11.10.2025, 21:33 ✶
1.09
ogród różany
ogród różany
Nie potrafił sobie znaleźć miejsca.
Jego głowa, jego istnienie, jego jakikolwiek cel...
Tęsknił za różami, chociaż był w pełni i boleśnie świadomy, że po tym jak okaleczył swój własny ogród nie miał do czego wracać.
Przywiózł je tu wszystkie. Wymościł nimi swój grób. Apartament z widokiem na pałac. Pieniądze topniały, a piękne róże traciły swoje płatki.
Nigdy mu tego nie wybaczą.
Wybaczą?
Był kawałkiem siebie z przeszłości, poranioną skorupą, która nie wiedziała jak to się dzieje, że ma jeszcze jakikolwiek pęd. Był głodny, musiał jeść. Pewnie dlatego instynkt wyrzucił go z krypty i kazał ruszyć w Londyn. Znaleźć kogokolwiek. Cokolwiek. Wbić zęby. Zapomnieć.
Jak dostał się pośród kwiaty? Nie pamiętał. Te nieznajome rośliny otaczały go jak wyrzut sumienia i nie był pewien już, czy to halucynacja, sen, koszmar, a może tylko omam zgnębionego tęsknotą umysłu.
A więc bierzesz ślub. Może zetnę je wszystkie na tę okoliczność i obrzucę nimi kościół, byś cierpiał jak ja gdy wyrwałeś mi serce?
Nie krzywdził jednak tych róż. Były obce. Były cudze. Odległe. Dziwne. A jego róże... jego krzewy były martwe. Okaleczone. Puste. Jak przegnite wnętrze stęsknione za odrobiną ciepła. Za miękkimi słowami szeptanymi do ucha, za kłamstwem o tym, że mógł być wart więcej niż popiół z którego został ulepiony.
Nagle zobaczył go.
Nie.
To był inny on.
Nogi i tak szły same w kierunku mężczyzny.
Czy był w stanie wyrazić jak nienawidził Anglii?
– Jonathan? – zapytał, nie wierząc, że to rzeczywiście mógłby być zrządzeniem losu cień przeszłości, kładący się na całej jego wieczności. Tortura, która nie prowadziła do odkupienia.
Człowiek odwrócił się i spojrzał na niego. Spojrzeli na siebie w sumie, odkrywając z pewną dozą zaskoczenia... że się znają. Hrabia Jean Baptiste François Gabriel de la Rochefoucauld Montbel miał już przyjemność spotkać się przed laty z Williamem Lestrangem, który wtedy był młodziutkim studentem.
O ironio... czyż ich spotkanie nie miało miejsca w ogrodzie?
Odchrząknął i wyprostował się. Jego dłoń odgarnęła jasne włosy miękką falą układające się na głowie pełnej wszystkich myśli tylko niekoniecznie tych związanych z tym intrygującym młodzieńcem o krwi czarnej jak ropa naftowa.
– William Lestrange. Nie spodziewałem się... chociaż może powinienem? Ileż to lat minęło od naszego ostatniego... listu? Cztery? – Pisali do siebie całkiem często przecież, gdy jeszcze miał ochotę utrzymywać kontakt ze światem zewnętrznym. Ale potem ten świat zewnętrzny był zbyt bolesny. Za bardzo przypominał mu... kogo innego. Wampiry nie potrafiły kochać. Ale w posiadaniu obsesji były całkiem nieźle. Ten konkretny wampir bardzo rozpaczliwie właśnie próbował robić dobrą minę do złej gry. Poprawił swój mugolski garnitur, wygładził połę płaszcza, od niechcenia, spróbował przyjąć możliwie szarmancką minę, choć z pewnością nie potrafiłby powrócić do lekkości i kokieterii z jaką potrafił zabawiać swoich rozmówców na francuskim salonie. – Zmężniałeś. – skomentował, pełni świadom, że on nie zmienił się wcale.