• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
05.08.1972 - Devon, Pub | Looking back

05.08.1972 - Devon, Pub | Looking back
Loverboy
Almost dead yesterday, maybe dead tomorrow, but alive, gloriously alive today.
Ciemne długie i niesfornie wywijające się włosy, gęste brwi i szeroki uśmiech. Charles to wysoki na 188 centymetrów młody mężczyzna. Nie wyróżnia się imponującą muskulaturą, ale nie jest też chuderlawy. Do życia ma tyle samo dystansu, co do siebie, więc bardzo często można usłyszeć jak się śmieje. Ciemne oczy to zwierciadła jego duszy, a te już nie tak często wyrażają pozytywne emocje. Ubiera się luźno, stawia na swetry, golfy, czasami nawet bluzy czy mugolskie (!) trampki. Przy pierwszym spotkaniu często wydaje się czarujący, momentami szarmancki. Rodzice próbowali wyuczyć go bardziej wyrafinowanego akcentu, ale Charlie do dzisiaj nie pozbył się pozostałości dewońskiego zaciągania, co uwydatnia się w momentach ekscytacji i upojenia alkoholowego.

Julien Fitzpatrick
#1
6 godzin(y) temu ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 6 godzin(y) temu przez Julien Fitzpatrick.)  
Obiecał sobie, że nie będzie tu wracał; nieproduktywne wpatrywanie się w ciepło tlącego się światła za szybą okna budynku, który kiedyś nazywał domem przeciągało sekundy w minuty, a minuty w godziny. Z każdym powiewem wiatru i błyskiem odbitego światła od figlarnie oplatających polną drogę źdźbeł trawy spinał się i mimowolnie nasłuchiwał znajomych kroków, które miały nigdy nie nadejść. Czuł się intruzem, mimo że bramka - choć pomalowana na nieskazitelnie biały kolor - prowadząca do przedniego ogrodu wciąż była ta sama, a schody wyryte w klifie, choć o wiele bardziej wyżłobione czasem, miały na sobie te same zdobienia. Wydawało mu się, jakby zaledwie wczoraj Finneas ciągnął go za materiał płaszcza przeciwdeszczowego, przesiąkniętego słoną wodą; dywan w salonie był cierpki od morskiej wody spływającej z młodszego z synów, a arytmiczność uderzających o drewnianą podłogę kropel była zagłuszana paniczną furią matki. Dochodziła jedenasta, ojca wciąż nie było w domu, a młodsze dziecko prawie utopiło się w morzu - przynajmniej w mniemaniu Helen. Charles przygryzał wargi, aby się nie roześmiać, czerwoność twarzy matki zawsze go bawiła, według jego paroletniego umysłu, kobieta sama tworzyła sobie problemy, przecież umiał pływać, dlaczego miałby utonąć?

Irracjonalność tego wspomnienia sprawiała, że dwudziestodwuletni Charles zmagał się z wyrzutami sumienia. To przecież bardzo logiczny lęk - dlaczego matka miałaby nie martwić się o swoje paroletnie dziecko, które postanowiło kąpać się w morzu podczas ulewy? Mimo to, jej złość wydawała się wyraźniejsza od zmartwienia. Finneas wydawał się przejęty, ale nie tylko mokrą aferą. Charles do dzisiaj nie odgadł co chodziło po głowie starszemu bratu i matce, poza faktem, że pływanie podczas ulewy było nienajlepszym pomysłem. Odpowiedzialność nigdy nie była jego mocną stroną. Nawet teraz, zamiast budować od nowa swoje życie, przesiadywał na drugim krańcu kraju rozmyślając o sprawach, których rozwiązanie przepadło na zawsze. Wyrzucał sobie, że nie potrafił się przemóc, aby odwiedzić matkę w szpitalu, gdy dotarły doń wieści o jej stanie. Logicznie przyjął wytłumaczenie o czyhającym na niego niebezpieczeństwie, ale emocjonalnie zaczął analizować każdą rozmowę i interakcję z Helen jaką miał w życiu. Za każdym razem trafiał w ślepy zaułek, irytował się i musiał rozchodzić nieprzyjemne uczucie, że zawinił każdej, z tej sytuacji - śmierci Finneasa i Christie, złemu stanowi matki, narażaniu życia Heather podczas Beltane.

Powinien skupić się na tym, co posiadał, a co powoli wysmykiwało się z tracących siłę rąk - na bliskich relacjach, które mu pozostały i były dla niego ważne, ale nie potrafił puścić sznura, którym los przywiązał go do rodzinnego domu - węzeł był zbyt solidny, a lina zdawała się żelazna; im mocniej za nią ciągnął, tym trudniej było mu się poruszać, kostki krwawiły, a mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Kim był? Kim miał się stać? Kim powinien być?

Zaczęło zmierzchać, a rodzina mieszkająca w nadmorskim domu zbierała się do kolacji. Głośny entuzjazm dzieci wślizgnął się Charlesowi w ucho wraz z silnym podmuchem bryzy. Powietrze było lepkie od wilgoci, a skóra kleiła się od słonego posmaku morza. Kosmyki przydługawych włosów figlarnie wyślizgnęły się z kucyka, gdy zeskakiwał z murka. Odwracając się na pięcie, wcisnął dłonie do kieszeni skórzanej kurtki; kapryśna, brytyjska pogoda nie zawodziła swoimi wahaniami, mimo początku sierpnia, zdarzało się, że temperatury nie przekraczały 12 stopni, gdy słońce upadało za horyzontem.

Rytm dnia był przekleństwem, a zarazem wytchnieniem. Z wschodzącym blaskiem księżyca, przychodziły zmartwienia, chłodnym strumieniem przykrytego wnętrzem powiek światła, Pani Nocy przesuwała opuszkami palców po wszystkim tym, co upychało się w najciemniejsze skrawki duszy za dnia, gdy ciepło słońca rozgrzewało skórę gromadami piegów. Potrafił poruszać się w ciemności, ukrywać w cieniu i obserwować uważnie, mimo że całe życie bardzo głośno ogłaszał swa obecność w każdym z pomieszczeń - rodzinne piętno wydawało się kłaść ciężarem niezrozumienia leczących nawyków. Nie potrafił wyjść z koła powtarzalności błędu, chciał uciec, ale musiał stać w miejscu.

Zasiadając na zakurzonym, miękkim barowym krześle delektował się ciepłem przesiąkniętych alkoholem oddechów mieszających się w powietrzu przepełnionego pubu. Przytulne światło wyrywające się z kinkietów pozwalało bywalcom poczuć się jak w domu, gdy w gruncie rzeczy poddawali się kolejnemu upojeniu alkoholowemu. Była sobota wieczór, zapewne w londyńskich lokalach można było spotkać znajomych popijających kolejnego drinka i dobrze się przy tym bawiących, ale na peryferiach, w małym miasteczku Dartmouth, średnia wieku przekraczała czterdziestkę. Zarośnięci mężczyźni skrywali się za swoimi trunkami, zapijali smutki albo przemęczenie, być może personalne tragedie? A może nie mieli nic lepszego do roboty, więc wybrali się z kolegami z pracy na rundkę karcianki lub wykrzykiwania nieśmiesznych żartów, aby za parę godzin legnąć w łóżku, samotnie lub obok żony.

Nie chciał się wyróżniać, ale siłą rzeczy rzucał się w oczy, przynajmniej fizycznie. Bo czymże był, jak nie jednym z nich? W ścianach pubu szukał ucieczki i ukojenia, zapomnienia i paru kropel nałogu, którego nie chciał uczynić swoim, ale alkohol, trochę jak różdżka, sam wybierał sobie człowieka i nie pieścił się z odmową. Żaden młodzik nie siedział sam, żaden też nie czytał Diuny ani nie opłakiwał zamordowanych przez radykalną grupę pseudo-polityczną rodziny, chociaż, kto wie? Może nie powinien oceniać książki po okładce. Tomy mugolskich opowieści stały się jego ucieczką, pozwalały skupić uwagę na sprawach, które nie ściągały myśli w ciemne zakątki, przynajmniej na chwilę i moment, w którym cała świadomość jednoczyła się z losem opisywanych bohaterów. Nawet nie zauważył, że literki powoli zaczęły rozmazywać mu się między linijkami z pomocą wychylenia już piątego z rzędu piwa. Na zewnątrz zapadł zmrok, a wietrzne wspomnienie domu na klifie odeszło w niepamięć, wypalone przez gorące pustynie Diuny.

Spojrzał w górę na mężczyznę, który chyba coś do niego mówił. Omamiony alkoholem i oślepiony padającym zza baru światłem, nie zwrócił większej uwagi na jego twarz - wyglądał jak każdy, inny, podpity stary chłop, jaki co paręnaście minut podchodził do baru, aby zamówić kolejnego browara. Charlesowi trudno było wyłowić słowa z harmidru, który panował w pomieszczeniu; wcześniej wydawał się go otulać, chłonął lepkie dźwięki wraz z kolejnymi łykami alkoholu i akapitami książki. Zamrugał kilka razy, uświadamiając sobie, że słyszane blisko słowa na pewno nie są kierowane w jego stronę. Podsunął się na krześle i bez pośpiechu, zaczął czytać kolejną linijkę tekstu na nowo otwartej stronie książki. Podkładka od piwa, zamokła od chłodu spływającego w wilgotniejszej wersji. Litery i liczby, wraz z kształtami zmywały się w całość bohomazu, nieostrego i absolutnie pokracznego - zupełnie jak on sam i stan jego życia.

Przetarł twarz dłonią, odgarniając spadające na skroń włosy; te zalęgły za uchem, strączki fal rozchodziły się na dwie strony, wcześniej pieszczone przez wilgotność powietrza. Nie potrafił ponownie skupić się na przerwanej historii, głośny śmiech barmana przyprawił go o dreszcz irytacji, choć wciąż pusto wpatrywał się w ciemne literki nadrukowane na zżółkniętej kartce. Nie śmiał odbiec spojrzeniem w czyjąkolwiek stronę, serce przyśpieszyło rytmu - nie czuł się najlepiej, ale nie rozumiał dlaczego panikował. Z każdym kolejnym dniem spędzonym na strychu Warowni kurczył się, mężnie wypięta pierś, teraz chowała się pomiędzy przygarbionymi w poszukiwaniu bezpieczeństwa ramionach. Minęły prawie dwa miesiące odkąd Brenna zaproponowała mu dołączenie do Zakonu Feniksa. Nie mógł powiedzieć, że od tego czasu jej unikał, bo Longbottom w zasadzie rzadko miała dzień wolny, wliczając w to niedziele, dlatego też usprawiedliwiał przekładanie dopytania o kolejny krok w rekrutacji, lgnąc do komfortu fikcji. Wczorajsza potańcówka i usłyszane informacje również nie polepszyły jego stanu. Zniknął z życia rodziny, przyjaciół, współpracowników - był nikim, nie istniał; cień Charlesa Rookwooda siedział przy barze nadmorskiego pubu i próbował tchnąć swoje życie w dopiero nabyte istnieje, w dokumenty i fizyczność Juliena Fitzpatricka.

Kim był Julien Fitzpatrick? Nie wiedział. Może ucieczka nie była wcale najgorszą opcją, a jedyną, aby uratować resztki motywacji i umiejętności samodzielnego funkcjonowania? Nie, nie mógł nazywać tego ucieczką. Tak samo mocno jak chciał pomóc w prowadzonym konflikcie, tak też pragnął znaleźć siebie, aby przez emocjonalne rozproszenie nie popełnić błędu i nie narazić życia kolejnej osoby. Może potrzebował znaleźć siebie, ale to ja wcale nie znajdywało się w Anglii? Bądź Wyspach Brytyjskich czy nawet Europie kontynentalnej. Co jeżeli zrozumienie Juliena Fitzpatricka leżał tam, gdzie cała jego osoba się zrodziła? Australia była odległym miejscem, ale jej majaczące w podpitym umyśle wybrzeża połyskiwały piękniej niż czerwone klify Devonu. Musiał na nowo się stać, nawet jeżeli miało to oznaczać zostawienie aktualnego życia... Jakiego życia? Charles Rookwood był martwy. Bez pojęcia tego konceptu, nie powinien w ogóle funkcjonować. Nic dziwnego, że uciekał i unikał znajomych, przypominali mu o bólu, na którego intensywność nie był przygotowany, którego nie chciał przezywać po raz kolejny w głowie, samotnie, w chłodnej, przepoconej pościeli, na czyimś strychu.

Nowa perspektywa, pomyślał, była czymś, czego nie posiadał od miesięcy. Właściwie nie był pewien czy przed tragiczną śmiercią Christie oraz Finneasa też jakąś miał. Żył z przyzwyczajenia poddając się komfortowi statusu quo, rozciągał rodzinną cierpliwość narażając innych, tonął w mieszanych sosach żrąc kebaby nocną porą po alkoholowych libacjach, gdy powinien był skupiać się na kwestiach istotnych. Nie zapobiegł wielu tragediom, ale miał możliwość zrobić to z tymi przyszłymi, nawet jeżeli wiązało się to z porzuceniem dotychczasowego i podjęciem nowego. Jeżeli nie naprawi siebie, nie pomoże też nikomu innemu, tak mu się przynajmniej wydawało. Czy jakakolwiek naprawa była możliwa? Nie wiedział. Nie był pewien czy podjęta decyzja była właściwą, ale czy ktokolwiek, kiedykolwiek posiadał taki komfort?

Świsnął nową, suchą podkładkę z barowego stojaczka i wcisnął ją pomiędzy strony lektury, zamykając ją cicho, zupełnie jakby  kończył pewien rozdział. Wstał ze stołka, młodzieńczym wigorem trzymając się w pionie i dopijając resztkę rozgazowanego piwa. Na zewnątrz padał deszcz, ale niezbyt go to teraz obchodziło. Chłód angielskiej pogody miał przestać w jakikolwiek sposób go nękać w bardzo bliskiej przyszłości - zdecydował, musiał stąd odejść, przynajmniej tymczasowo.

Drzwi nadmorskiego pubu zamknęły się za nim, a głośne skrzypnięcie oddzieliło szum deszczu od jazgotu pijackich rozmów. Droga 'do domu' była całkowicie ciemna.

Koniec sesji


I won't deny I've got in my mind now all the things we'd do
So I'll try to talk refined for fear that you find out how I'm imaginin' you
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Julien Fitzpatrick (1587)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa