnie. Jasne, sporo się wydarzyło, ten dzień był dla niej wyjątkowo długi, ale to, co miała mu do powiedzenia mogło poczekać, chociaż, czy na pewno? Była nieco poddenerwowana, nie do końca wiedziała, jak ma ubrać w słowa to, czego się dowiedziała, bo to było wiele, dla niej, nie wątpiła, że również dla niego tak będzie.

- O, to ciekawe, wszystko u niego w porządku? - Widzieli się wprawdzie kilka dni temu podczas małego sparingu, wiedziała, że dość mocno uderzyło w Longbottoma to, co wydarzyło się podczas spalonej nocy. Nie ukrywał przed nią tego. Szczerze mu współczuła tego, że ich dom został zaatakowany, praktycznie cały spłonął, to na pewno niosło ze sobą konsekwencje, odcisnęło na nich piętno.

Rozmowa zaczęła się całkiem gładko, jednak dość szybko Ambroise uświadomił ją dlaczego musieli przerwać spotkanie. Ursula uprzedziła ją, że to zrobi, mogła się spodziewać, że dotrzyma słowa. Kto jak kto, ale ona należała do osób, które nie rzucały słów na wiatr.

- Lepiej. - Nie sądziła, żeby było o czym mówić. Zaliczyła moment słabości, trochę ją zemdliło, zresztą cały ten dzień był pełny podobnych sytuacji, aktualnie wiedziała już, czym były spowodowane, to nie było nic wielkiego.

Zdawała sobie sprawę z tego, że nie mogła ukrywać tego przed Ambroisem, był w końcu uzdrowicielem, wpatrywał się w nią zresztą tak badawczo, jakby próbował ustalić, co mogło jej dolegać. Wiedziała, że nieuchronnie zbliżał się moment, w którym powinna mu powiedzieć wszystko, czego się dzisiaj dowiedziała. To nie miała być prosta rozmowa, a ona nie mogła sięgnąć po alkohol, który zazwyczaj rozplątywał jej język. Musiała to zrobić na trzeźwo, a nie była przecież wspaniałym mówcą, nie wiedziała też od czego zacząć, jak do tego podejść.

Wyprostowała się na fotelu w którym siedziała, przeniosła wzrok na mężczyznę, odetchnęła głęboko. - Musimy porozmawiać. - To nie tak, że już tego nie robili, jednak wolała go uprzedzić, że był to dopiero początek.

Myślała o tym, w jaki sposób powinna to zrobić, może najlepiej jak najszybciej, jakby odrywała plaster, dzięki temu prościej będzie jej wyrzucić to z siebie. Nie mogła jednak przewidzieć jego reakcji, obawiała się jej, bo miała świadomość, że nie wyglądało to najlepiej. Nadal jednak wierzyła w to, że to, co sobie zwizualizowała było prawdą. Nie prowadzała się najlepiej, zresztą nie ona jedna, w ten sposób próbowali sobie radzić z rzeczywistością bez siebie, nie sądziła jednak, że nosiła dziecko kogoś innego, niż on. To nie mogło być możliwe.

Wydawało jej się, że najlepiej będzie, jak zacznie dawkować mu informacje, miała zamiar zacząć od psa, którego zupełnie przypadkowo przyprowadziła dzisiaj do domu, później przejdzie do faktycznego problemu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
22.08.2025, 23:49  ✶  
Oczywiście, że w pierwszej kolejności miał usłyszeć dokładnie takie pytanie. Był lekko wstawiony, ale nie na tyle półprzytomny, by nie wiedzieć, na co się pisał, gdy wspomniał o spotkaniu z przyjacielem narzeczonej. Nie zamierzał wchodzić zbyt głęboko w temat ich niezbyt długiej popijawy, jednak zdecydowanie liczył się z tym, że zostanie o nią zapytany. A gdy jeszcze dołożył tam imię Erika, gwarancja zainteresowania ze strony Riny była praktycznie stuprocentowa. Niemal uśmiechnął się pod nosem.
Pewnie zresztą nawet by to zrobił, gdyby nie to, co musiało paść z jego ust. A nie było to raczej nic pocieszającego.
- Nie - odpowiedział wprost, nieznacznie kręcąc przy tym głową, bo zupełnie nie widział sensu ukrywania tego, co i tak wyszłoby na jaw, przynajmniej w jego oczach i według osądu, jakiego dokonał.
Erik był przyjacielem Geraldine. Roise nie wiedział, kiedy spotkali się po raz ostatni. Nie zwykł wypytywać o Longbottoma, nie czuł takiej potrzeby, ale nie sądził także, aby jego udawanie, że młodszy mężczyzna przez kilka minionych dni nagle stał się bardziej radosny i żywy miało być dla niej przekonujące. Nie była głupia. To, co wydarzyło się w związku z Warownią miało jeszcze długo odbijać się na wszystkich powiązanych z tamtym miejscem. Szczególnie na rodzinie jej dosyć bliskich znajomych.
- Jest w rozsypce. Całkowicie przytłoczony - nie odwracał wzroku z twarzy Yaxleyówny, gdy to mówił; nie zwykł uciekać spojrzeniem, kiedy przekazywał komuś coś, co nie było zbyt dobrymi wieściami. - Wyjdzie z tego, to na pewno, ale odmieniony - tak, pacjent miał przeżyć, jednak nie bez konsekwencji, jakie już poniósł i jakie jeszcze nań czekały.
To były wieści porównywalne do tych dotyczących amputacji. Utracony fragment ciała nie mógł już magicznie odrosnąć. Mógł jednak zostać zastąpiony sztucznym wytworem. Czy właściwie funkcjonującym? Czy dostatecznym? To miało okazać się w dłuższej perspektywie i było zależne tylko i wyłącznie od samego głównego zainteresowanego, który zresztą chwilowo wydawał się zbyt zmiażdżony emocjonalnie, aby podejmować właściwe, rozsądne decyzje. Erik potrzebował pomocy. Tej, której oni nie mogli mu dać.
Sami zresztą mieli własne problemy. Niestety, tak wyglądał teraz świat, w którym żyli. Należało w pierwszej kolejności zająć się sobą, aby móc pomagać pozostałym. W innym przypadku byłby to raczej krótkotrwały, doraźny wysiłek okupiony zdecydowanie zbyt wysokimi kosztami. Ambroise był uzdrowicielem, co prawda w żadnym wypadku nie specjalizował się w problemach natury umysłowej, jednak w pierwszej kolejności był obecnie bratem, przyjacielem, narzeczonym.
Podczas tamtych piekielnych dni spędzonych w Mungu, zrobił dokładnie tyle, ile mógł. Teraz musiał brać pod uwagę również swoich najbliższych. Tych, z którymi dzielił te same przestrzenie, mieszkał w jednym domu. Tych, którzy także odczuli skutki niszczycielskiego żywiołu, nawet jeśli nie były one tak tragiczne, jak u co poniektórych.
Sam nie wiedział, czego dokładnie powinien spodziewać się po powrocie do domu, szczególnie, że list otrzymany od Ursuli nie był zbyt długi i nie zawierał praktycznie żadnych informacji, ponad tym, że nie była to sprawa życia i śmierci. Jednakże raczej nie był przygotowany na tego typu słowa. Nie. Zdecydowanie nie. Zwłaszcza, gdy zostały wypowiedziane przez nią tak poważnym tonem.
Będąc całkowicie szczerym, musimy porozmawiać chyba jeszcze nigdy nie prowadziło go do jakiejkolwiek lekkiej, swobodnej konwersacji. Nie, od tego zaczynały się wyłącznie te poważne rozmowy. Takie, przed którymi rzeczywiście brało się głębszy oddech. On jednak wyłącznie zamrugał, nieznacznie unosząc brwi i bardzo lekko kiwając podbródkiem.
- O czym? - Spytał bez zbytecznej ostrożności, nie zamierzając przedłużać wstępów do tego, o czym chciała z nim mówić.
I tak, oczywiście, że przez jego głowę przeleciało teraz co najmniej kilkanaście skrajnie różnych scenariuszy. Nie miał tendencji do dramatyzowania, nie analizował nadmiernie tego, co mogło, ale nie musiało się wydarzyć, jednak nie dało się ukryć, że nie był całkowicie trzeźwy. Nie był także zupełnie w swojej porannej formie, to mimo wszystko był dosyć długi dzień, spędzony w znacznej mierze na walce z systemem prawnym.
Nie chciał czekać na odpowiedź. Nie potrzebował nakreślania mu całej sytuacji prowadzącej do sedna ich rozmowy. A przynajmniej nie sądził, aby musiał tego chcieć. Być może miał tego pożałować. Możliwe, że powinien dążyć do poznania całego kontekstu tego, co miało zaraz paść ze strony dziewczyny, ale nie mógł tego wiedzieć, nie dowiadując się, o co jej chodzi, prawda? Potrzebował usłyszeć dokładnie to, co chciała mu powiedzieć. A podskórnie czuł, że nie były to zwykłe wyjarałam ci wszystkie papierosy.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
23.08.2025, 00:07  ✶  

Geraldine nie otaczała się jakimś ogromnym gronem znajomych, miała kilku bliskich przyjaciół i Erik do nich należał. Nie powinno więc dziwić Roise'a, że to pytanie padło. Nie do końca spodziewała się innej odpowiedzi, widziała go kilka dni temu, zdawała sobie sprawę z tego, że mocno uderzyły w ich rodzinę wydarzenia tej tragicznej nocy, zapewne nie miał się z tego szybko otrząsnąć. To nie było dziwne, zaskakujące, pewnie każdy, kto straciłby swój dobytek, miejsce na ziemi, dom rodzinny zachowywałby się podobnie. Longbottom nie krył się ze swoim podejściem do popleczników Voldemorta, Geraldine czuła, że im to nie umknęło, inaczej pewnie nie uderzyliby właśnie w jego rodzinę. To nie był przypadkowy atak, ale celowe działanie, pokazywało dlaczego warto trzymać gębę na kłódkę i się nie narażać.

Spodziewała się, że Erik będzie się mierzył z tym, co się wydarzyło przez długi czas, nie dało się zapomnieć o takich rzeczach, zresztą musieli doprowadzić Warownię do porządku. Miała świadomość, że ich rodzina dbała o to, by to miejsce było bezpieczne, najwyraźniej jednak to nie wystarczyło, stali się celem ataków, nie dało się tego inaczej określić, ale przecież poniekąd sami się na to wystawili. Niby to rozumiała, nie wszyscy chcieli być bierni, udawać, że problem nie istniał, ale czy na dłuższą metę to niosło ze sobą coś dobrego. Dużo prościej było skupiać się na sobie, dbać o najbliższych, a nie niepotrzebnie zwracać na siebie uwagę.

- Nie wątpię, w każdego by uderzyło coś takiego. - Nie miała nawet grama wątpliwości, że to przyniesie konsekwencje. Erik ostatnio borykał się z wieloma problemami, miała wrażenie, że pojawiało się ich coraz więcej. Każdego by to przytłoczyło, coraz mniej widziała w nim tego gryfona, którego pamiętała z czasów, gdy uczyli się w Hogwarcie. Zrobił się nieco bardziej mrukliwy i pesymistyczny, ale wiedziała z czym się to wiąże.

Nie sądziła, że potrzebował specjalistycznej pomocy, na pewno jakoś stanie na nogi, ale nie znała się też na tym jakoś szczególnie aby wydawać wyroki, to mogło przytłoczyć każdego. Pozostawało mieć nadzieję, że szybko uda im się poradzić sobie z odbudową Warowni.

Nie mogli skupiać się jednak na problemach innych, to nie dlatego Ambroise znalazł się tutaj, wcześniej niż powinien. Była tego świadoma, wiedziała, że słowa, które padły z jej ust mogły przynosić niepokój, nie zaczynała rozmów w ten sposób, ale teraz nie wiedziała, jak miałaby to zrobić inaczej.

- Możesz usiąść? - Zapytała się jeszcze, bo wolała, żeby znalazł się naprzeciwko niej, nie stał gdzieś obok, zwłaszcza, że nie mogła być pewna jego reakcji, która mogła być naprawdę różna.

- Jest kilka spraw. - Zamierzała zacząć od psa, wydawało jej się to być dobrym początkiem. Aktualnie znajdował się w sypialni Ambroise'a, nie przyprowadziła go tutaj, żeby od razu nie zobaczył jego obecności. Nie sądziła, że będzie to dla niego problemem, jednak wolała go uprzedzić o tym, że sprawiła im kolejnego pupila, Z drugiej strony, może lepiej było to zostawić na koniec. Nie mogła dłużej dusić w sobie tego, co ciążyło jej najbardziej.

- Jestem... - Odetchnęła głęboko, wcale nie tak łatwo przyszło jej wydusić te słowa. - Jestem w ciąży Roise. - Wbiła przy tym wzrok w swoje stopy, jakby bała się spojrzeć mu w oczy. Czekała na jego reakcję, nie wiedziała, czego powinna się spodziewać, bo przecież to nie było nic niewielkiego. Jasne, mieli wziąć ślub, za kilka dni, tyle, że chyba żadne z nich nie spodziewało się tego, że przy okazji mieliby powiększyć rodzinę. Całkiem prosto przyszło jej założenie, że to musiało być jego dziecko, nie było innej możliwości, musieli jednak wrócić podczas tej rozmowy to tego dnia, tego momentu, o którym jak dotąd nie wspominali, ale dłużej nie mogli udawać, że to się nie wydarzyło.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
23.08.2025, 03:01  ✶  
Słysząc odpowiedź ze strony dziewczyny, jedynie krótko kiwnął głową. Wyraźnie, jednak niezbyt ochoczo. Ani przez chwilę bowiem nie wątpił w to, że w istocie miała rację. Longbottom miał sobie poradzić. W tych czasach nie było innego wyjścia. Nikt go nie miał, jeśli chciał żyć. Oni także. A przecież właśnie zaczynali robić to na nowo.
Więc czemu zaniepokoił się na dźwięk tej prostej informacji?
Musimy porozmawiać. Prosty komunikat. Przynajmniej w teorii. W praktyce jednak niósł ze sobą cały szereg emocji, nawet tych starannie tłumionych, bo przecież nie było żadnego powodu, aby odczuwał niepokój.
Słowo porozmawiać oznaczało jednak zwykle, że potrzebował zmierzyć się z czymś, na co wcale nie miał ochoty. Nie wiedział jeszcze, z czym, jednak niemal od razu poczuł ten charakterystyczny ucisk w żołądku, to znajome napięcie, które sprawiało, że odruchowo oparł się mocniej o parapet, prostując plecy, ale jednocześnie zastygając w miejscu na podobiznę kamiennej figury.
Nie ruszył się w kierunku Yaxleyówny. Przynajmniej nie od razu. Stał blisko, jednakże nie chciał jej przytłoczyć ani naruszać tej kruchej bariery, którą sama wyznaczyła. Dopiero słysząc ciche możesz usiąść?, przestąpił wreszcie z nogi na nogę i zajął miejsce na fotelu naprzeciwko Geraldine, zachowując odrobinę dystansu, którego instynktownie potrzebował.
Jeszcze nie wiedział, jak bardzo...
Jestem w ciąży, Roise.
...i wtedy padły słowa, których nie spodziewał się usłyszeć tej nocy. Nie dziś, nie jutro, nie przez najbliższe tygodnie, może lata.
A jednak...
...był uzdrowicielem. Znał tysiące przypadków medycznych, potrafił odczytać symptomy, przewidzieć przebieg choroby, znał teorię i praktykę. I żadne z jego doświadczeń nie przygotowało go na to, by musiał zaledwie w kilka sekund przestawić trybiki w głowie, zmienić rok myślenia, zacząć rozważać coś, co nie było już tak schematyczne i przewidywalne.
Świat zatrzymał się na moment. Słowa zawisły między nimi. Ciężkie, gęste, nie do odgonienia.
Jestem w ciąży.
...był uzdrowicielem. Tak. Całe życie spędzał pochylając się nad kartami pacjentów, nad chorobą, nad bólem, nad nagłymi diagnozami. A jednak teraz, wobec tej jednej informacji, poczuł, że brakuje mu słów. To nie była obca pacjentka. To nie był przypadek kliniczny. To była ona. To byli oni.
Przez kilka sekund nie odpowiedział zupełnie nic. Nie chciał reagować pochopnie, nie chciał powiedzieć słów, których mógłby później żałować. Spojrzenie, które Geraldine wbiła w podłogę, nagle stało się dla niego łatwiejsze do zniesienia niż jej oczy świdrujące go na wskroś, bo sam nie był w stanie na nie patrzeć. Nie wprost, choć jednocześnie nie odrywał wzroku od jej sylwetki. Był jej niemal wdzięczny, że nie próbowała dźgać go spojrzeniem.
Nie dlatego, że ta wieść go rozgniewała. Nie dlatego, że nie chciał słuchać tego, co miała mu do powiedzenia. Nie dlatego, że nie pragnął z nią rozmawiać ani na nią patrzeć...
...ale dlatego, że czuł jak w jednej chwili jego myśli zaczynają kotłować się tak gwałtownie, że brakowało mu oddechu. Potrzebował go złapać, a gdyby w tym samym momencie wpatrywał się w niebieskie oczy Riny, niechybnie jeszcze bardziej by w nich utonął. Zawsze były jak dwa jeziora, ale chyba jeszcze nigdy tak bardzo nie obawiał się dostrzec w nich wilgoci. Rozpaczy.
- Geraldine - zaczął, ale jego głos zabrzmiał niżej niż zamierzał, znacznie bardziej głucho, aniżeli mógłby to planować.
Z początku zresztą nawet nie zwrócił uwagi na własną intonację, na mimowolny układ warg i suchość w gardle. Zrobił to dopiero wtedy, gdy imię ukochanej opuściło jego usta, wybrzmiewając w tak poważny sposób, że nawet jemu samemu ciężko było nie wzdrygnąć się na ten dźwięk. Zupełnie nie wiedział przy tym, czemu nie zwrócił się do niej tak jak zawsze. To również dotarło do niego z opóźnieniem. Dopiero wtedy, gdy zwyczajowe czułe zdrobnienie zostało zastąpione przez tę oficjalną wersję, której niemal nigdy wobec niej nie używał.
- Rina - poprawił się, biorąc głębszy oddech i próbując, naprawdę cholernie mocno próbując zebrać myśli, ubierając je w słowa, które jak na złość wcale nie chciały opuszczać jego ust. - Czy?... - Zamiast tego kumulowały się w jego gardle, dusząc go, pozbawiając go możliwości powiedzenia czegoś, co momentalnie przyniosłoby ulgę im obojgu.
Choć jej, jej przede wszystkim. Przecież nie chciał doprowadzać do tego, że nie mogła na niego patrzeć. Nie chciał jej zranić.
Nie wiedział, co powinien robić. Byli zaręczeni. To nie podlegało jakimkolwiek wątpliwościom, nie wywoływało żadnych rozważań na temat tej części ich sytuacji. Ale ciąża? Dziecko? Rozmawiali o tym. Mówili o czasach sprzed wojny, o dawnych myślach, o ostrożnych planach, które nie doszły jednak do skutku. Teraz wszystko się skomplikowało. Czy byli gotowi? Czy tak naprawdę kiedykolwiek mogli być gotowi?
- Wtedy? - Spytał w końcu spokojnie, choć jego dłonie nieznacznie drżały, gdy splatał je mocniej na kolanach, starając się sprostać niepisanym, nie do końca mu znanym wymaganiom, jakie z pewnością niosła za sobą właśnie ta chwila, ta rozmowa.
Chciał mieć punkt zaczepienia. Potrzebował czegokolwiek, co miało pozwolić mu oswoić tę myśl, zanim zaskoczenie runie na niego z całą swoją siłą. A może już to zrobiło? Być może to właśnie dlatego czuł się tak bardzo otumaniony?
Nie miał pojęcia, jednak z pewnością jeszcze nigdy nie poczuł się aż tak skołowany. Tamte chwile podczas upojnej, letniej nocy. Ta impulsywność, irracjonalność, nierozsądne momenty, które teraz, w tym półmroku, przybierały zupełnie inny wymiar.
Tamte minuty, żałośnie ulotne, żenująco pozbawione ciepła i ten początek września, raptem dwa tygodnie wcześniej. To nie mogło być wtedy, nie za tym drugim razem. Na to bez wątpienia stanowczo zbyt wcześnie, nawet jeśli tamtego poranka, jak i w późniejszych dniach wielokrotnie przekraczali granicę między tym, co powinni, a czego chcieli, nie do końca zważając na okoliczności czy konsekwencje. Tak, byli nierozsądni. Musiał to przed sobą przyznać, jednakże to nie mógł być efekt ich ostatnich chaotycznych zachowań.
A więc...
...potrzebował wiedzieć. Chociaż częściowo. Mieć ułamek, urywek obrazu, fragment, detal, cokolwiek. Potrzebował, musiał wiedzieć, co w tym momencie malowało się przed oczyma Riny. Co wypełniało jej myśli. Zwłaszcza wtedy, gdy powolnym, niemal niedostrzegalnym ruchem wysunął ku niej rękę, zatrzymując palce na stoliku kilka centymetrów od kolana dziewczyny.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
23.08.2025, 06:19  ✶  

Nie miała w zwyczaju ostrzegać go w żaden sposób przed tym, co chciała powiedzieć. Zazwyczaj po prostu dzieliła się informacjami, nawet tymi najgorszymi. Dzisiaj było inaczej, zupełnie inaczej, czuła, że powinna to zrobić, musiał się przygotować na to, że ta rozmowa nie będzie lekka. Sama dopiero próbowała przetrawić to, czego dowiedziała się po południu, bo uderzyło w nią go dość niespodziewanie. Jeszcze nie wiedziała, co powinna o tym myśleć, jak to ugryźć. Póki co oswajała się z tą świadomością.

To wiele zmieniało, mogło nieco skomplikować ich plany, zdawała sobie sprawę z tego jak to mogło wyglądać dla otoczenia, z drugiej jednak strony, czy kiedykolwiek przejmowali się opinią kogokolwiek niż siebie samych? Mieli w zwyczaju podpuszczać ludzi, dawać im powody do dyskusji, ale tym razem trochę wymknęło się to spod kontroli. Ursula uprzedziła ją o tym, jak to będzie wyglądało, próbowała pociągnąć za język, sugerowała, żeby tego nie robili przy tym ślubie, który zaczęli planować w pośpiechu. Chcieli tego, chcieli mieć to za sobą, bo zależało im na sobie i mieli zamiar w końcu zrobić to w tej oficjalny sposób, idealnie się składało, czyż nie?

Mimo wszystko czuła dziwne poczucie winy, jakby popsuła ich idealny plan, jakby to przez nią stracili kontrolę nad tym, w jaki sposób miały wyglądać następne miesiące i lata.

Podłoga wydawała jej się być teraz nad wyraz interesująca, trochę bała się spojrzeć mu w oczy, obawiała się, że go zawiodła, jakby faktycznie odpowiedzialność za to, że sytuacja maluje się tak, a nie inaczej ciążyła tylko na niej. Rozmawiali o tym, że chcieli powiększyć rodzinę, padło to między nimi kilka razy, i on i ona myśleli o tym w przeszłości, widzieli siebie z pąklem,  było dla niego miejsce na ich obrazku, tyle, że chyba nie do końca spodziewali się tego, że może się to wydarzyć tak szybko i nie do końca po kolei.

Decyzję o ślubie podjęli całkiem spontanicznie, miał się odbyć kilkanaście dni po zaręczynach, ten pośpiech mógł sugerować jedno, teraz? Ludzie sami znajdą argument dlaczego postanowili to zrobić, nie podobało jej się to, nie chciała, żeby to wyglądało w ten sposób. Niby nie przejmowała się tym gadaniem, ale to samo nasuwało się na myśl, widziała jak będzie go wyglądało.

Usłyszała swoje imię, drgnęła, nie uniosła jednak jeszcze spojrzenia, nie do końca była gotowa, aby na niego spojrzeć, miała wrażenie, że te słowa, które wypowiedziała przed chwilą nadal rozchodziły się po pomieszczeniu, nadal czuła na języku ich ciężar. Ta informacja wiele zmieniała, chociaż czy na pewno, czy faktycznie w ich przypadku tak mocno komplikowało to rzeczywistość?

Uniosła wzrok dopiero, kiedy drugi raz się do niej zwrócił. Zrobiła to powoli, zacisnęła przy tym dłonie na swoich kolanach tak, że aż zbielały jej knykcie. Obawiała się tego, co zobaczy w jego oczach, ale musiała stawić temu czoła, powoli się uspokajała, bo miała to za sobą, zrobiła to szybko, dzięki czemu wyzbyła się ciężaru, już nie tylko ona posiadała te informacje (no, nie licząc Benjy'ego, który zupełnie przypadkiem został w to zamieszany, ale o tym wolała nie wspominać).

Nie zdziwiło jej wcale, że zadał to pytanie. Wtedy... Nie tylko ona od razu wróciła myślami do tamtego dnia, kiedy pozwolili sobie zachować się w nie do końca logiczny sposób. Tak już mieli, próbowali walczyć z uczuciem, które kiedyś ich łączyło, jednak na ten jeden moment poddali się, pozwolili się do siebie zbliżyć, stracili kontrolę, w sposób z którego nie do końca była dumna, bo w ich przypadku to nigdy nie wyglądało to tak. Nie wracali w rozmowach do tamtej nocy, tamtego wieczora, nie chcieli tego robić, jak widać jednak nie udało im się uciec przed konsekwencjami, jakie na nich czekały za tę spontanicznie podjętą decyzję, krótkie uniesienie, które było pozbawione emocji. Ironia losu, czyż nie?

- Tak, wtedy. - Może nie była z tego powodu szczególnie zadowolona, ale nie mogła udawać, że to nie wydarzyło się wtedy. Czuła, podskórnie wiedziała, że to było wtedy, czasem po prostu tak się działo, że człowiek wiedział i to był jeden z tych momentów, była pewna, że powinna to łączyć z tamtą nocą.

- Niezła ironia, nie uważasz? - Próbowała nieco rozluźnić atmosferę, chociaż w jej głosie można było wyczuć delikatne drżenie świadczące o tym, że wcale nie było jej do śmiechu, próbowała jednak potraktować to jak zawsze, w najprostszy sposób, w który radziła sobie z nieprzewidzianymi i trudnymi sytuacjami - żartem.

- To dlatego dzisiaj gorzej się czułam, tak naprawdę nic mi nie jest. - Postanowiła gładko przejść do tego, dlaczego w ogóle się tutaj znalazł. Nie powiedziała Ursuli, jaki był powód jej zasłabnięcia, nie wspominała o tym, Yaxleyówna nie miała zielonego pojęcia, co wydarzyło się tego popołudnia, nie wiedziała, że Lestrange jak zawsze wiedziała dużo więcej niż pokazywała, dostrzegała i robiła więcej niż ona była w stanie przewidzieć. To nie Yaxley była mistrzynią szachów.

- Wiem, że to dosyć niespodziewana informacja, jeśli chcesz to rozchodzić, to nie krępuj się. - Mógł potrzebować przestrzeni, żeby oswoić się z tą myślą, zwłaszcza, że Geraldine zaczynała czuć okropną duchotę w tym pomieszczeniu, miała wrażenie, że atmosfera jest tak gęsta, że możnaby w powietrzu zawiesić siekierę, no ale powinna się była tego spodziewać.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
23.08.2025, 13:44  ✶  
Nie rozumiał, dlaczego to musiało wyglądać w ten sposób. Czemu nie mogli tak po prostu decydować o własnym życiu, o tej wspólnej ścieżce, jaką przecież i tak planowali podążać. Nie pojmował tego, ale jednocześnie...
...przecież nie był głupi. Wiedział, skąd biorą się dzieci, czego są wypadkową. Cała ta sytuacja była efektem ich własnych decyzji, czyż nie? Tego, w jaki sposób postanowili się zachowywać. Wtedy. Tamtej nocy. Potwierdziła jego słowa, wreszcie unosząc na niego wzrok. Nie potrafił odwrócić spojrzenia, zawiesił pociemniałe oczy na jej tęczówkach, samemu nie do końca wiedząc, czego w nich szukał.
Czy nadziei, czy strachu. Czy lęku, rozpaczy, obaw. A może jednak cienia czegoś, co powiedziałoby mu, że to nie koniec ich świata. Że to po prostu kolejny rozdział, być może niespodziewany, jednak nie niechciany. Nie mający mu jej odebrać.
- Nie - rzucił ostrzej niż planował, paradoksalnie, jednocześnie dosyć mocno poprawiając się na zajmowanym miejscu, jakby faktycznie zamierzał z niego wstać. - Nie zamierzam miotać się po pokoju - podkreślił, starając się nadać temu już nieco bardziej spokojny ton, nawet jeśli nie do końca nad tym panował.
Nie potrafił być tak spokojny jak powinien być. Naturalnie wejść w rolę, której mogła od niego potrzebować. Uśmiechnąć się szeroko na komentarz o ironii losu, jaki zbył milczeniem, nawet nie zwracając nań uwagi. A przynajmniej tak mogłoby się zdawać, gdyby nie fakt, że słyszał wszystko. Był skupiony i bez wątpienia nie dało się tego nie zauważyć, nie przy sposobie, w jaki światło odbijało się w jego ciemniejszych, bardziej błyszczących oczach.
- To dlatego wtedy prawie zasłabłaś - nie pytał, nie mówił, o jaki moment dokładnie mu chodziło, nie potrzebował tego robić.
Nie musiał także nerwowo próbować przeliczać tygodni. Jego mózg zrobił to za niego. Wiedział. To nie było dla niego tym, co mieszało mu w głowie, powodując lawinę myśli.
- Poniosło mnie - sam nie do końca wiedział, co tak właściwie powinien powiedzieć, ale to właśnie te powoli wypowiadane słowa wydawały mu się w tym momencie najbardziej słuszne.
Nie miał pojęcia, do czego dążył, co tak właściwie chciał przekazać. Nigdy nie był wyjątkowo dobrym mówcą, szczególnie nie w tych niemalże absurdalnie, otumaniająco trudnych tematach. Ale musiał coś powiedzieć, prawda? Nie mógł tak po prostu milczeć. Chwila na to minęła.
Tak właściwie, robili to przecież przez długie tygodnie, ba, przez ostatnie miesiące, podczas gdy...
- Puściły mi wszystkie hamulce - wiedzieli to, prawda?
Oboje nie potrafili się wtedy zachować.
- Do tamtej chwili było - urwał po raz kolejny, wcale nie szukając odpowiedniego słowa, bowiem takie nie istniało - prościej. Ale tamtego wieczoru - czuł po prostu tak cholernie duży ciężar spoczywający mu na piersi, że każde kolejne słowa przychodziły mu niemal na bezdechu - to nie mogło nie skończyć się w ten sposób - miesiącami utrzymywali fizyczny dystans, nagle z zaskoczenia skracając go do zaledwie kilku centymetrów.
Czując bijące od siebie ciepło, zapach perfum, miękkość ciała, oddech omiatający szyję, dotyk dłoni. Wszystko inne nagle przestało istnieć. Liczyła się wyłącznie tamta jedna chwila, tamten pierwszy niekontrolowany impuls rozpalający wewnętrzny żar, którego nie dało się tak po prostu ugasić. Nie, to nie był ten zwykły rodzaj ognia, nie przelotny przypływ pożądania. Doskonale pamiętał, jak bardzo palił go jej dotyk. Jak cholernie potrzebował znaleźć się z nią jeszcze bliżej, zupełnie sam na sam, tonąc w jej pocałunkach, w ciele, w ramionach. Zatapiając się między obejmującymi go udami, sunąc dłońmi pod sukienką, przesuwając palcami po obrysie odsłoniętych piersi.
Czuł się zupełnie inaczej niż zazwyczaj, całkowicie zapominając o jakichkolwiek słowach. A może wcale nie chciał ich wypowiadać? Nie uznał tego za potrzebne, bez chwili zastanowienia odsuwając od siebie wszystkie wątpliwości, każde ale, jakie powinien wtedy mieć. Wszystko, co mogłoby nakazać mu się zatrzymać, spróbować znaleźć złoty środek pomiędzy tym, co powinien, a czego tak kurewsko mocno wtedy potrzebował.
Zawsze byli chaotyczni. Nie raz udowodnili sobie, że granice w ich życiu były czymś, co mogli swobodnie przesuwać. Ot, nawet nie kwestią umowną, jedynie sugestią tego, jak zwykli się zachowywać, czego chcieli od siebie oczekiwać. Zacierali je nie raz, dając ujście emocjom, pozwalając sobie na więcej i szybciej, znacznie bardziej gwałtownie. To mogła być jedna z takich chwil. Odwzorowanie ról, pikantnej zabawy w nieznajomych, po której złapaliby oddech w swoich ramionach, dając sobie coś więcej niż tylko czystą fizyczność w najbardziej pierwotnej, niemal zwierzęcej formie.
Zostawiła ślady paznokci na jego barkach, zadrapania na ramionach, piekące półokręgi na szyi, rozczochrane włosy, wymięte ubrania i ten cholerny wstyd. Przytłaczające poczucie tchórzostwa, bo nie złapał jej wtedy ponownie za rękę, nie splótł ich palców, nie odsłonił oczu i jej nie pocałował. Spokojniej, wolniej, znacznie bardziej czule. Bez tej nerwowości, bez wrażenia, że świat wiruje dookoła nich, że potrzebują tego wszystkiego, siebie tu i teraz. Bez jakiegokolwiek słowa.
Wciąż ją wtedy kochał. Oczywiście, bo przecież ani na chwilę nie przestał jej kochać. A jednak rozstali się w zupełnym milczeniu. Potraktowali się tak, jakby byli jednymi z tych ludzi, których przez lata wcześniej widywali kryjących się po kątach, wymykających się z osobna w zupełnym milczeniu i wracających do swoich oficjalnych osób towarzyszących. Dziewcząt, małżonek, narzeczonych.
Nie chciał być człowiekiem tego pokroju. Próbował, naprawdę próbował zachować dystans. Tyle tylko, że w tym momencie aż nazbyt dobrze dostrzegał, w jak głębokie bagno wpadli, z pozoru tylko na chwilę zbaczając z obranej ścieżki, na kilka chwil pozwalając sobie nie pamiętać o tym, co powinno ich dzielić. Zapomnieć o wszelkich zasadach i granicach, o myśleniu, o przyszłości, która nie miała istnieć.
A jednak istniała.
Dokładnie tak jak ślad, który pozostał po tamtej nocy. Znacznie większy i bardziej wyraźny niż cokolwiek, co mogłoby przejść im przez myśl, nieprawdaż?
Potrzebował tlenu, musiał go nabrać, złapać jeszcze jeden oddech, starając się ignorować falę gorąca, jaka go ogarnęła. Musiał mówić, po prostu. Musiał mówić, zmierzając do czegoś, co powinno paść. Do czego? Tego jeszcze nie wiedział.
- Z nikim innym nie byłoby tak trudno, ale tamta jedna chwila. To było zbyt wiele - musiała wiedzieć, że jest jedyną osobą, przy której nie był w stanie się kontrolować, powiedzieć sobie nie, podziękować jej za wspólny taniec, odsuwając się i odchodząc w swoją stronę. - Ironia losu, tak - już raz mieli problem utrzymać przy sobie gardę, nie podjąć impulsywnych decyzji, znajdując się praktycznie w tym samym miejscu, w towarzystwie tych samych ludzi, tylko w odrobinę innych okolicznościach.
Wtedy byli przyjaciółmi, roztaczali przed sobą wizję wspólnych lat, nawet jeśli uporczywie obawiali się popsuć to, co mieli. Pamiętnego wieczoru stanęli po drugim biegunie, nie myśląc o tym, by jeszcze kiedykolwiek mogli coś ze sobą zbudować.
Choć czy aby na pewno?
Wiedział, że zawsze będzie ją kochać.
Mógłby to zwalić na niepamięć, na jego niestabilny stan mentalny w tamtym momencie. Na środki odurzające, alkohol, narkotyczne działanie kadzideł, późny wieczór, jaki zdążył zapaść do momentu, gdy nieoczekiwanie znaleźli się w swoim towarzystwie.
A jednak doskonale pamiętał wszystkie z tamtych chwil. I nawet jeśli wspomnienia z tego dnia wydawały mu się bardziej mgliste, rozmyte przy samych krawędziach, przykryte półprzezroczystym woalem, przez który równie dobrze mógłby wydawać się snem czy majakiem, to przecież wiedział. Doskonale, aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jak się wtedy zachowali. Jak on się zachował. To, że nawet w najgorszych, najbardziej nerwowych z momentów przy początku września nie poruszyli tego tematu również mówiło samo za siebie.
Nie było to coś, co chciałby wspominać. Nie była to ich szczęśliwa chwila, pierwsza rysa na szkle, pęknięcie w murach, jakie stawiali na przeciwko siebie nawzajem. Nie był to moment, gdy zorientowali się, że cokolwiek zrobią i czegokolwiek nie uczynią, nigdy nie będą w stanie być wobec siebie całkowicie obojętni. Że nie oszukają losu.
Nie, to nie była jedna z tych chwil wartych zapamiętania. To był upadek, nie nowy początek. Geraldine miała rację. Oczywiście, że ją miała. To była najprawdziwsza ironia, jednak w tym momencie nie mógł uśmiechnąć się na dźwięk tego komentarza. Nie czuł przypływu wesołości, nawet jeśli w jego wnętrzu pojawiło się coś na kształt nie do końca świadomej ulgi, gdy usłyszał twierdzącą odpowiedź.
Byli zaręczeni, nie minęło od tego nawet kilkadziesiąt godzin. Nawet w tym momencie dostrzegał błysk pierścionka na dłoni Yaxleyówny, gdy poruszała ręką, wypowiadając te kolejne słowa. To nie był koniec świata, czyż nie? Mieli mieć dziecko. Może nieplanowane, ale trudno byłoby to planować, zważywszy na to, gdzie znajdowali się jeszcze pod koniec sierpnia. Więc czemu czuł przygniatający go niepokój?
Szczególnie wtedy, gdy nie złapała jego wyciągniętej dłoni. Kiedy pozwoliła jego palcom pozostać na zimnym, gładkim blacie stolika. Nie spojrzał na swoją rękę, nie cofnął jej, ale mimowolnie spiął ramiona, biorąc głęboki oddech, zanim zadał to pytanie. Nie dlatego, że chciał. Dlatego, że musiał to zrobić.
- Chcesz je wychować? - Zawsze był z nią bezpośredni, starał się od razu zmierzać do celu, do sedna, nie krążąc i nie motając się wokół tematu, bowiem to nigdy nie było dla nich dobre.
Mieli niewątpliwą tendencję do tego, aby dusić się pod naporem niedopowiedzeń. By zamiatając sprawy pod dywan, następnie niemal znikać pod ciężarem tego, czego nie mogli wiecznie unikać. Więc spytał. Wypowiedział te konkretne słowa, walcząc ze sobą z całych sił, aby nie odwrócić wzroku. Nie zamierzał tchórzyć, nie planował uciekać spojrzeniem, niezależnie od tego, co miał usłyszeć. Nieważne, jak łomotało mu teraz serce i jak ciężka była jego głowa.
Wychować, nie zachować. To była różnica, ale przecież już to wiedziała, nieprawdaż? Zdawała sobie sprawę z tego, czemu o to pytał, czemu potrzebował, musiał o to spytać.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
23.08.2025, 23:43  ✶  

Geraldine miała szansę, aby nieco się z tym oswoić. Minęło kilka godzin od momentu, w którym dotarło do niej, że powodem jej ostatnich problemów zdrowotnych była ciąża, później potwierdziła tę ewentualność. Miała czas, by to zaakceptować. Jeszcze nie do końca wiedziała co o tym myśli, ale stało się, teraz pozostawało jakoś sobie z tym poradzić. Nie zamierzała chować głowy w piach, udawać, że to się nie wydarzyło, bo przecież w tym wypadku skutkiem miało być przyjście na świat dziecka, ich dziecka. Rozmawiali o tym przecież, byli ze sobą szczerzy, mówili, że kiedyś myśleli jakby to było, gdyby powiększyli rodzinę.

Nie mogła przewidzieć reakcji Ambroise'a, wiedziała, że nie miał w zwyczaju migać się od konsekwencji swoich zachowań, jednak gdyby nie chciał tego zrobić, to była gotowa jakoś ogarnąć to sama. Przyzwyczajała się do tej myśli, że za jakiś czas zostanie matką. Być może kiedyś wiązało się to z lękiem, jednak teraz czuła, że sobie poradzi, jakoś to ogarnie, bo przecież zawsze sobie ze wszystkim radziła, czyż nie? Zresztą nie do końca wydawało jej się, aby Greengrass zamierzał porzucić ją z tym wszystkim, zostawić samą, brał odpowiedzialność za swoje czyny. Być może się tego nie spodziewali, ale przecież prędzej, czy później to musiało się wydarzyć. Może inaczej by to wyglądało, gdyby wszystko wydarzyło się później, gdyby mieli za sobą tę oficjalną część związaną z małżeństwem, jednak, czy aby na pewno?

- Jasne. - Nie zamierzała mu mówić, co powinien teraz robić, przyglądała się Ambroise'owi uważnie, próbując wyczytać coś z jego twarzy, ale to wcale nie było takie proste.

- Tak, wtedy i kilka razy później. - Nie wspominała mu o tym, bo nie wydawało jej się to konieczne. Zdarzyło się jej w przeciągu ostatniego tygodnia kilka razy poczuć gorzej, te epizody jednak nie trwały długo, mijały, zwalała to na dym, którego nawdychała się podczas pożarów, ta opcja była całkiem wygodna, bo przecież nie była jedyna.

- Nie tylko Tobie. - Chciała mu przypomnieć, że też tam była, że też ją poniosło, że to była głownie jej wina. Mogła pomyśleć o konsekwencjach, ale liczyło się tylko i wyłącznie to, że miała go ponownie na chwilę blisko siebie. Może nie do końca w sposób na którym jej zależało, ale czuła jego zapach, smak ust, ciężar jego ciała. To było wystarczające.

Nie uważała tego za coś, z czego powinna być dumna, bo ich więź nigdy nie opierała się tylko i wyłącznie na pożądaniu, ale wtedy pękli, sięgnęli po to, co nigdy nie było im pisane. Nigdy nie mieli być tylko chwilową zachcianką, przecież o tym wiedzieli. Tamten czas był jednak trudny, długo udawało im się trzymać od siebie z daleka, ale nie mogli tego robić w nieskończoność. Mogli udawać, jasne, ale to też było już za nimi, wyjaśnili wszystkie niejasności z tym związane, wiedzieli, jak to wyglądało. Łączyła ich więź silniejsza niż wszystkie.

- Nie mogło, ale jednak tego nie przewidzieliśmy. - Zatracili się wtedy w sobie, pozwolili, aby rządze przejęły nad nimi kontrolę, stało się, wtedy to nie było nic takiego, a przynajmniej próbowała udawać, że tak właśnie było, bo przecież rano brakowało Geraldine jego w jej łóżku, bo tam przecież było miejsce Ambroise'a. Tyle, że na moment zgłupieli, właściwie to na półtora roku i próbowali się od siebie odsunąć. Widać z jakim skutkiem, oczywiście, że musiał się pojawić moment zwątpienia, sytuacja, która miała potwierdzić, jak kurewsko im siebie brakowało. Tyle, że wtedy to zignorowali, na szczęście ułożenie wszystkiego mieli już za sobą, mieli wziąć ślub, właśnie - mieli, to mogło się w końcu zmienić przez to, w jakim była stanie. Miała to na uwadze.

- Zrozumiem, jeśli to zbyt wiele. - W końcu nie mógł się tego spodziewać, gdy się jej oświadczał. To nie było oczywiste, ona sama jeszcze wtedy nie wiedziała, że pojawią się dodatkowe powody, dla których powinni wziąć ślub. Tak właściwie to może nawet i nie, nigdy nie uważała, aby małżeństwa z powodu ciąży były konieczne. Powodowały raczej lata spędzone w nieszczęśliwej relacji, ich nie powinno to dotyczyć, bo przecież chcieli tego jeszcze wcześniej, więc, czy naprawdę to zmieniało, aż tak wiele?

Wbiła w niego spojrzenie, gdy zadał jej to pytanie. Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę. Odpowiedź była całkiem jasna, przynajmniej na tę chwilę, kiedy już zdążyła sobie ułożyć wszystko w głowie. - Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. - Może zostanie matką nigdy nie było jej największym marzeniem, ale umiała zmieniać swoje priorytety, skoro już nosiła dziecko pod swoim sercem, to zamierzała zająć się nim w odpowiedni sposób, dać mu dom, miłość, której sama nie do końca miała szansy zaznać.

Niby rozumiała dlaczego Ambroise zadał właśnie to pytanie, jednak mina nieco jej zrzedła. Nie była jak jego matka, nie zamierzała porzucać swojego dziecka, ponosiła odpowiedzialność za swoje czyny, to nie powinno go zdziwić, powinien wręcz założyć, że tak właśnie się stanie.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (6917), Ambroise Greengrass (9549)


Strony (3): 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa