• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[18.09.1972] surprise, surprise | Geraldine & Ambroise

[18.09.1972] surprise, surprise | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
16.09.2025, 22:03  ✶  
18.09.1972, Exmoor

Kolejny późno letni dzień zapowiadał się całkiem słonecznie. Yaxley opuściła rezydencję dość wcześnie, bo miała do wykonania ważną misję. Umówiła się na wizytę do weterynarza, wypadało bowiem zainteresować się swoimi zwierzętami, zwłaszcza, że do ich wesołej gromady dołączył nowy pies. W towarzystwie więc trzech zwierzaków ruszyła na spacer do miasteczka, był on całkiem przyjemny zważając na warunki pogodowe, na które dzisiaj nie można było narzekać. Nie spieszyła się nigdzie, musiała odhaczyć tę wizytę, a na pewno dobrze miało jej zrobić przebywanie na świeżym powietrzu, nie wątpiła w to nawet chwili, zwłaszcza, że po raz kolejny wraz z nadejściem poranka pojawiły się te kurewskie mdłości, które nie zamierzały najwyraźniej szybko jej odpuścić. Taki już miał być urok tego jakże pięknego czasu w jej życiu.

Zaliczyła wizytę u zwierzęcego lekarza, ich nowy nabytek okazał się być nieco niedożywiony, nic więcej mu nie dolegało, no poza tym, że dowiedziała się, iż stado psów miało w najbliższym czasie jeszcze bardziej się powiększyć. Wspaniałe wieści, jak to szło, dwa, czy trzy - żadna różnica, ciekawe co będzie, gdy okaże się, że z jednego dodatkowego zrobi się sześć, bo przecież nie mogli mieć pewności co do tego ile dzieci niespodzianek nosiła w sobie ich psia przybłęda. Cóż, będą musieli zastanowić się nad jeszcze większym domem, czy coś, ewentualnie znaleźć przyszłych właścicieli dla psich bombelków, mieli na to jeszcze trochę czasu, a przynajmniej tak mówił psi doktor. Dwa tygodnie to naprawdę dużo czasu... czyż nie, sporo się mogło w końcu wydarzyć w te kilkanaście dni. Już ona miała tego świadomość.

Wracała więc całkiem powoli zastanawiając się nad tym, czy od razu powinna przekazać te dobre wieści. Właściwie, czy był sens czekać, tak czy siak już niedługo ta nowina sama wyjdzie na światło dzienne. Psy współpracowały z nią całkiem nieźle, jakby one wyczuwały, że Geraldine jest w nieco innym stanie niż zwykle, nie chciały jej sprawić kłopotu, czy kto tam wie, nie wątpiła w to, że miały jakieś swoje ukryte zmysły, które powodowały, że były wyczulone na najdrobniejsze zmiany w swoich właścicielach. Udało jej się wrócić do Exmoor przed południem, gdy znalazła się na terenie rezydencji Ursuli spuściła je ze smyczy, aby również miały coś z życia, sama zaś ruszyła w stronę ganku, na którym zamierzała się rozgościć. Nie miała jakichś konkretnych planów na ten dzień, mogła korzystać z ostatnich podrygów lata, bo czemu by nie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
17.09.2025, 13:11  ✶  
Pogoda, jaka przyszła z wraz początkiem września zmieniała się niemalże niczym w kalejdoskopie. I to takim kontrolowanym przez nadaktywnego pięciolatka. Nie trzeba było być szczególnie zaznajomionym z tym, w jaki sposób powinien wyglądać koniec lata stopniowo przechodzącego w początkowe fazy jesieni, aby dostrzec całkowity brak zwyczajowych schematów, jakie zazwyczaj pojawiały się wraz z usypianiem natury.
Miewali ostatnio naprawdę ciemne, pochmurne i chłodne dni. Zawieruchy, nieoczekiwane burze i wichury. Popołudnia pachnące gęstym dymem nie tylko z palonych stert liści w sadach czy z drewien w kominkach, lecz także tym nieco innym, bardziej złowieszczym, przypominającym o kaszlu i pyle w płucach. Bywało, że intensywny, zimny deszcz zalewał wszystko dookoła, nie chcąc odpuścić nawet na moment.
Tylko po to, aby wraz z nadejściem kolejnego poranka powitało ich jasne, niemal nazbyt ciepłe i pogodne słońce. Zupełnie tak, jakby dzień wcześniej natura nie pokazywała swojego groźnego oblicza. Całkowicie tak, jakby zapowiedzi meteorologów nie miały już żadnego znaczenia i odzwierciedlenia w realnych warunkach pogodowych.
Ten konkretny poranek równie dobrze mógłby wydarzyć się wraz z początkiem lata. Gdyby nie liście, które złociły się na drzewach w ogrodzie, równie dobrze można byłoby uznać, że zwiastował ostateczne odejście wiosny, nie nadejście chłodnej, srogiej jesieni. Mgła unosiła się nad okolicznymi polami, wiatr lekko poruszał krzewami przy pustych, jeszcze sennych drogach. Nie było mroźnie. Tak właściwie, przebywając na zewnątrz, mógłby pokusić się nawet o zdjęcie swetra i pozostanie w samej koszuli przesiąkniętej zapachem środków do prania używanych przez skrzaty domowe ciotki.
To jedno także zdecydowanie odbiegało od normy. Nie pasowało do tego, jak powinny wyglądać ostatnie tygodnie. W końcu nie był już dzieciakiem na wakacjach na wsi u kumpla. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się tak długo mieszkać w domu nie uznawanym przez niego za jego własny. Przynajmniej nie jako dorosłemu mężczyźnie. Wszystkie miejsca, w których spędzał tak dużo czasu należały do niego w jakiś konkretny sposób. Taki bądź inny.
Mieszkał w Dolinie Godryka, najpierw w rodowej rezydencji, później zaś w niewielkim domku na terenie posiadłości. Mieszkał w chatce w Whitby. W dwóch mieszkaniach na Horyzontalnej. Okazjonalnie zatrzymywał się na weekend w jakimś hotelu albo bywał z Geraldine w domu jej rodziców.
Tymczasem odkąd postanowili opuścić Londyn, mijały im już praktycznie dwa tygodnie na ziemiach należących do Lestrange'ów. Dziesięć dni, jeśli miałby być zupełnie poprawny w wyliczeniach. W jego przypadku kilkanaście godzin mniej, bo spędził je jeszcze na próbach radzenia sobie z kryzysem panującym w Mungu, ale jego myśli były już wtedy częściowo w tym miejscu. W Exmoor, które niezamierzenie zaczęło być ich zastępczym domem.
Tym, do którego tego ranka wrócił po dyżurze, ewidentnie mijając się z większością domowników. Zastał bowiem jedynie skrzaty Ursuli i wyjątkowo rozległą listę zajęć przewidzianych dla niego zarówno w związku ze zbliżającym się sabatem, jak i z nadchodzącą ceremonią weselną. Oczywiście, że w pierwszej chwili wywrócił na nią oczami, ale w kolejnej po prostu zabrał się do pracy. Przebrał się w luźniejsze ubrania i zaczął odhaczać kolejne punkty.
Do południa przeszedł tylko do drugiego, którym było ostrożne wykopanie części roślin i przesadzenie ich do zatrważająco ciężkich ozdobnych donic. W dodatku wedle bardzo określonego schematu tworzącego kompozycje. Tak, doskonale wiedział, gdzie miały trafić. Niekoniecznie natomiast, w jaki sposób, bo transport miał z pewnością nie należeć do najłatwiejszych.
Nie przejmował się tym jednak. Po prostu robił to, co miał robić. Przynajmniej do momentu, gdy usłyszał szczekanie i zobaczył trzy wyjątkowo radosne stworzenia pojawiające się na horyzoncie.
Uśmiechnął się pod nosem, zanim jeszcze jego spojrzenie napotkało oczy dziewczyny. Mimowolny uśmiech pojawił się na jego twarzy na widok Geraldine wracającej do domu w towarzystwie psów, które orbitowały wokół niej jak nieco nadmiernie aktywne księżyce. Odbiegały tylko po to, aby wrócić po chwili, wykonując okrążenia wokół właścicielki i najwyraźniej nic nie robiąc sobie z tego, że zamiast dwóch, były teraz we trzy. Zadziwiające, jak łatwo przyzwyczaiły się tej nowej obecności.
Jeszcze dziwniejsze jak łatwo on sam przywykł do tych wszystkich nowych zmian. W końcu jeszcze niespełna miesiąc wcześniej zupełnie nie przewidywał tego, co teraz było jego nową rzeczywistością. Ledwo zdążył przywyknąć do bycia właścicielem lękliwego różowego kota, co dopiero mówić o trzech psach. A był to zaledwie sam czubek góry lodowej.
To, co zadziwiająco szybko wyłaniało się spod powierzchni było...
...masywne. Naprawdę olbrzymie. Nadal przetwarzał część informacji, mimo że nie dało się ukryć, był zadowolony.
Gdyby nie zajęcie, jakie wykonywał, pewnie praktycznie od razu skierowałby kroki na ganek, aby dołączyć do Yaxleyówny. Wiedział jednak, że gdyby tak to wszystko po prostu zostawił, nie istniały zbyt wielkie szanse, że wróciłby do przerwanej pracy przed nadejściem wieczoru. Zostało mu raptem z dziesięć minut roboty. Później mógł pozwolić sobie na chwilę rozmowy, zwłaszcza że był naprawdę zainteresowany tym, gdzie na tyle czasu zniknęła jego narzeczona.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
17.09.2025, 13:39  ✶  

Yaxley siedziała na ganku, wpatrywała się w eter, właściwie to obserwowała psy, które wyśmienicie się bawiły. Miała nadzieję, że nie bawiły się jednak zbyt dobrze, bo wolała uniknąć komentarzy cioci o tym, że ogródek został zdewastowany, dlatego też więc co chwilę spoglądała w stronę zwierząt upewniając się, iż nie postanowiły wykopać jakiejś wielkiej dziury do Chin, czy coś. Nie było to szczególnie wyczerpującym zajęciem, mogła na spokojnie odpocząć po krótkim spacerze korzystając przy okazji z tego, jakże uroczego dnia.

Co dziwne, jeszcze żadna znajoma twarz nie wyłoniła się zza drzwi, czy jakiegoś drzewa, co było dość nietypowe jak na to miejsce, bo przecież od kilkunastu dni mieszkało tu dosyć sporo osób. Każdy najwyraźniej jednak był zajęty swoimi obowiązkami. Napawała się więc tą dziwną ciszą, którą zakłócał jedynie śpiewa ptaków dochodzący gdzieś z lasu.

Zabawne, kiedy się tutaj pojawili nie zakładała, że spędzą w tym miejscu, aż tyle czasu. Dotychczas pojawiała się tu raczej w weekendy, lub na kilka dni, aby złapać oddech. Nie była stałą bywalczynią tego miejsca, nie należała do grona dzieciaków Ursuli, które spędzały tutaj wakacje. Pewnie oni sami również nie zakładali, że przyjdzie im to powtórzyć po tych nastoletnich czasach, które już dawno minęły.

Nie odczuwała potrzeby, by szybko opuścić to miejsce, wręcz przeciwnie całkiem dobrze jej się tutaj pomieszkiwało, dom był pełen ludzi, więc zawsze można było znaleźć jakieś towarzystwo, co zaczęła doceniać, bo poza ostatnimi miesiącami prawie dwa lata spędziła w samotności, wracała do pustego mieszkania, gdzie nikt na nią nie czekał.

Tutaj było inaczej, chociaż mimo to, nie zamierzała nie docenić tej chwili, kiedy nikogo nie było w pobliżu, no poza psami. Najnowszy czowronóg, właściwie to czworonożka chyba nieco zmęczył się bieganiem i postanowił do niej podejść. Psina położyła się tuż przy nodze Yaxley, więc ta nachyliła się, by pogłaskać ją za uchem.

- Śmieszne, że trafiłaś właśnie na nas, jesteśmy w tej chwili do siebie trochę podobne, chociaż podejrzewam, że masz trochę gorzej i będziesz musiała wypluć z siebie więcej niż jednego dzieciaka. - Tak, zaczęła konwersację z psem, bo dlaczego by nie. Znajda okazała się być ciężarna, tak jak i ona, tyle, że psie potomstwo miało się pojawić na świecie w przeciągu dwóch, może trzech tygodni. Na szczęście u ludzi ten cały proces trwał zdecydowanie dłużej, niż u zwierząt. Geraldine miała czas, by przygotować się do tego wszystkiego mentalnie, chociaż może i ta psina to zrobiła? Chyba musiała. Na pewno wiedziała, że niedługo pojawią się szczenięta.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
17.09.2025, 14:39  ✶  
Nie wiedział, ile jeszcze zamierzali korzystać z gościnności ciotki. Niby w teorii mogli przebywać tutaj tak długo jak chcieli. Zdążyli już nawet przelotnie poruszyć ten temat, dochodząc do wniosku, że po Mabon najlepiej byłoby im zmienić stałe miejsce zamieszkania, ale w najbliższych dniach mogli nie zaprzątać sobie głowy tematem powrotu do Londynu albo Whitby tudzież przeprowadzki do zupełnie nowego miejsca. Tego, które jeszcze musieli najpierw znaleźć, co w innych okolicznościach nie stanowiłoby raczej zupełnie żadnego problemu. Nie dla zamożnych ludzi. Jednakże obecnie mogło zająć im trochę czasu.
Nawet jeśli nikt ich stąd nie wyganiał, a życie w towarzystwie wielu innych ludzi miało swoje niezaprzeczalne zalety, żadne z nich nie było chyba jednak przystosowane do tego, aby robić to na dłuższą metę. Co prawda, nie pojawiły się jeszcze jakiekolwiek naprawdę poważne problemy w związku ze wspólnym mieszkaniem z innymi osobami, które raczej też przywykły do większej swobody i niezależności. Jednakże to raczej była kwestia czasu. Optymistycznie rzecz ujmując, może udawało im się szanować współlokatorów i wszystko miało grać jeszcze przez dłuższy czas. Realistycznie? Ambroise miał wrażenie, że dużą rolę w tym spełniał ich szacunek do gospodyni i to, że żadne z nich nie chciało nadużywać jej cierpliwości.
Nie byli już dziećmi. No właśnie. Nie byli już dziećmi. Każde z nich zdążyło zacząć korzystać z mieszkania na własną rękę, na swoich zasadach. Z możliwości stwarzanych przez bycie swoim własnym gospodarzem. Z decydowania o tym, gdzie postawi parę butów i kiedy posprząta naczynia po obiedzie. Tu może to ostatnie nie musiało ich kłopotać, bo byli wyręczani przez skrzaty domowe, ale...
...no właśnie. Ambroise nigdy nie pomyślałby, że przejdzie mu to przez myśl, jednak ostatnimi czasy naprawdę miał ochotę nabrudzić gdzieś ziemią z doniczek a później musieć to posprzątać. Za pół godziny, za godzinę, za piętnaście minut. Niekoniecznie od razu, bo w innym wypadku ktoś miał to bez pytania zrobić za niego. Jak najbardziej doceniał gościnność i wszystko to, co robiła dla nich ciotka. Nie mógł narzekać, ale jednocześnie stopniowo coraz bardziej zaczynał tęsknić za luksusem robienia zupełnie tego, co chciał.
Tak jak wtedy, gdy mieszkał na Horyzontalnej. Tak jak wtedy, gdy bywali w Whitby. Mieszkanie w Exmoor dało się porównać do zajmowania skrzydła domu w Dolinie Godryka, z tym, że tam mimo wszystko częściej bywał zupełnie sam. Szczególnie wtedy, gdy jego ojciec i macocha wyjeżdżali w kolejną podróż. Zwłaszcza wtedy, gdy mijał się z Roselyn, a Flora mimo wszystko znacznie lepiej znała jego przyzwyczajenia. Nie usiłowała wyręczać go we wszystkim, co robił.
Myśli o własnym domu, tym razem takim prawdopodobnie do końca życia, coraz częściej pojawiały się w jego głowie. Tym bardziej, że teraz na powrót nie był już sam. Z tego niezależnego, niewzruszonego kawalera, jakim był przez tyle lat, zanim nie poznał Geraldine. I tego, do którego próbował przekonać się przez ostatnie półtora roku. Obecnie był kimś, kogo stado nagle zmieniło się od jednego do sześciorga. Siedmiorga. To wciąż była dla niego bardzo świeża wieść, całkowita nowość, poniekąd abstrakcja, choć z każdym dniem coraz mniejsza i bardziej przyswajana.
Minęły ponad dwa tygodnie. Było już po połowie września. Sabat zbliżał się wielkimi krokami, jednak w tym roku nie były to jedyne wielkie przygotowania. Tegoroczne Mabon nabrało zupełnie innego znaczenia. Nadal było ważne, ale przyświecała mu zupełnie nowa idea. Ta, która w jego oczach była całkiem słuszna. Zrobili sobie całkiem niezłą zasłonę dymną z sabatu. I choć zaproszenia zostały dopiero co rozesłane, pierwsza fala odpowiedzi już do nich trafiła.
Nie było przytłaczająco. W gruncie rzeczy, było nawet całkiem dobrze. Część gości pogratulowała im dobrych wieści, ale niestety była zmuszona nie skorzystać z zaproszenia. Pozostawało liczyć, że nie znajdą się na zbyt wielu językach i statystyka pozostanie korzystna. W końcu nie chcieli dużej ceremonii.
Zaś przygotowania? I tak wydawały mu się dosyć poważne, jeśli nie niemal ekscesywne. Całe szczęście, on tylko wykonywał to, o co go proszono. W drodze wyjątku załatwiając jeszcze tort, ale korzystając przy tym z dobrej woli przyjaciółki, która go przy tym nie zawiodła. To nie do końca była jego własna zasługa.
Kończąc wreszcie kolejny punkt z listy, ostrzepał dłonie, prostując się i patrząc na efekty swojej pracy. Było dobrze, naprawdę dobrze, nawet jeśli trochę pobrudził sobie przy tym ubrania. Mógł jednak uznać zadanie za zakończone, przeznaczając na nie znacznie mniej czasu niż przewidywał, bowiem podczas tych ostatnich minut przyświecała mu już tylko wizja jak najszybszego zakończenia i powrotu na ganek.
Zgarniając termos z herbatą, skierował swoje kroki w stronę wejścia do domu, zamierzając jeszcze ochlapać dłonie pod szlaufem. Niby nie planował podkradać się ukradkiem ani tym bardziej podsłuchiwać, inaczej pewnie nie byłby tak otwarty w sposobie, w jaki podchodził do kranu z boku budynku, ale...
...nie zdążył nawet odkręcić wody. Stanął w miejscu z kubkiem w jednej ręce, drugą kładąc na krawędzi biodra i unosząc wzrok przez drewniane barierki u podstawy konstrukcji ganku. Niby niewiele stamtąd widział, ale nie przeszkodziło mu to w uniesieniu brwi i odchrząknięciu.
- Więcej niż jednego dzieciaka? - Powtórzył, zastanawiając się, czy naprawdę usłyszał to, co usłyszał.
No cóż. Podchodząc niemal idealnie na koniec słowa wypluć, nie mógł raczej wyciągnąć innego wniosku niż ten, który pojawił się w tonie jego głosu. A było to głębokie, naprawdę głębokie niedowierzanie. I może lekka podskórna panika? Cholera.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
17.09.2025, 20:01  ✶  

Yaxley od wielu lat nie mieszkała z kimś, no na pewno nie w tak wielkim gronie. Ledwie skończyła Hogwart, a dostała swoje mieszkanie przy Horyzontalnej, aby nie musiała fatygować się do ministerstwa ze swojej, rodzinnej Walii. To był ten śmieszny moment w jej życiu, gdy rodzice myśleli, że być może będzie w stanie siedzieć za biurkiem i mieć pracę o której marzyła większość czarodziejów, bardzo szybko jednak znudził ją ten staż, pewnego dnia zabrała swoje rzeczy i już więcej się tam nie pojawiła. Mieszkanie w Londynie jednak jej zostało, zresztą ceniła sobie tę lokalizację bo była to całkiem niezła baza wypadowa do innych miejsc.

W Exmoor jej się podobało, przypominało jej odrobinę Whitby, z racji na to, że morze znajdowało się bardzo niedaleko. Sama zaś pewnie nie potrafiłaby wybrać, co wolała bardziej, góry, czy morze, lasy? Opcji było wiele, wiedziała jednak, że w niedalekiej przyszłości powinni wynieść się z Londynu z racji na to, że ich stado robiło się coraz większe. Mieszkanie, które posiadała może nie należało do najmniejszych, jednak sporo się miało zmienić, wolałaby, aby w tej życiowej sytuacji znajdowali się z dala od centrum wszystkich wydarzeń. Najlepiej w jakimś miejscu, o którym nikt by nie pamiętał, gdzie nikt by nie zaglądał, a oni będą mogli zrobić tam swoją twierdzę. Jak przystało na całkiem świeżą matkę myślała o tym, by było to jak najbardziej bezpieczne miejsce, być może nie zakładała tak szybkiego powiększenia rodziny, jednak skoro już do tego doszło, to musieli zadbać o wszystko. Czasy były wątpliwe, ludzie umierali przypadkiem, musiała mieć pewność, że nie będzie ich to dotyczyło, stracili już przecież bliskich i zdecydowanie nie akceptowała podobnego scenariusza.

Póki co mogli zostać w Exmoor, nie mieli jeszcze szansy zorientować się zbytnio jak wyglądał aktualnie rynek nieruchomości, zdawała sobie jednak sprawę, że może być dość trudno znaleźć coś, co faktycznie będzie spełnieniem ich marzeń. Podczas pożarów wielu ludzi straciło domy, wielu musiało kupić nowe, a oni dołączyli do tego grona z nieco innych pobudek, cóż - na pewno nie będzie tak źle i znajdą coś, co im się spodoba. Musieli się tylko pozytywnie nastawić, czyż nie, jakby to miało cokolwiek zmienić. Mieli na to jeszcze chwilę, więc nie spieszyła się z poszukiwaniami, tak naprawdę to nieco odsuwała to w czasie, chociaż Ambroise wspominał o tym, że powinni się tym zająć, jednak mieli aktualnie na głowie sporo innych, palących spraw. Tak to już jest, gdy decyduje się na zorganizowanie ślubu w niecałe dwa tygodnie.

Tak właściwie to była całkiem zadowolona z tego, że wyszło to tak spontanicznie, bo ominie ich dość spora część przygotowań, nie podchodzili bowiem do tego tak skrupulatnie jak większość czystokrwistych, musieli ominąć niektóre, zwyczajowe standardy, tym lepiej dla nich, bo nie sądziła, aby ani ona ani Roise byli w stanie przetrwać takie zupełnie typowe przygotowania.

Aktualnie jednak miała chwilę spokoju, całkiem przyjemnie spędzała ten czas, cóż - gadała z psem, ale nie było to przecież nic dziwnego. Czasem zmieniała się w skunksa, niestety w Wielkiej Brytanii nie mogła znaleźć innych skunsów... więc nadrabiała rozmawiając ze zwierzętami w swojej ludzkiej postaci. Nie zauważyła nadchodzącego Greengrassa, bo zajęła się głaskaniem swojej psiej towarzyszki za uchem, to było zbyt absorbujące, chociaż czy na pewno? Może tylko udawała, że go nie widzi, bo przecież jej szósty zmysł informował ją o tym, kiedy zbliżały się do niej potwory.

Uniosła głowę słysząc słowa Ambroise'a, widziała jego minę. Znalazł się tutaj w idealnym momencie, nie wątpiła w to, że była szansa iż mógł zejść przez to na zawał... chociaż póki co całkiem dzielnie się trzymał, nie padł przed nią jak długi. Oczy jej błysnęły, a na twarzy pojawił się uśmiech. - Nie mów, że byś sobie nie poradził, całkiem niezła opcja, jedna ciąża, dwójka dzieci i problem rozwiązany, nigdy więcej nie musiałabym tego ponownie przechodzić. - Nie, żeby w ogóle zakładała, że potrzebowali więcej dzieciaków, niż to jedno, które już miało pojawić się na świecie, ale jednak... nie było to takim głupim rozwiązaniem, póki co nie wspomniała jeszcze, że chodzi o psie bombelki.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
17.09.2025, 21:45  ✶  
Nie miał zielonego pojęcia, kiedy tak naprawdę został dostrzeżony, ale prawdę mówiąc, nawet nie próbował tego sprawdzać. Nie usiłował podejść Geraldine od tyłu, w końcu nie był kompletnym idiotą, nie chciał jej zaskoczyć ani przestraszyć. Nie zamierzał skradać się przy samej ścianie budynku, żeby z donośnym mam cię! wyskoczyć zza winkla. Nie, najzwyczajniej w świecie podszedł do kranu umieszczonego niedaleko podstawy ganku, na którym usadowiła się jego narzeczona.
Zresztą. Być może tak się składało, że w dalszym ciągu nie do końca wiedział, w jaki sposób działał jej wrodzony talent do wykrywania wszelkich anomalii. Jeśli miał być całkowicie szczery, skupił się głównie na przetworzeniu informacji, że Rina wiedziała (wiedziała! i nie zająknęła się ani słowem, po prostu to zaakceptowała) o jego przypadłości na długo przed tym, gdy on sam zaczął dopuszczać do siebie fakt, że może nie jest do końca normalny (ale czymże znowu była ta norma?), co zajęło mu całkiem sporo czasu i pochłonęło zadziwiająco dużo zasobów myślowych.
A jeszcze musiał przetworzyć szereg innych zmian. Ta jedna...
...to nie była taka mała sprawa jak to ujęła Geraldine. Nie, nawet jeśli teoretycznie powinien się tego spodziewać, bo przecież Rowan, Linnéa. Wiele innych przypadków. Genetyka, tak? Genetyka nie kłamała. Cholera.
- Mm—hmm - odmruknął bezwiednie, nawet nie próbując wkładać w to zbyt wiele przekonania; odpowiedź na tyle szybko i samoistnie opuściła jego usta, że zorientował się już po fakcie. - Co to dla nas, prawda? - Dodał, tym razem już w pełni świadomy własnych słów i tego, że właśnie w tej chwili najpewniej wyglądał zupełnie nie tak jak winien wyglądać szczęśliwy tata.
Musiała mu to wybaczyć. Z pewnością rozumiała, w jakim stanie właściwie się znalazł, prawda? Jedno dziecko-niespodzianka zdążyło znaleźć sobie miejsce w jego umyśle, który jeszcze wtedy jakoś nadążał za ilością i natężeniem zmian w ich życiu. Ale dwójka? Bliźnięta?
Tak, teoretycznie powinna była wjechać mu na ambicję. Z pewnością nie bez powodu użyła tego konkretnego splotu słów, przy okazji szczerząc się do niego tak bardzo, że nawet przy ograniczonej widoczności mógłby przysiąc, że widział każdy błysk bieli na jej zębach. No cóż. Przynajmniej była zadowolona, a to stanowiło już połowę sukcesu, prawda?
Nawet jeśli dosyć trudno było mu tak po prostu powiedzieć racja i przejść do porządku dziennego z informacją, jaką chyba powinien usłyszeć w zupełnie innych okolicznościach. To wcale nie było jak szybkie zerwanie plastra. O nie. Zdążył już zauważyć, że Yaxleyówna nie ma przy sobie dwukierunkowego lusterka. Była także sama, nie mogła zatem mówić do kogoś innego.
Kolejny wniosek był prosty. On także nasuwał się sam z siebie. Zwłaszcza przy tym, jak lekko przyszła jej ta wzmianka o korzyściach płynących z tej lekkiej zmiany w planach.
- Trenowałaś? - Spytał wprost, nagle nie kwapiąc się, żeby odkręcać kran i zaczynać myć ręce z ziemi.
W tym momencie całkowicie skupił się na tej nagłej wymianie zdań, jaka wywiązała się między nimi. Nie chciał tracić Geraldine z oczu ani zagłuszyć czegoś szumem wody. Nie, gdy miała mu aż tyle do przekazania.
Aż tyle?
Tylko tyle?
Czymże były te informacje, skoro już w zaledwie kilka dni przeszli od bycia niechętnymi towarzyszami, nieszczęśliwymi kochankami, członkami samobójczej wyprawy, przeklętymi bratnimi duszami, sojusznikami, ludźmi na pograniczu rozstania...
...kochankami, zakochanymi, partnerami, parą...
...narzeczonymi, rychłym małżeństwem...
...przyszłymi rodzicami najbardziej nieplanowanie planowanego pąkla.
Pąkli?
Zdecydowanie sugerowała mu teraz, że były dwa. Dwoje dzieci. Jedna ciąża.
Same zalety, tak?
Zamrugał. Musiał mrugać. Musiał otrząsnąć się z wrażenia, że to wyjątkowo chimeryczny żart przekorny uśmiech Losu kaprys Matki Natury, która najwyraźniej doskonale się bawiła prosta i klarowna sytuacja, a on po prostu dowiedział się za szybko. Przed tym, gdy Rina dopracowała swoją mowę.
- Całkiem dobra opcja - powtórzył przekaz, wreszcie ruszając się z miejsca, gdzie stał, bo ileż mogli rozmawiać z tej perspektywy?
Nawet przy swoim wzroście, musiał dosyć mocno unosić głowę, patrząc przez szczeble z drewna. A przecież powinien od razu wejść na ganek.
Jeszcze w domu w Exmoor. Jeszcze nie ich własnego. A jednak ponownie przeszło mu przez myśl, że powinni zacząć poszukiwania rezydencji. Takiej z prawdziwego zdarzenia. To nie mogła już być chatka na miarę Whitby. To musiała być Chata. Przez duże ha!
Wreszcie przesunął się w kierunku schodków, stając u ich podstawy i opierając się o barierkę, która nagle zaczęła mu się wydawać stabilniejsza od jego własnego życia.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
17.09.2025, 22:35  ✶  

Geraldine wiedziała dosyć sporo na temat tego, co potrafili niektórzy ludzie. Nigdy nie chwaliła się swoją wiedzą, wolała, aby nikt nie miał świadomości, że jest w stanie poznać niektóre tajemnice bez wiedzy zainteresowanych. Niektórym mogłoby się to nie spodobać, więc wolała nie ryzykować. Nie miała pojęcia o tym, że Ambroise sam nie jest świadom tego, że posiada pewne zdolności, bo skąd niby mogłaby to wiedzieć? Zakładała, że powie jej kiedy będzie gotowy, a okazało się, że najwyraźniej wiedziała o wszystkim dużo szybciej niż on. Upsik. Nie była więc zupełnie zdziwiona, kiedy podzielił się z nią tą rewelacją, raczej trochę zaskoczyło ją to, że dowiedział się o tym później, z drugiej jednak strony może to i lepiej. Sam przynajmniej mógł to przetrawić, nie rzuciła mu nagle, no wiesz, co tam potrafisz, kiedy sam nie wiedział, że posiada te unikatową zdolność.

Yaxleyowie mieli to w genach, rodzili się z tym śmiesznym radarem, który informował ich o wszelkich anomaliach występujących wśród ludzi, no i potrafili zarejestrować obecność bestii, co okazywało się bardzo przydatne podczas polowań, zresztą podejrzewała, że te zmysły rozwinęły się u nich właśnie przez to, że zajmowali się tropieniem i zabijaniem zwierząt od lat. Nie podejrzewała, właściwie to była tego pewna.

Nie była jednak teraz jakoś specjalnie czujna, bo zajmowała się znajdą, znaczy ich nowym psem, więc zupełnie przestała skupiać się na tym, co działo się wokół niej. Mogła sobie na to pozwolić, bo znajdowali się w bezpiecznym miejscu, więc nie musiała ciągle się pilnować i zastanawiać nad tym, czy coś nie wyskoczy z krzaków i nie postanowi jej zeżreć. Właśnie dlatego nie zauważyła nadchodzącego narzeczonego, który pojawił się tutaj w naprawdę idealnym momencie, no nie mógł lepiej trafić, a że miała całkiem niezły humor, to pozwoliła sobie na to, by pociągnąć temat. Spacer, przebywanie na świeżym powietrzu naprawdę dobrze jej zrobiło. Poranne mdłości zostały już przez nią zapomniane, chociaż na pewno miały wrócić kolejnego dnia, powoli przyzwyczajała się do tego, że nie mogło być inaczej.

- Tyle co nic, przecież jesteśmy w stanie sobie poradzić ze wszystkim, prawda? - Spoglądała na niego, oczekując potwierdzenia. Widziała, że mina Gdyby znalazła się w podobnej sytuacji, pewnie również czułaby się nieco przytłoczona, ale nie mogła sobie tego odmówić, musiał jej to wybaczyć, na pewno na długo zapamięta wyraz jego twarzy, gdy dowiedział się o domniemanej bliźniaczej ciąży.

Ona w przeciwieństwie do niego była naprawdę zadowolona, jakby zupełnie nie zrobiło to na niej wrażenia, bo cóż, znała prawdę, łatwo więc jej było zachować spokój.

- Co trenowałam? Nie, nie biegałam dzisiaj, nie pływałam, nie strzelałam z łuku, byłam tylko na spacerze z psami. - Nie wpadła na to, że mógł pytać ją o to, czy ćwiczyła jakąś mowę. Zresztą nigdy tego nie robiła, zazwyczaj po prostu stawała przed zainteresowanymi i dzieliła się z nimi wieściami, dobrymi, czy złymi, jakie by one nie były. Nigdy nie ćwiczyła przemów przed lustrem, to nie było w jej stylu, zresztą nawet jeśli by zrobiła coś takiego, to pewnie nie byłaby w stanie powtórzyć mowy ze swoim niewyparzonym językiem i porywczym charakterem.

- Co nie? Też tak myślę, nie mogło być lepiej. - Odparła z ogromnym entuzjazmem. Ambroise w końcu wszedł po schodach i oparł się o barierkę. Widziała jego minę, chyba nadal próbował to przetrawić. Czy to nie była wspaniała wiadomość? Jedno dziecko, zupełnie niespodziewane - nic takiego, dwójka - nie mogło być lepiej. To wcale nie tak, że jeszcze jakieś dwa tygodnie temu nie byli pewni, czy jeszcze kiedykolwiek będą razem.

- Cieszę się, że mamy co do tego zgodność. - Ostatnio niesamowicie im to wychodziło, zaczynało się to nawet robić nudne, że się tak we wszystkim zgadzali, z drugiej strony przecież tak powinno być, jakżeby inaczej miało wyglądać ich małżeństwo, już całe życie będą ze sobą tacy zgodni... Tak, jasne, na pewno.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
18.09.2025, 00:37  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.09.2025, 00:38 przez Ambroise Greengrass.)  
Czy racjonalizowanie sobie sytuacji, w jakiej się właśnie znaleźli przychodziło mu w łatwy sposób? A może inaczej: czy szukanie w tym rozlicznych (choć na język cisnęłaby się konkretna cyfra) zalet powinno być dla niego tak proste jak najwyraźniej było dla Geraldine? Na oba pytania nie znał odpowiedzi. W obu przypadkach generowały za to jeszcze więcej pytań.
Przede wszystkim:
Jak?
Nie czemu? Już kilka dni wcześniej doszedł do wniosku, że nie należy tego analizować.
Nie jakim cudem? Cud był bardzo, ale to bardzo określony.
Nie po co? W końcu nigdy nie patrzył na to od tej strony i wcale nie zamierzał tego zmieniać.
Dzieci...
...dzieci były po prostu dziećmi. Wbrew wszystkiemu, co czasami docierało do jego uszu, zwłaszcza ze strony podstarzałych ciotek czy babek, dzieci nie miały swojej fizycznej funkcji. Przynajmniej nie dla niego. Nie zamierzał traktować ich jak gwarancji na starość. Nie przypisywał im żadnych określonych roli. Nie oczekiwał od nich niczego innego, jak tylko bycia. Istnienia. Pojawienia się w ich życiu.
Tak. Oczywiście. Rozmawiali o tym, że docelowo zgadzali się, by mieć je w liczbie mnogiej. Wychowywanie jedynaków nie dość, że nie należało do łatwych zadań, nie było w żaden sposób typowe dla ludzi ich pokroju, to jeszcze na dłuższą metę bardzo często skutkowało dorosłym małym potworem. Szczególnie, gdy mieli możliwość i wszelkie predyspozycje ku temu, aby mimowolnie rozpieszczać potomstwo prawie do granic możliwości.
Co prawda, nie rozmawiali jeszcze o tym, w jaki sposób chcieli je wychować. Kto miał im w tym oficjalnie towarzyszyć, pełniąc funkcję dodatkowych opiekunów i tak dalej. Po prawdzie mówiąc, w ostatnich dniach chyba po prostu skupiali się na przetwarzaniu nieoczekiwanej wieści, że ich kiedyś, w przyszłości ma wydarzyć się znacznie wcześniej niż mogli planować.
Byli na dobrej drodze ku temu, gdy wspólnie mieszkali w Whitby. Gdyby wtedy zdecydowali się podążyć tą ścieżką, zapewne byliby po ślubie, o ironio, najpewniej także mając dziecko... ...dzieci w drodze. Powinien być gotowy.
Był gotowy.
Nie czuł się gotowy.
Ale był gotowy.
Czy to miało choć odrobinę sensu?
I no...
...właśnie.
Jak?
Jak do tego doszło, że za każdym razem, gdy już czuł się całkowicie świadomy obrotu sytuacji, ta wirowała jeszcze bardziej? Wywracała się do góry nogami? Albo to on czuł zawroty głowy?
Przynajmniej metaforyczne. Fizycznie wyłącznie odrobinę pobladł, być może robiąc się lekko zaczerwieniony w okolicach zarośniętych policzków, gdy na zbyt długo wstrzymał oddech, ściskając termos z herbatą.
Nie umknęło mu, nawet przez te cholerne barierki zasłaniające większą część widoku, że Geraldine dosłownie promieniała. Może niekoniecznie jak nigdy. Zawsze uważał ją za hipnotyzującą, przyciągającą wzrok sposobem, w jaki potrafiła się nosić, będąc po prostu sobą. W najlepszym tego słowa znaczeniu.
Ale no właśnie. Lśniła, biło od niej zadowolenie. A może wręcz radość? Nie tylko wydawała się, lecz bez dwóch zdań była w wyjątkowo dobrym humorze. A on wcale nie uznał tego za dziwne. Nie postanowił kwestionować przyczyn jej wyśmienitego nastroju. Nie przeszło mu przez myśl, że mogła podłapać jego przesłyszenie i skorzystać z tego dokładnie tak, jak i on zrobiłby to na jej miejscu.
Tak, zdecydowanie odzyskiwali również tę część iskry. Nie tylko byli ze sobą zadziwiająco zgodni. W tym momencie byli także na doskonałej drodze, żeby zaliczyć pierwsze od dawna...
...coś.
Żarty. W bardzo zaawansowanej formie.
Nie tylko złapała go na haczyk. On sam włożył go sobie do gęby, gdy wypowiedział tamte słowa. Ale czy mógłby inaczej zinterpretować to, co usłyszał? Szczególnie, gdy brzmiało to dla niego jak niemalże pełna, bardzo jasna wypowiedź.
Niby teoretycznie wiedział, że Rina nie zwykła trenować przemów. Zazwyczaj wybierała po prostu przekazanie mu wszystkiego. Wprost. Bardzo dosłownie. Od czasu do czasu nazbyt i w nerwach, ale zawsze do rzeczy. Ta sytuacja była jednak tak daleka od standardowej, że mimowolnie zaczął miotać się we własnych myślach jak ryba złapana na wędkę. Przynajmniej nie otwierał i nie zamykał ust. Mógł być pewien, że nie chwilowo nie wyglądał jeszcze najgorzej. Chociaż nie pomagało mu to, że zupełnie nie wiedział, czy powinien zacząć przytakiwać, czy raczej zrobić dwa kroki na ganek i usiąść, wpatrując się przed siebie bez kolejnego słowa.
Był przytłoczony. Ni mniej, ni więcej. Potrzebował chwili. I racjonalizacji. Normalnej, żelaznej logiki. Punktu zaczepienia.
Linnéa i Rowan. Przecież to była urocza parka diabłów wcielonych w duecie. Spędzał z nimi czas. Po prostu przeszli od Fabiana o kilka kroków dalej. Przynajmniej Yaxleyówna była zadowolona.
- Ze wszystkim - powtórzył, co jednocześnie mogło i wcale nie musiało służyć za przytaknięcie; sam nie do końca to wiedział.
- Przekaz - odparł zanim tak naprawdę sam pomyślał o reszcie odpowiedzi. - Przemowę. Słowa - no, bo przecież oboje wiedzieli, że w innym wypadku by tego nie usłyszał, prawda?
Była sama, mówiła do siebie, reszta była prosta. Nawet jeśli wcale tak nie było, o czym świadczyła reszta słów dziewczyny. Na jego czole pojawiły się poziome linie, gdy zmrużył oczy, kręcąc głową.
- Wrzosowiska? Gdzieś dalej? Rzeczywiście. Jest ładna pogoda - czy tylko dla niego brzmiało to jak zupełnie niepotrzebnie zadawane pytania?
O ile jeszcze chwilę wcześniej chciał usłyszeć od niej, w jaki sposób spędzała czas zanim wróciła do domu, bo nie zastał jej tu i nie widział jej przez co najmniej kilka godzin. O tyle teraz zdawało mu się to zamierzchłą przeszłością. Czymś, co już nie miało zbyt wiele znaczenia.
Choć może powinno? W końcu gdzieś na przestrzeni poprzedniego wieczoru i początku tego dnia z jednego dziecka zrobiły się dwa. Może nie dosłownie, to musiało stać się znacznie wcześniej, ale raczej powinien dążyć do usłyszenia reszty informacji. Tym razem patrząc narzeczonej już prosto w twarz, żeby wybadać, czy jej entuzjazm był czymś rzeczywistym, czy też może wynikiem szoku i wyparcia. Rina wydawała się...
...naprawdę wesoła.
- Na pewno możemy to... - przetrwać ani udźwignąć nie były dobrymi słowami, ale on nigdy nie był wyjątkowy w mówieniu o emocjach, prawda? - ...unieść. Mamy czas, by się przygotować - tak, na podobną deklarację mimo wszystko było go stać, w końcu nie zamierzał świrować.
Nawet jeśli nie mieli zgodności, o której tak entuzjastycznie przypomniała mu dziewczyna, emanując przy tym radością...
...za dwoje. Za troje, przepraszam.
Odchrzaknął, słysząc te słowa. Nie miał pewności, czy gdyby je powtórzył, przypadkiem by się nie zakrztusił. I tak, dalej próbował to sobie racjonalizować, ale to było dużo.
Dużo szczęścia, nawet jak na kogoś, kto w gruncie rzeczy nie mógł narzekać. Po prostu jeszcze dwa tygodnie wcześniej zupełnie tego nie przewidywał.
Teraz jednak zaczął analizować sytuację. I liczba wniosków była dosyć mocno pochłaniająca. To zaś wzmagało w nim coraz to bardziej absurdalne pytania.
- Ale to nie widmowidz, prawda? Wiedziałabyś znacznie wcześniej, gdyby chodziło o widmowidza...dzów - poniekąd sam sobie odpowiedział, mierząc dziewczynę uważnym spojrzeniem.
Przynajmniej tutaj mogli być całkowicie spokojni, tak? Gdyby chodziło o trzecie oko, dużo wcześniej wiedziałaby o ciąży. A gdyby, nie daj Merlinie, chodziło o podwójne dodatkowe zdolności, od samego początku mówiliby o bliźniętach. Racjonalizacja. Racjonalizował.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
18.09.2025, 08:54  ✶  

Wyśmienicie się teraz bawiła, naprawdę brakowało jej ostatnio takich lekkich momentów. Może kosztem Ambroise'a, ale wiedziała, że on również wykorzystałby taką okazję. Sam się jej podłożył, ona to tylko bezczelnie wykorzystała. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, gdyby faktycznie dowiedziała się o ewentualnej, bliźniaczej ciąży zapewne zaczęłaby panikować, a teraz była całkiem spokojna. Mogło być gorzej, jak widać zresztą, mieli mieć tylko jednego pąkla, co nie było takim złym scenariuszem. Powoli zresztą zaczęła się oswając z tą nową rolą. Nie przerażało jej to już, jak na samym początku, kiedy była nieco zaskoczona tym, że pojawi się dziecko. Kilka dni wystarczyło na to, aby się z tym pogodzić. Byli dorośli, mieli jak zapewnić potomkowi godny byt, nic właściwie nie stało im na przeszkodzie. To że tego nie planowali? Cóż, bywa. Takie już jest życie. Yaxley nie miała tendencji do panikowania, raczej przyjmowała wszystko, co los rzucał jej pod nogi i jakoś tam było. Nie sądziła, aby istniało cokolwiek z czym nie mogliby sobie poradzić.

- Nie, coś Ty, po co miałabym trenować przemowę? - Spojrzała na niego pytająco, przecież ją znał, przecież wiedział, że nie robiła takich rzeczy, nawet w tych najgorszych przypadkach. Waliła prosto z mostu bez względu na to, jak bardzo mogłoby to być bolesne, nie należała do osób, które filtrowały słowa, nie układała ich wcześniej, nigdy tego nie robiła.

- Byłam w miasteczku. - Nie wiedziała, czy był to odpowiedni moment na przekazanie informacji o tym, że zabrała zwierzęta do weterynarza, no i właśnie, dowiedziała się czegoś. Wyglądał całkiem zabawnie taki spanikowany, ale nie mogła się nad nim znęcać bez końca, czyż nie? Jeszcze jej tu zemdleje od nadmiaru tych jakże wspaniałych informacji.

- Tak właściwie to nie mamy zbyt wiele czasu... Jakieś dwa, trzy tygodnie. - Nie przeszła jeszcze do konkretów, zamiast tego ciągnęła temat tak, jakby faktycznie chodziło o kolejne ludzkie dziecko, jeszcze chwila, a powie mu co było na rzeczy, póki jednak mogła, to się z nim trochę drażniła, ona też mogła mieć coś z życia, bo czemu by nie.

- Nie wydaje mi się, w sensie nie wiem czy jestem w stanie zidentyfikować coś co rośnie we mnie. - To było całkiem ciekawym pytaniem, musiałaby podpytać ojca, jak to właściwie wyglądało w ich rodzinie. Czy kobiety wyczuwały, że dziecko będzie inne? To trochę jej nie grało, bo mogło powodować niechęć do urodzenia takiego potomstwa, wydawało jej się, że jej zmysły nie działały w ten sposób. Zresztą kiedy właściwie pojawiał się dar, w łonie matki? Cóż, nie była specjalistką od medycyny, ani od genetyki, nie leżało to w ogóle w obszarze jej zainteresowań. Zresztą widmowidz, czy nie, czy to coś właściwie zmieniało? Nie uważała tego za żadną ujmę, tak czy siak ich dziecko będzie najwspanialsze na świecie, bez względu na wszystko.

- Znajda, ty mu powiesz, czy ja? - Spojrzała na psa, który kiedy się do niego odezwała uniósł głowę do góry, a po chwili znowu położył ją na ziemi. - Oczywiście, nie ma sprawy. - Dodała jeszcze, bo zwierzę w ogóle nie wydawało się być zainteresowane tą konwersacją.

- Nasza nowa podopieczna najwyraźniej prowadziła dość burzliwe życie przed tym nim ją znaleźliśmy, byłam dzisiaj u weterynarza, niedługo pojawią się szczeniaki. - Spoglądała na Ambroise'a, chcąc dostrzec jego minę. Coś czuła, że kamień spadnie mu z serca, oczywiście o ile dotrze do niego, że ta rozmowa zaczęła się od psich dzieciaków.

- Nie wiem ile ich będzie, ale musimy coś z tym zrobić, trzy psy to sporo, a może się pojawić kolejne pięć, może mniej, może więcej. - Były to jednak tylko psie dzieci, a nie ludzkie, więc mogło być gorzej, prawda? Ambroise na pewno już zdawał sobie z tego sprawę, po tym w jaki sposób przebiegała ta rozmowa.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
23.09.2025, 13:14  ✶  
Gdy tak usłyszał odpowiedź daną mu przez Geraldine (choć właściwie było to pytanie retoryczne?) prawdopodobnie powinien kiwnąć głową i stwierdzić, że rzeczywiście, byłoby to zupełnie osobliwe. W końcu nie zdarzyło mu się jeszcze być świadkiem jakiegokolwiek momentu, gdy Yaxleyówna rzeczywiście uznałaby ćwiczenie przemowy za potrzebne. Zawsze dosyć otwarcie przekazywała mu wszystkie informacje. Nie robiła z tego teatru. Raczej nie powinien spodziewać się po niej niczego innego niż tylko walenia prosto z mostu.
A jednak w tym momencie był dosyć...
...skołowany. Czemu bowiem mówiła to wszystko na głos, gdy przypadkiem podszedł do bocznej ściany domu? Z perspektywy, którą obecnie miał, nie dostrzegał na ganku nikogo, prócz narzeczonej. A mówienie na głos do siebie samej też raczej nie należało do czegoś, na czym często ją łapał. Przynajmniej nie w przeszłości. Czyżby to była jedna z tych nowych rzeczy? Zmian, które nastąpiły w ostatnim czasie?
Wbił w nią spojrzenie, jeszcze bardziej unosząc brwi, po czym kolejny raz wzruszył ramionami. Nie wiedział, co niby miałby odpowiedzieć. Jej pytanie było nie tylko retoryczne, lecz także wyjątkowo trafne. Nie miała, po co trenować przemowy. W końcu mogła mieć pewność, że nieważne, co miała mu przekazać, nie zamierzał nagle zmieniać zdania, co do ich wspólnej przyszłości. Robić szopki i tak dalej.
Tak, był przytłoczony. Tak, zupełnie się tego nie spodziewał. Zgadza się, może na myśl o posiadaniu dwojga nieoczekiwanych pąkli poczuł się dosyć daleki od bycia euforycznym przyszłym tatą. Bez wątpienia ogarnęło go dużo różnych odczuć, potrzebował je przetrawić. Musiał odetchnąć, aby zacząć myśleć racjonalnie...j. Chwilowo czuł się tak, jakby nie ogarniał tego, co się działo.
- Dwadzieścia dwa? Trzy? Tygodnie? - Spytał, nie odwracając badawczego spojrzenia od dziewczyny.
Miasteczko...
...tak, to miało sens, czemu tam poszła. Co prawda, wydawało mu się, że powinni to zrobić razem, ale w takim momencie nie zamierzał jej tego wygarniać. Potrzebowała iść do lekarza, więc do niego poszła. Jak na nią, było to wyjątkowo zapobiegawcze, szczególnie że przecież zazwyczaj wolała unikać medyków, jeśli tylko mogła to robić.
- To rzeczywiście nie tak dużo, ale też nie taka znowu chwila. Mamy trochę czasu - starał się brzmieć na tyle optymistycznie, na ile tylko mógł to robić.
Orientacyjnie mogłoby to tak wyglądać. Około pięciu miesięcy z kawałkiem, blisko sześciu, ale już nie sześć. Prosta matematyka, tak? Po prostu z tego wszystkiego musiał przeoczyć to jedno słowo. Przesłyszał się i tak oto z dwudziestu dwóch wyszły dwa tygodnie. To było całkiem racjonalne. Przesłyszał się, ot co, nawet jeśli nie miał najgorszego słuchu. Mimo wszystko, był jednak w stanie założyć, że może trochę zbyt mocno szumiało mu w uszach. Krew, jaka pulsowała mu w bębenkach bez wątpienia trochę przytłumiała jego zmysły.
Tak, po prawdzie tak. Czuł się rozproszony. To bez wątpienia była prawda. W jego głowie panował w tej chwili niemały chaos prowadzący go naprawdę abstrakcyjnymi ścieżkami myślowymi.
- No cóż. W porządku. Czyli dopiero się przekonamy - kiwnął głową, przyjmując jej stwierdzenie z dużą dozą pewności, że to miało całkiem sporo sensu.
Gdyby było inaczej. Gdyby ta rodowa umiejętność Yaxleyów rzeczywiście ze stuprocentową pewnością była w stanie to wskazać, co tak naprawdę właściwie by to zmieniało? Nic. Zupełnie nic. Nie dla nich. Zaakceptowali przecież tę niezbyt planowaną przyszłość w roli rodziców.
Jednakże mimo wszystko, nie chciałby czegoś takiego dla swoich dzieciaków. Rzecz jasna, wiele zależało od indywidualnego podejścia do tych niecodziennych możliwości, lecz posiadanie ich nie należało wyłącznie do samych najbardziej przyjemnych doznań. Przynajmniej nie dla niego. Starałby się, żeby w ich przypadku było inaczej, ale nie chciał dla nich dodatkowego ciężaru, jaki musiałyby udźwignąć. Gdyby zatem byli w stanie całkowicie wykluczyć tę ewentualność, bez wątpienia trochę by mu ulżyło. To byłaby chwila oddechu w bądź co bądź, dosyć szokującej sytuacji. Światełko w tunelu.
No, ale...
Znowu kiwnął głową (przez co niechybnie miał nabawić się bólu karku) przez ten cały czas wgapiając się w narzeczoną. Sam nie do końca wiedział, w jakim celu robił to aż tak intensywnie. Może trochę zastanawiało go, czemu nagle była taka spokojna. I dlaczego w ten sposób rozmawiała...
...ze Znajdą?
To robiła już wcześniej?
Z poprzedniej perspektywy zupełnie nie widział ich najnowszego psiaka, a teraz? To...
...miało sens? Naprawdę dużo sensu. Wszystko, prócz jej kolejnych słów, choć tylko dlatego, że ich faktyczny kontekst nie dotarł do niego od razu.
- Szczeniaki - powtórzył, w pierwszej chwili wcale nie brzmiąc, jakby odczuł jakąkolwiek różnicę między tym, o czym rozmawiali a tym, co Geraldine postanowiła mu przekazać. - Psie szczeniaki - potrzebował powiedzieć to na głos, robiąc przy tym kolejne kroki, aby wreszcie z niedowierzaniem pokręcić głową, przysiadając na skrzyni na ganku.
Nie mówili o ludzkich szczeniakach, abstrahując od tego, że nie lubił tego określenia i raczej nie użyłby go w stosunku do nich potomstwa. Mówili o psach. Przez ten cały czas mówili o tym, że Znajdę poniosło i była...
...no cóż. Dosyć energiczną psiną, która rowadziła burzliwe życie, zanim znalazła nowy dom. Ten, w którym najwyraźniej zamierzała zamieszkać od razu z gromadką dzieci. Jak to ujęła Rina? Pięciorgiem? Może mniej, może więcej? On także mógł tylko spekulować, nie znał się na zoologii, ale niezależnie od tego, jakąkolwiek liczbę mieliby na myśli, było to jak kolejne od zera do stu w trzy sekundy.
W jego domu rodzinnym raczej nie przykładano zbyt wiele uwagi do obecności zwierząt. Nie uznawano, by cokolwiek poza sowami pocztowymi było tak naprawdę warte głębszego zainteresowania. Nie tak jak w niektórych domostwach, gdzie psy były integralną częścią rodziny. Za dzieciaka nigdy nie usłyszał, że obecność pupila dobrze wpływała na morale, nic z tych rzeczy. Usłyszał za to całkiem sporo, o ironio, psioczenia na faunę.
Oczywiście, jeśli na terenie posiadłości pojawiłby się jakiś bezpański pies lub kot, pewnie by go nie wyrzucono. Nie miałby jednak wstępu do większości pomieszczeń. A gdyby tylko narobił większych szkód w szklarniach albo przy rzeczach, które faktycznie były wartościowe dla dorosłych członków rodu, niechybnie zostałby komuś oddany i opuściłby swoich tymczasowych właścicieli.
Niestety, tak to właśnie wyglądało. Nie uczono go zatem zbytnio na tematy związane ze stworzeniami. Magicznymi czy też nie, nie miało to znaczenia. Do czasu udania się do Hogwartu, posiadał naprawdę rozległą wiedzę botaniczną, przynajmniej jak na dzieciaka w jego wieku, za to w temacie zwierzątek nie miał praktycznie nic do powiedzenia. Dla jego ojca zwierzęta na ogół były niepotrzebnym zobowiązaniem, ewentualnie szkodnikami, nie licząc owadów zapylaczy.
Thomas nie lubił psów. Do tego stopnia, że gdy koledzy prosili rodziców o szczeniaki, następnie chwaląc się swoimi pupilami posiadanymi w domu, jego syn zupełnie nie rozumiał tego fenomenu. Mokre psy śmierdziały, kopały doły w ogrodzie, rozgrzebywały grządki, wypalały rośliny moczem, brudziły kanapy, rysowały parkiety i tak dalej, i tak dalej. Czy było ich więcej niż jeden, nie miało to najmniejszego znaczenia. Liczyły się zniszczenia, jakich dokonywały. A te w zupełności mógł poczynić już jeden. Samodzielnie.
Nasłuchał się tego na tyle długo i w tak rozległej formie, że dopiero jako dorosły mężczyzna powoli zaczął zmieniać zdanie. Potrzebował jednak kilku lat po osiągnięciu pełnoletniości, aby zacząć brać pod uwagę to, że z psami może być całkiem przyjemnie i jeszcze dłuższego czasu, by dać sobie wepchnąć kota z azylu. Tak w kontraście do wcześniejszych planów.
A teraz? Teraz nagle miał trzy psy, jednego kota, sowę, Geraldine miała też jastrzębia...
...i mieli mieć dziecko. Dziecko, jedno dziecko i jeszcze dodatkowe stadko szczeniaków. Szczeniaków.
Szczeniaków.
Nie dzieciaków.
Ich dom wciąż miał być pełen, ale zupełnie innego rodzaju obecności.
Wziął oddech, kiwając głową. Zaczął to przetrawiać. Albo przynajmniej tak mu się wydawało, bo w rzeczywistości zamilkł na dłuższy moment.
- Byłabyś wielka - oznajmił po chwili, kątem oka patrząc na dziewczynę i starając się zachować nie tylko neutralno-konwersacyjny wyraz twarzy, lecz także całkowicie poważną minę. - Tym razem bardzo, ale to bardzo dosłownie. Niemetaforycznie - podkreślił, nawet jeśli miał świadomość, że za moment mógł odczuć konieczność uchylenia się przed psią zabawką lub czymś podobnym, co akurat znajdowało się pod ręką Geraldine.
Co prawda, jeszcze nie poczuł na własnej skórze tych wszystkich mitycznych efektów ubocznych działania hormonów u ciężarnych, ale teoretycznie był na nie jak najbardziej no, umiarkowanie gotowy. Albo przynajmniej tak to sobie wmawiał, stopniowo godząc się z tym, że cokolwiek czekało na nich w następnym czasie, bez wątpienia miało być inaczej.
Więc tak. Mogła czymś w niego ciepnąć, skoro nazwał ją wielką nie tylko z charakteru bądź wyczynów. I skoro uparcie szedł w tę narrację, całkowicie świadomie się pogrążając.
- Za dwa czy tam trzy tygodnie w życiu nie przeniósłbym cię przez jakikolwiek próg nowego domu - kontynuował z premedytacją, wyciągając rękę, żeby podrapać sunię za uszami. - Ale byłoby z głowy, nie? - Mhm. Dwa dzieciaki na raz. Szeroki wachlarz zalet, prawda? Musiał o tym wspomnieć, nie mógł tak tego teraz zostawić.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (6168), Ambroise Greengrass (10274)


Strony (3): 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa