- Nie. - Załapał go za ramię, żeby go zatrzymać przed wchodzeniem w tę toń. Czeluść piekła, jakim stał się statek, który miał być dla nich wypoczynkowym rejsem. To było ciche słowo, ale nie było w nim zawahania. Stał ciągle w miejscu. Pojedyncze osoby jeszcze z przestrachem wyminęły ich i uciekły na górę, ślizgając się na powierzchni. Ludzie spadali w dół, były krzyki, hasła, żeby rzucić im liny, albo żeby opuścić te szalupy, wątpliwości i pytania, że co się dzieje, skąd się pojawiają te łodzie, co to za czary, krzyki, żeby się uspokoili... Chaos. Chaos, w którym się trząsł i nie miał pojęcia, na ile z zimna, a na ile z przedawkowania emocji. Dość. Wpychanie Philipa w dół, do niewiadomego zagrożenia, żeby poszukać kogoś, kto być może i tak już nie żyje? Musisz myśleć racjonalnie. Nie możesz poddawać się emocjom. Znów ktoś krzyczał: uspokój się, przestań! NIE UMIEM PŁYWAĆ! Migotały światła, bo ktoś zabrał ze sobą lampę, a ktoś miał rozpaloną różdżkę. Migotanie i kręcenie się świata nie było nawet utrudnieniem dla podjęcia tej prostej decyzji żeby... się nie ruszać. Świat się trząsł, a życia pewnie niejednego gasły w dole. Kto miał moc, żeby decydować o tym, kto przeżyje, a kto zginie? Kto miał na tyle siły, żeby być Bogiem dla wybranych? Ciemniało mu przed oczami, kiedy ten świadomy wybór boskim mrowieniem wpełzał paraliżująco pod jego skórę. Ciemniały mu oczy, jak ciemniało morze w czasie sztormów, które traciło lazur na rzecz głębokiego granatu. Oto jest. To właśnie to, ta chwila, w której człowiek staje się po prostu przeklęty przez własne zwątpienie. Bo przecież mógł nie puszczać Philipa, nie liczyć na to, że on się poświęci dla jego znajomego, ale jednocześnie mógł sam zejść. Czemu mam ZNOWU to robić? Znowu ryzykować życiem, znowu ryzykować bólem? Wątpliwości nie były dobre, kiedy czas uciekał między palcami. Złapcie go! Krzyczeli dalej ludzie, a szmery i jęki statku były teraz bardzo ciche w jego głowie. Kolejna osoba, jakaś kobieta, z płaczem wydostała się ze środka, opadając na kolana jak robak odpełzła dalej.
Puścił ramię Philipa i zrobił dwa kroki w tył. Dwa długie kroki od wejścia do paszczy, która przerażała i pożerała. Już pochłonęła życia. Obrócił się plecami do tego miejsca. Spojrzał na ten chaos - ludzie wołający o pomoc, klnący, płaczący, panikujący. Trząsł się jak osika. To wszystko było obce i tak znajome jednocześnie. Gdyby wyciągnął dłoń to miałby tych ludzi na koniuszkach swoich palców, jak na łasce i niełasce.
- Philipie. - Zwrócił się do niego bezbarwnym tonem. - Skieruj ludzi do łodzi. - Wskazał krańcem różdżki miejsce, gdzie czarodzieje organizowali już prowizoryczne łodzie, żeby chociaż mogły unosić się na wodzie, aby byli w stanie doczekać pomocy. Nasunął foczą skórę na ramiona, schował różdżkę i jednym susem zsunął się do wody. Jeśli William przetrwał to miał szansę tylko poza statkiem. Jeśli został gdzieś na dole...
Statek tonął z wolna, a jego mniejsze fragmenty unosiły się na wodzie tworząc łódki ze swoimi pasażerami. Tylko oni i serce oceanu. William tam był - między tonącymi ludźmi, po których przypłynęła mistyczna selkie, żeby zabrać ich do ramion Philipa albo innego czarodzieja lub mugola, który pomógł im dostać się na bezpieczną przestrzeń. I to było nieszczęście, kara, albo przeznaczenie, że ten, kto chce najwięcej dać, zawsze też najwięcej traci. Laurent nie bardzo wiedział, co i kiedy go uderzyło w tej wodzie, ale wiedział, że to ramiona Philipa go wyciągnął. Wiedział, kiedy rozchylił ślepia, że to Philip leżał z nim w tej łódce, a ich krew mieszała się ze sobą i morzem. W przypływie przytomności odmienił się przyglądając migoczącym, rozbitym gwiazdom nad ich głowami.
Ratunek przyszedł dużo później.