24.08.2025, 10:31 ✶
—12/09/1972—
Anglia, Londyn
Jonathan Selwyn & Anthony Shafiq
Gdy los i ludzie częstują mnie wzgardą,
Chcę miłosierdzie wzbudzić w głuchym niebie;
Płaczę i żalę się na dolę twardą,
I klnę upadek mój patrząc na siebie.
Chcę mieć bogatszą nadzieję przyszłości,
Mieć rysy innych i przyjaciół rzeszę,
Dobra jednego, innego zdolności,
Gdyż tym, co moje, zgoła się nie cieszę.
Chcę miłosierdzie wzbudzić w głuchym niebie;
Płaczę i żalę się na dolę twardą,
I klnę upadek mój patrząc na siebie.
Chcę mieć bogatszą nadzieję przyszłości,
Mieć rysy innych i przyjaciół rzeszę,
Dobra jednego, innego zdolności,
Gdyż tym, co moje, zgoła się nie cieszę.
Ostatnia stacja…
…rezygnacja.
Słowa zostały napisane, słowa zostały wysłane. Słowa, słowa, słowa… Spajające, niszczące, słodkie i okrutne. Musiał do nich dojrzeć, musiał zjeść własną dumę, zapomnieć o tych wszystkich słowach.
Starał się być oszczędny w formie, kluczowy w treści. Sprzed swojej twarzy zabrał też – niejako przy okazji – listy Ministry, które czytał zbyt wiele razy w ciągu ostatnich dni. Ambicja była zaiste siostrą bliźniaczą upadku, więc i teraz tak było. Został z niczym. Jego miasto spłonęło. Pracownicy rozpierzchli się. Stronnicy milczeli, a przyjaciele… Sen był ledwie lekkim tchnieniem, kolejna noc przeszła przymknięciem oczu, delirium świdrującym duszę i znękany koszmarami umysł.
Twoja wina.
A potem gdy świt dał przyzwolenie, by dźwignąć pochudłe ciało z łóżka, spłukać zapach trawionego wina i narzucić na nie czarną szatę, jak żałobny kir. Wyszedł z przepełnionego apartamentu, by jak duch przemierzać zgliszcza Alei Horyzontalnej, by zapamiętać, by wbijać w siebie spopielone zęby miasta śpiewającego o jego niezaprzeczalnej winie. Zmuszał przekrwione oczy, by patrzyły, by pamiętały, by śledziły jak stronice zapisanych eposów.
Twoja wina.
Choć wkoło czerniło się, a nad miastem wisiała wciąż przeklęta czarna chmura, oczyma wyobraźni łatwo mu było przywołać tańczące jęzory pożogi, krzyki, wrzaski, świst ciskanych zaklęć. Skulił się momentalnie na to wspomnienie, zacisnął palce czując pod skórą drżące ciało Morpheusa dygoczące od przeklętego zakazanego zaklęcia. Skulił się bardziej, gdy zza wspomnień minionej traumy, wysuwała się lista przewin i porażek. Tamtej nocy. Ostatnich lat… Wszystko zlewało się w jedną dławiącą go magmę pachnącą spalenizną. Wszystko pachnęło spalenizną.
Twoja bardzo wielka wina.
Trzask magii. Teleportacja. Nie było jeszcze szóstej. Ponad połowa pracowników była na bezpłatnym urlopie, którego nie zamierzał im odmawiać. Przypaleni, załamani, próbujący na nowo postawić swoje życie, lepiąc je z popiołu. I tak by nie pracowali. Więc on musiał. Śmierć Lisy była jego najdotkliwszą stratą tamtej feralnej nocy Spalonej nocy, wierzył jednak mocno, że kobieta mogła dzięki temu w końcu połączyć się z ukochaną, gdzieś tam w zaświatach. Boleśniejsza była strata kogo innego. Kogoś, kto za moment przyjdzie i usiądzie przy biurku, naprzeciw jego własnego biurka, by smagać go milczeniem, razić oczy brakiem uważności w doborze strojów, zbyt głośnym skrobotem pióra po pergaminie. Chociaż może nie. Chociaż może po liście, który napisał ubiegłego wieczoru, dostanie notę, ile ma czasu, żeby spakować swoje rzeczy i się wynieść.
Ludzie szeptali, a przynajmniej ci, którzy wciąż chodzili po korytarzu. Ludzie szeptali i mówili za jego plecami, a on nie musiał widzieć nici, by wiedzieć, że ten rozłam jest aż nazbyt widoczny. Że był widoczny, nim pierwszy płatek popiołu opadł na mugolską kamienicę. Kulił się jeszcze bardziej, przytłoczony, pokonany i samotny. Miesiąc temu królujący pośród dyplomatycznych not i ton tłumaczeń przewijających się przez mrówcze ręce utworzonych zespołów. Dziś zmartwiały papierowy król, równie papierowego królestwa. Przedarty, poklejony na ślinę. Codziennie, niemal obsesyjnie, próbował zetrzeć z dłoni farbę, której przecież tam już dawno nie było. To nawet nie była krew – myślał sobie, lecz myśl ta nie niosła ukojenia. Nie musiał krwawić, by cierpieć krwawiącą ulicą, której od tych kilku dni nie spłukała ni jedna kropla deszczu.
Usiadł w końcu za biurkiem i zaczął przekopywać się przez dokumenty, jakby był znów stażystą. Zapomniał o kawie, zapomniał o bólu głowy, wynikającym z braku śniadania, czy zwykłej wody. Chciał najcięższe sprawy przepuścić teraz, póki jego nie było, póki własna koncentracja nie zacznie go zwodzić, póki do gardła nie podejdzie żołądek na myśl o tej paskudnej wodzie kolońskiej z tonami jaśminu, której szczerze nienawidził, a którą Selwyn chyba namaszczał się co rano.
Ale może będzie miał szczęście. Może szczere wyznanie win i obietnica awansu da mu chociaż pięć dni, na uporządkowanie spraw, domknięcie tematów i przekazanie klucza do…
Do tego wszystkiego, co razem budowali przez ostatnich sześć lat. Dwadzieścia lat. Trzydzieści lat.
Zsunął okulary z nosa i zacisnął palce u nasady, chcąc zatrzymać natłok gorzkich wspomnień, chcąc zatrzymać pulsujący ból. Żałował, że okna w pokoju są tylko magiczną imitacją, a nie prawdziwym portalem. Ale musiał, musiał to dokończyć, a potem… może wyjechać. Może Hiszpania, nie była wcale taką złą opcją. Miejsce, gdzie jest cisza, gdzie w końcu przyjdzie nań błogosławiony sen… Samo wyobrażenie sobie słońca na pobladłej twarzy, samo wspomnienie zapachu tych kilku hektarów leżących leniwie nad rzeką Edro… Oczy piekły, głowa ciążyła, a stos szczycący się groteskową wysokością stos kusił łudząco podobny poduszce, przygotowanej z myślą o nim. Jakby tak na moment oprzeć skroń na skórzanej teczce… - pomyślał, gdy już i tak to zrobił. Krótki moment. Krótka bezpamięć. Krótka przer…
…rezygnacja.
Słowa zostały napisane, słowa zostały wysłane. Słowa, słowa, słowa… Spajające, niszczące, słodkie i okrutne. Musiał do nich dojrzeć, musiał zjeść własną dumę, zapomnieć o tych wszystkich słowach.
Starał się być oszczędny w formie, kluczowy w treści. Sprzed swojej twarzy zabrał też – niejako przy okazji – listy Ministry, które czytał zbyt wiele razy w ciągu ostatnich dni. Ambicja była zaiste siostrą bliźniaczą upadku, więc i teraz tak było. Został z niczym. Jego miasto spłonęło. Pracownicy rozpierzchli się. Stronnicy milczeli, a przyjaciele… Sen był ledwie lekkim tchnieniem, kolejna noc przeszła przymknięciem oczu, delirium świdrującym duszę i znękany koszmarami umysł.
Twoja wina.
A potem gdy świt dał przyzwolenie, by dźwignąć pochudłe ciało z łóżka, spłukać zapach trawionego wina i narzucić na nie czarną szatę, jak żałobny kir. Wyszedł z przepełnionego apartamentu, by jak duch przemierzać zgliszcza Alei Horyzontalnej, by zapamiętać, by wbijać w siebie spopielone zęby miasta śpiewającego o jego niezaprzeczalnej winie. Zmuszał przekrwione oczy, by patrzyły, by pamiętały, by śledziły jak stronice zapisanych eposów.
Twoja wina.
Choć wkoło czerniło się, a nad miastem wisiała wciąż przeklęta czarna chmura, oczyma wyobraźni łatwo mu było przywołać tańczące jęzory pożogi, krzyki, wrzaski, świst ciskanych zaklęć. Skulił się momentalnie na to wspomnienie, zacisnął palce czując pod skórą drżące ciało Morpheusa dygoczące od przeklętego zakazanego zaklęcia. Skulił się bardziej, gdy zza wspomnień minionej traumy, wysuwała się lista przewin i porażek. Tamtej nocy. Ostatnich lat… Wszystko zlewało się w jedną dławiącą go magmę pachnącą spalenizną. Wszystko pachnęło spalenizną.
Twoja bardzo wielka wina.
Trzask magii. Teleportacja. Nie było jeszcze szóstej. Ponad połowa pracowników była na bezpłatnym urlopie, którego nie zamierzał im odmawiać. Przypaleni, załamani, próbujący na nowo postawić swoje życie, lepiąc je z popiołu. I tak by nie pracowali. Więc on musiał. Śmierć Lisy była jego najdotkliwszą stratą tamtej feralnej nocy Spalonej nocy, wierzył jednak mocno, że kobieta mogła dzięki temu w końcu połączyć się z ukochaną, gdzieś tam w zaświatach. Boleśniejsza była strata kogo innego. Kogoś, kto za moment przyjdzie i usiądzie przy biurku, naprzeciw jego własnego biurka, by smagać go milczeniem, razić oczy brakiem uważności w doborze strojów, zbyt głośnym skrobotem pióra po pergaminie. Chociaż może nie. Chociaż może po liście, który napisał ubiegłego wieczoru, dostanie notę, ile ma czasu, żeby spakować swoje rzeczy i się wynieść.
Ludzie szeptali, a przynajmniej ci, którzy wciąż chodzili po korytarzu. Ludzie szeptali i mówili za jego plecami, a on nie musiał widzieć nici, by wiedzieć, że ten rozłam jest aż nazbyt widoczny. Że był widoczny, nim pierwszy płatek popiołu opadł na mugolską kamienicę. Kulił się jeszcze bardziej, przytłoczony, pokonany i samotny. Miesiąc temu królujący pośród dyplomatycznych not i ton tłumaczeń przewijających się przez mrówcze ręce utworzonych zespołów. Dziś zmartwiały papierowy król, równie papierowego królestwa. Przedarty, poklejony na ślinę. Codziennie, niemal obsesyjnie, próbował zetrzeć z dłoni farbę, której przecież tam już dawno nie było. To nawet nie była krew – myślał sobie, lecz myśl ta nie niosła ukojenia. Nie musiał krwawić, by cierpieć krwawiącą ulicą, której od tych kilku dni nie spłukała ni jedna kropla deszczu.
Usiadł w końcu za biurkiem i zaczął przekopywać się przez dokumenty, jakby był znów stażystą. Zapomniał o kawie, zapomniał o bólu głowy, wynikającym z braku śniadania, czy zwykłej wody. Chciał najcięższe sprawy przepuścić teraz, póki jego nie było, póki własna koncentracja nie zacznie go zwodzić, póki do gardła nie podejdzie żołądek na myśl o tej paskudnej wodzie kolońskiej z tonami jaśminu, której szczerze nienawidził, a którą Selwyn chyba namaszczał się co rano.
Ale może będzie miał szczęście. Może szczere wyznanie win i obietnica awansu da mu chociaż pięć dni, na uporządkowanie spraw, domknięcie tematów i przekazanie klucza do…
Do tego wszystkiego, co razem budowali przez ostatnich sześć lat. Dwadzieścia lat. Trzydzieści lat.
Zsunął okulary z nosa i zacisnął palce u nasady, chcąc zatrzymać natłok gorzkich wspomnień, chcąc zatrzymać pulsujący ból. Żałował, że okna w pokoju są tylko magiczną imitacją, a nie prawdziwym portalem. Ale musiał, musiał to dokończyć, a potem… może wyjechać. Może Hiszpania, nie była wcale taką złą opcją. Miejsce, gdzie jest cisza, gdzie w końcu przyjdzie nań błogosławiony sen… Samo wyobrażenie sobie słońca na pobladłej twarzy, samo wspomnienie zapachu tych kilku hektarów leżących leniwie nad rzeką Edro… Oczy piekły, głowa ciążyła, a stos szczycący się groteskową wysokością stos kusił łudząco podobny poduszce, przygotowanej z myślą o nim. Jakby tak na moment oprzeć skroń na skórzanej teczce… - pomyślał, gdy już i tak to zrobił. Krótki moment. Krótka bezpamięć. Krótka przer…