Kakofonia jego krzyków mile drażniła uszy; jego wrzask wpędzał ją w stan nieomal ekstatyczny, z którego głębi ciężko było ją wyrwać. Patrzyła na niego tak, zupełnie jakby go nie znała i był kolejnym trupem w jej życiorysie – nie pamiętała już o chwilach uniesień; o tym, że kiedyś formalnie należała do niego; serce wszak od dawien trzymało ją w okowach uścisku Alexandra, a wyzwolenie od Leandra stanowiło tylko lwi krok w jej życiu, który powinna była podjąć już dawno temu. Wyzwolenie smakowało słodko, jak lepki, późnoletni sok, który lipcem wylewał się jak miód na stół, nęcąc muchy i wstęgi światła. Parszywy uśmiech wykwitł na jej obliczu, gdy stała nad nim, tak bezbronnym i skulonym, że aż rozczulającym.
Niestety, Loretcie czułość była obca.
Raczyła się więc jego krzykiem, rozdzierającym serca i przebijającym się przez masyw ścian. Nie potrafiła się powstrzymać od ponurej satysfakcji spowijającej jej ciało – oplatała ją miękko, niby mgła, która jedynie swoim dęciem przypominała o chłodzie niesionym na barkach.
Gdy wyszły z mieszkania, galopujące serce ustało w swym biegu.
– Definitywnie – rzekła, biorąc Dianę pod ramię.
W ten sposób miały przemknąć dni wolności na terenach Ameryki; na rubasznym pijaństwie, oglądaniu półnagich panien i siedzeniu na zimnym, majowym piasku na plaży z butelką wina. I nawet tej ostatniej doby, gdy mara powrotu do Anglii nad nimi zawisła, posiadały w sobie tę jedną, parszywą myśl: nic nie smakuje tak dobrze, jak zemsta.