- Mamy do - zaczął, instynktownie gotów bronić się przed ewentualnym wytknięciem mu robienia tych wszystkich parszywych rzeczy.
Miotania się to w jedną, to w drugą stronę. Podejmowania decyzji pod wpływem chwili, później nagłej zmiany zdania. Upierania się przy krzywdzących deklaracjach a jednocześnie nie bycia w stanie odpuścić. Zniknąć tak jak sam odpowiedział, gdy zapytała go, czy zamierza odejść.
Miał taki zamiar. Wracając w gniewie do Piaskownicy. Zaczynając zbierać te wszystkie rzeczy, których wcześniej wcale nie uznawał za potrzebne. Nie chciał pakować ich, gdy odchodził, podświadomie uznając to za zbyt trudne, aby był w stanie tak bardzo przygotowywać się do zniknięcia. Nie próbował ich zabrać, gdy był tu sam, aby pozostawić Rinie dokumenty dotyczące zrzekania się jego części domu.
A jednak nagle, gdy pojawili się w budynku po powrocie z Londynu, uznał to wszystko za niezmiernie naglące. Nie zajął się niczym innym. Tylko tym - wkładaniem książek do torby i sprawianiem wrażenia niezmiernie zajętego tą czynnością.
Przed kim? Przed kim tak właściwie udawał, że to robi? Geraldine niemal od razu wycofała się do sypialni. Ambroise został sam z ich... ...z jej psami. Z dużym, leniwym kotem przyglądającym mu się oceniająco z samej góry regału na książki. Zrzucił doniczkę, żeby samemu zająć naczelne miejsce na ostatniej półce, mogąc powolnym spojrzeniem ślepić na samotnego mężczyznę siedzącego na podłodze w salonie.
Nie tak Roise powinien spędzać ostatnie minuty w Piaskownicy. W tamtym momencie był naprawdę szczerze przekonany, że wszystko, co sobie dawali przez te cztery krótkie dni miało już wkrótce całkowicie się rozpaść. Naruszyli kruche fundamenty ich domku z piasku. Powiedzieli zbyt wiele gorzkich słów, pochopnie wyrzucili z siebie wszystko, co nie powinno paść.
Nie, gdy chcieli pożegnać się ze sobą nawzajem we właściwy sposób. Dać sobie to wszystko, co ich ominęło. Wczoraj wydawało się to całkiem prawdopodobne. Stworzyli sobie niemalże tę prywatną, dwuosobową bańkę. Idyllę w miejscu na krańcu świata. Pięknym i słonecznym. W ich życiu na nowo zagościło lato.
Teraz wyparła je jesień. Mglista, zimna i ponura. Greengrass był wściekły, gdy ponownie pojawili się na schodach Piaskownicy. Nic nie powstrzymało ich przed teleportacją niemalże do samego wnętrza domu - to było kolejne uderzenie, bo przecież swego czasu przez tyle miesięcy dbał o to, aby nikt nie dostał się tu w ten sposób. Niegdyś zabezpieczenia działały. Teraz i one rozwiały się we mgle.
A jednak, prócz nieprzyjemnego wrażenia narastającego w jego piersi to było też swoiste wiadro zimnej wody wylanej prosto na głowę wraz z pierwszymi kroplami deszczu nadciągającymi znad wrzosowisk. Kolejna rzecz, której nie zrobili w tym domu. Obiecując sobie oddanie budynkowi i otoczeniu choć części dawnej rustykalnej, może niezbyt luksusowej, zdecydowanie nie nowoczesnej chwały. Wycofując się, gdy tylko zaczęła ich dopadać szara rzeczywistość.
Czyż nie to wytknęła mu dziewczyna? Spierdalał jak jego matka. Kiedy tylko zaczynało robić się trudno, owijał się płaszczem, chwytał torbę i rozpływał się we mgle. Pozostawiając po sobie tylko popiół, zgliszcza i echo charakterystycznego trzasku teleportacji. Ponownie przywołał te słowa. Kolejny raz poczuł się tak parszywie jak niespełna dwie godziny wcześniej.
Podejmując tę irracjonalną decyzję o zajęciu się pakowaniem książek. Tych, których wcale nie potrzebował stąd zabierać. Nie musiał ich segregować. Nie istniała żadna konieczność, by Roise poświęcał im choć jedną myśl, chociażby ułamek sekundy. Zwłaszcza, gdy powinien złapać kota w transporter, podejmując tym samym ostateczną decyzję o zniknięciu.
Nie zrobił tego. Siedział na dywanie przy regale. Z pozoru myśląc nad wyborem, powoli układając książki w torbie, jednak w praktyce nawet nie pamiętał, co tam wsadził. Gdyby spojrzał na to po kilkunastu minutach od wyjścia z domu za Yaxleyówną, pewnie nie do końca podjąłby, co nim dyktowało. Tym bardziej, że co najmniej połowę z literatury zgromadzonej w Whitby musiał przecież ponownie zakupić.
To jednak nie miało znaczenia. W tym momencie tak naprawdę mało co robiło mu jakąkolwiek różnicę. Zamiast tamtej intensywnej złości, odczuwał już głównie zmęczenie. Wyczerpanie tym dniem i myślą o nadchodzących godzinach. O zbliżającym się zachodzie słońca, o zmierzchu i o nocy, którą miał kolejny raz spędzić całkowicie sam.
Nie był na to gotowy. Mógł pamiętać te wszystkie wypowiedziane między nimi słowa. Czuć się parszywie, być sfrustrowany i rozgoryczony, ale te najgłębiej chowane uczucia mówiły same za siebie. Nie chciał samotnie wracać do Doliny Godryka. Mieszkanie przy Horyzontalnej tym bardziej nie wchodziło w grę. Nie po tym dniu i wszystkim, co się wydarzyło.
Poza tym, czy naprawdę musiał tak to sobie tłumaczyć? Szczególnie przed samym sobą? Czy musiał uciekać się do poszukiwania wymówek, racjonalizowania własnych myśli, gdy w rzeczywistości chodziło tylko o jedno. O to, że wbrew temu, co powiedział, wcale nie zamierzał musieć dziś odchodzić? Inaczej nie zabrałby tu ze sobą kota, nie zrobiłby zakupów, nie przytargałby kilku rzeczy niezbędnych do dalszych prac przy domu i w budynku.
Nie zacząłby przygotowywać obiadu, zanim Geraldine wróciła od Brenny a ich życie znowu zaczęło wywracać się do góry nogami. Przeklęte widma. Kolejne parszywe buty. Zasrane dysfunkcyjne Ministerstwo Magii. Pojebana wojna, która nie powinna ich nawet dotyczyć. Runy - sruny. Myślodsiewnie, dochodzenia i zbrodnie. Tak naprawdę nic nie ustalili. Nic nie zrobili prócz skrzywdzenia siebie nawzajem.
Wydawało mu się, że wszystko było stracone. Historia zataczała koło. Ponownie mieli się rozstać. Więc czemu zapisywali kolejne strony? Zaczynali jeszcze jeden rozdział, może żałośnie krótki, ale czy na pewno ostatni? Już nie wiedział. Nic już nie wiedział i naprawdę nie chciał o tym teraz myśleć.
- Jeżeli uważasz, że - zaczął po raz kolejny, ponownie nie kończąc zdania.
Miał cholernie ciężką głowę. Sugerował Rinie, że mogła ją dopadać gorączka, gdy sam też czuł się zarazem przejmująco zimno i cholernie gorąco. Czuł ciepło bijące od dziewczyny. Było przyjemne, naprawdę przyjemne, ale jednocześnie chyba parzyło go w... ...duszę? Czy to miało jakikolwiek sens?
To nie był ten wczorajszy żar. Nie była to też zupełna żałość. Nie było to poczucie niesprawiedliwości losu. Je znał aż za dobrze. Nie była to wściekłość. Nie była to zupełna pustka. To było inne wrażenie.
Nie zamierzał trzeci raz zaczynać czegoś, co byłoby wyłącznie szukaniem wymówek. Mówieniem dla mówienia. Bezsensownym poruszaniem tematu widm i myślodsiewni jak to zrobił dosłownie przed chwilą, poszukując czegoś, co wydawałoby się racjonalnym powodem wspólnego powrotu do domu.
Oni nigdy nie byli całkowicie racjonalni, prawda? Nie na tym polegała ich relacja. To, co ich łączyło. To, jacy byli. Przez lata uznawali tę inność za swoją zaletę. Teraz? Czy, gdy robiło się ciężko, nawet jeśli nie spierdalał fizycznie to i tak musiał w jakiś sposób spierdalać? Tyle, że od odpowiedzialności?
Zawsze mówił to, co chciał a tego dnia był coraz bardziej zachowawczy. Nie zachowywał się jak on. A przecież powinien, bo dawali sobie to szczere, to właściwe pożegnanie. Przycisnął wargi do czubka głowy dziewczyny, biorąc głęboki wdech. Zaciągając się zapachem lasu i papierosów, słonego morskiego powietrza i delikatnej nuty szamponu.
- Nie tak łatwo się mnie pozbyć - mruknął wreszcie, lekko pocierając ramiona Geraldine. - Nigdzie się nie wybieram, jeśli ty nigdzie nie znikasz. No, chyba że do domu - decyzja została podjęta, kolejny raz.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down