Longbottom wędrowała więc sobie radośnie ulicą, w pełnym mundurze Brygadzistki, a że jej służba oficjalnie skończyła się godzinę temu, myślami była już przy pączkach, po które zaraz wpadnie do kawiarni. Marzenia o nadzieniu budyniowym albo czekoladowym zostały jednak bardzo brutalnie uśmiercone przez okrzyk, który poniósł się nagle ulicą:
- PALI SIĘ!
Brenna, jak na zawołanie, wykonała nagły w tył zwrot. Przepchnęła się między ludźmi, pośród których niektórzy zatrzymywali się, zaintrygowani okrzykiem, a inni, ci przytomniejsi, usiłowali gwałtownie odmaszerować jak najdalej od potencjalnego źródła zagrożenia. Brenna w pędzie skręciła w uliczkę, z której dobiegł okrzyk, już z różdżką w ręku.
Może była paranoiczką, ale oczyma wyobraźni widziała atak śmierciożerców, strzelających na wszystkie strony ogniowymi zaklęciami. No dobrze. Na pewno była paranoiczką, bo musieliby być naprawdę bardzo, bardzo głupi, aby próbować podpalać Pokątną w biały dzień. Gdzieś przed sobą dostrzegła dym, choć nie była pewna, co płonie – nie wyglądało na to, aby zajął się budynek, prędzej jakiś… kosz na śmierci? Krzak? Materiał nad straganem? Nie mogła jeszcze zauważyć, zwłaszcza, że coś nagle uderzyło ją w klatkę piersiową.
Spanikowany smoczognik, prawdopodobnie winny całego zamieszania, może przestraszony krzykami i próbującymi uciekać ludzi, chyba starał się gdzieś schować – i w tej próbie zderzył z Brygadzistką, wypadającą zza zakrętu. Cofnęła się o krok na skutek impetu uderzenia, zdezorientowana wolną ręką odruchowo chcąc złapać dziwną jaszczurkę. Ktoś uciekając, może też w panice sądząc, że oto atak śmierciożerców, a nie „drobny wypadek przy pracy”, wcale nie nadzwyczajny na ulicy Pokątnej, gdzie przecież roiło się od nie zawsze ostrożnych czarodziei, popchnął ją, tak że razem ze smoczognikiem wylądowała na ziemi.
- Na różowe pantalony Merlina! – jęknęła Brenna, wypuszczając różdżkę i ręką starając się zgasić iskrę, która znikąd znalazła się na jej marynarce.