• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
« Wstecz 1 … 3 4 5 6 7 … 10 Dalej »
[02.08 Lorien & Anthony] And I gave myself to wine

[02.08 Lorien & Anthony] And I gave myself to wine
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#11
03.08.2024, 14:19  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.08.2024, 12:54 przez Anthony Shafiq.)  
Jej słowa, zaskoczenia, zdziwienia, zachwytu, ale i prawdy o tym w jakim stanie znajdował się Shafiq sprawiły tyle, że wycofał się natychmiast. Nie fizycznie, och jego postawa wciąż była swobodna. Ale oczy stały się puste, uśmiech lekceważący, to był odruch, obrona, której celem nie było skrzywdzenie przyjaciółki, ale ukrycie się przed tym zdaniem. Król jest nagi! – krzyczało w baśni dziecko, tak jak teraz jego rozmówczyni mówiła mu prosto w twarz o tym, czego sam do siebie nie chciał dopuszczać. Co innego było zakochanie się, jak zwykł nazywać to Jonathan. Słabość. Zauroczenie. To wszystko było pobieżne, powierzchowne i bezpieczne, dalekie od głębi, o której mówiła miłość. Kochanie kogoś szło dalej, zapuszczało korzenie głębiej i uzależniało całe życie od słów i decyzji drugiego człowieka. Kochanie czyniło wrażliwym i podatnym na atak. Kochanie zmieniało, kochanie pozostawało w sercu do końca.

Ukrył się za kieliszkiem wina, próbując dźwignąć ciężar tej rewelacji, oraz drugi - symetryczny - faktu, że nie był pewien czy byłoby mu to w stanie przejść przez usta z taką samą łatwością. Jego wstyd wyglądał bardzo niewinnie, jakby go to aż tak nie obeszło, dawał sobie tylko czas na to, by znaleźć odpowiednie słowa, by odpowiedzieć na jej prośbę. Zapewne żartobliwe, zbywające, kolejny unik przed odsłonięciem się.

Zamiast tego jednak zaczął mówić, bardzo cicho, patrząc się na czerń, którą nosił kryształ, perfekcyjną czerń, bez cienia niebieskich tonów.

– Վեց տարի առաջ արևը կուրացրեց դեմքս, մարմինս դիպավ բացարձակին, և հոգիս լցվեց անսահման կարոտով։ – co brzmiało: Vets’ tari arraj arevy kurats’rets’ demk’s, marmins dipav bats’ardzakin, yev hogis lts’vets’ ansahman karotov. Miał wszystkie języki, więc wybrał ojczysty język swojego nauczyciela arabskiego. Ormiański, oderwany od rdzeni, dumnie strzegący swoich granic przed zagranicznymi wpływami. Z jednej strony sięgnął po język mało popularny, ledwie sześć milionów osób mówiło nim z dala od Brytyjskich Wysp, więc nawet jeśli ktoś zajrzałby we wspomnienia Lorien, mógłby mieć duży problem, by odnaleźć rzeczywisty sens. Z drugiej strony... to co mówił i tak pozostawało poezją, metaforą, niejednoznacznym szyfrem zdradzającym w początku wypowiedzi tylko moment, kiedy jego świat wywrócił się do górny nogami. Nie mógł być to tylko język, który znał magią, w swym pospolitym wymiarze ledwie dotykającym komunikacji. Musiał wiedzieć o nim odrobinę więcej by móc nadać kształt myślom.

Opowieść której zażądała przyszła do niej, choć wcale nie we wzmożonej gestykulacji, w rozkochanym spojrzeniu, nie we Włoskim ogniu, a ledwie słyszalnym powiewie szeptów znad gorącego, niespokojnego kraju, deptanego tureckim butem. I jego słowa, choć obco brzmiące w niezrozumiałej dla Europejczyka intonacji, niosły cały ciężar melancholii i żalu, jakby szeptał w bezruchu o swojej miłości tylko w kontekście straty, pogrzebanej przeszłości. Dopiero pod koniec nieco się rozpogodził, zupełnie jak bukiet sączonego przez nich wina, gdy zaśmiał się wspominając:
– և նա եկավ իմ տուն և կորցրեց իր կոշիկը– słodki uśmiech rozlał się po twarzy Anthony'ego, gdy niemal rozlał się po fotelu, który zajmował. –Gdy wychodziłem wczoraj z krainy Morfeusza, a ten resztki piasku ściągał z umęczonej duszy, szepnął mi sennie "nie trać nadziei" nim odszedł, a cały dzień rozjaśniał słońcem, tak, że nawet po zmroku nie mogłem moich poddać się ciemności, próżno szukałem spadających gwiazd oślepiony nieprzerwanie tą, która ziemi jest najbliższa. I nie by spadła, aby spełniło się moje życzenie, chce by trwała polarnym dniem, rozpuszczając lodowe serca, rozpuszczając okruchy lustra utkwione pod powiekami. Nie chcę śnić, skoro sen stał się prawdą– nieoczekiwanie przeszedł znów na Włoski, tak, jakby deklamował wiersz, a nie wcale opowiadał jej o swoich doświadczeniach.
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#12
09.08.2024, 17:57  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.08.2024, 18:01 przez Lorien Mulciber.)  
Lorien bywała brutalna.
Co gorsza zdawała się być owej brutalności w pełni świadoma, obserwując jak Anthony się powoli wycofuje. Ucieka. Bo przecież właśnie tacy byli, prawda? Uciekali do swoich bezpiecznych światów, gdzie mogli śnić małe sny o pięknym świecie. Takim, gdzie każde uczucie jest czymś więcej niż pustymi obietnicami, na których spełnienie wiecznie będzie brakować czasu.
Miłość.
Choć czarownica zdawała się być jedną z tych co życie kochać powinni najmocniej - kosztując każdą sekundę tego przepięknego ciepła, nim przybędą jej jeźdźcy apokalipsy - żałoba, rozpacz, ból i żal; to właśnie miłość była czymś czego Lorien w pełni nie potrafiła pojąć, muskając ją niczym taflę nieruchomego jeziora i przeglądając się we własnym zniekształconym odbiciu. Niczym zaklęty Narcyz z podań starożytnych cywilizacji, wpatrywała się w kobalt przeklętych jeszcze przed narodzinami oczu i czuła, że to ta w wodzie jest nią.
Martwą za życia.
Dlatego właśnie nie skorzystała z przysługującego jej prawa łaski. Obserwowała ze swojego tronu tego nieszczęsnego nagiego króla, próbującego ukryć twarz za maską, gdy prowadzono go na stracenie.
Vive la révolution. Vive l’amour. Long live… the Queen?

Jej spojrzenie było uważne, z wciąż tlącą się głęboką fascynacją swojego odkrycia. Ale naukowiec nie zakochuje się we własnej idei. Nie. Każdy szanujący się badacz pragnie ostatecznie przeprowadzić wiwisekcję. Nawet jeśli pozwoliła mu zachować tą resztkę godności i wybrać język - przecież nie na słowach jej zależała. Ich zrozumieć nawet nie chciała. Zdawały się być niepotrzebne, trywialne w ogromie emocji jakie za nimi stały. Znała Anthony’ego wystarczająco dobrze by wiedzieć, że i tak jego opowieść będzie szyfrem; subtelnym muskaniem płomienia lecz nigdy na tyle, by się sparzyć. Ukrywanie się za metaforami było dziecinną zabawą w kotka i myszkę, gdzie nikt nie mógł ci niczego zarzucić; zaprzeczyć; odtrącić.
Nikt nie może cię skrzywdzić gdy twoją bronią są zagadki i niedomówienia.
Historii nie rozumiała, a jednak same dźwięki przywodziły na myśl słodkie wspomnienia z czasów, gdy piaski arabskich pustyń stały się na krótki moment jej domem. Gdy przepuszczała promienie słońca przez szczupłe palce, wpatrując się w świat zza muślinowych i jedwabnych zasłon.
Zbierała tą melancholię, żal, a ostatecznie i namiastkę czystego szczęścia do szklanych buteleczek, tych które można kupić na każdym arabskim bazarze. Ustawiała je z czcią i namaszczeniem na stoliku w pałacu pamięci, obiecując sobie, że takiego właśnie Anthony’ego spróbuje zapamiętać, gdy… Gdy to wszystko wreszcie się skończy.
A potem powróciło włoskie słońce, znajoma melodia, której się nie spodziewała.
- Nie chcę śnić, skoro sen stał się prawdą.

Nie poruszyła się. Pozwalała miłej dla duszy i umysłu ciszy rozlać się po pokoju. Opowiedziana historia utknęła w fałdach materiału, z którego uszyto ich szaty, w jej długich lokach, w jego błyszczących oczach. Ale każda opowieść potrzebowała swojej siostry bliźniaczki. Dlatego tym razem odezwała się Lorien.
- Znałam kiedyś człowieka, którego modlitwą stały się proste słowa. Szeptał je w niemal nabożnym uniesieniu każdej bezchmurnej nocy, wznosząc oczy ku niebu, w nadziei że gwiazdy mu odpowiedzą.- Zaczęła cicho, obracając w palcach kieliszek. Przechylając go z uwagą i precyzją, pozwalając winu w kolorze płynnych rubinów drżeć na krawędzi szkła. A jednak nawet jedna kropla nie spadła na jej szatę, na fotel, w którym się wygodnie rozsiadła.- Uwierz, że to sen. Szeptał ów człowiek, a z każdym kolejnym oddechem jego dusza tonęła w miłości. Głębiej i głębiej, aż… przestał widzieć gwiazdy. Ktoś czyjego oczy skrywały wszelką prawdę stał się nędzarzem i ślepcem.- Przymknęła na moment powieki, upijając kolejny łyk wina, choć to z coraz większym trudem przechodziło jej przez gardło.- Twoje szczęście jest moim szczęściem, wiesz to. Lecz proszę cię nie zapomnij w swojej ucieczce, że noce i tak przeminą. Każda gwiazda w końcu zgaśnie. I gdy pochylisz się, by szepnąć jedno słodkie "uwierz, że to sen" - pamiętaj, że od losu nędzarza dzieli cię tylko odrobina czasu.
Odstawiła kieliszek na stół, nie planując pić ani kropli zdradliwego wina więcej. Choć równie dobrze mógłby napełnić szkło trucizną, a wypiłaby ją z toastem na ustach.
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#13
13.08.2024, 22:31  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.08.2024, 23:05 przez Anthony Shafiq.)  
Dałem się złapać jak dziecko... – wyrzucił sobie, przywdziewając maskę słuchania z zainteresowaniem jej opowieści. Gładkie i znajome gesty przykrywały niezręczność, która zacisnęła jego gorejące serce, niczym okowy śniegu otaczające gorące, siarkowe źródła u podnóża wulkanu. Nie powinien jej opowiadać o tym w żadnym języku, mając pełnię świadomości tego, jak kształtowała się ich historia. Minęły lata, długie lata, a jednak po jej twarzy, po reakcji, w końcu po opowieści podanej w odpowiedzi widział wszystko to, czego nie chciał zobaczyć. Czy tak wyglądał te kilka miesięcy temu, gdy u jego boku ślubowała innemu? Czy tak lśniły jego oczy, czy tak układał się uśmiech i gratulacje, rozluźniające zwinięte w rulon trzewia? Nie mógłby jej odmówić przysługi, nawet jeśli zdawała mu się wtedy torturą. A może właśnie dlatego opowiedział jej jednym z języków pustynnych ludzi o czymś, czego ona odmawiała sobie doświadczyć? Z drugiej strony przyszło mu też na myśl, gdy obecna pani Mulciber raczyła go historią oblewającą dziegciem jego miodną beczkę, przyszło mu na myśl, że może za bardzo chciał zobaczyć w jej szczupłej twarzy, w jej ptasich przyruchach kogoś innego. Myśl ta co jakiś czas wracała od pamiętnej podróży, wyrzucał ją sobie, czuł ciężar winy, bez realnej przewiny większej niż tęsknota za martwą przyjaciółką, która niegdyś była jego małżonką. Może dlatego się odsłonił, licząc na to, że szczęście prawdziwie zostanie współdzielone. I było przecież, choć oboje sięgali raczej po wina cierpkie, smutne jak gorycz życia, w którym nie masz wpływu na jego długość, zwłaszcza, gdy nić trzymana przez Mojry nosi czarne smugi klątwy.

– Szczęśliwie mam poukrywane rezerwy w różnych miejscach świata, do których urząd podatkowy nie ma jak się dobrać, więc mimo wszystko zakładam, że nie zobaczysz mnie w roli nędzarza, nie zobaczysz mnie w życiu poniżej naszych standardów – zakpił lekko w ich ojczystej mowie, tak jakby nie rozumiał sensu jej słów, nie chcąc wchodzić głębiej w ich współdzielone szczęście, w ich współdzielony ból, we współdzieloną zazdrość. Zakpił z salonową gracją, dopijając pospiesznie wino, które w jego słowach i gestach straciło cały ciężar i głębie wspomnianego złamanego serca. Kiedy myślał o Lorien sięgał po inny trunek, kiedy chciał wspominać ostatnie spokojne chwile pośród piasków Jordanii, nim wszystko zniszczył. Nim sprawił, że ich znajomość przeszła na nieco inny, choć zdecydowanie nie oczekiwany poziom. Czy dałoby za dość sroczej próżności, gdyby wiedziała, że ich minione wspólne dni odmierzane są butelkami ukrytymi w podziemiach letniej rezydencji w Little Hangleton? Czy dałoby za dość świadomość jak cierpiał widząc, że z każdym razem ten zapas uszczupla się i przyjdzie dzień, gdy nie będzie ani jednej butelki niosącej słodko-gorzki smak tamtego czasu?

– Wybacz proszę Lorien, widzę przecież, że Twoje nerwy są w strzępkach, a ja zanudzam Cię ckliwymi opowiastkami o winie – ukrywał serce coraz bardziej – Lammas nie było dla Ciebie tak życzliwe. Powiedz mi, czy jest coś co mógłbym dla Ciebie zrobić w sprawach, które gnębią Twoje serce? – Nie wiedział do końca co to za sprawy są, wątpił aby to były dąsy na jego dość protekcjonalne zabranie jej spod jednego ze straganów. Oddał jej przestrzeń, rozsiadając się wygodniej w fotelu, przypatrując się pięknej twarzy noszącej alabastrowy smutek doprawiony ciężką przyprawą oczu, które zdawały się rząd wielkości starsze niż reszta filigranowego ciała.
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#14
30.08.2024, 09:30  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 30.08.2024, 09:32 przez Lorien Mulciber.)  
Tak bardzo chciała mu powiedzieć.
Wytłumaczyć, że ból na który skazała ich oboje był tylko namiastką tego jakie cierpienie przyniosłaby klątwa. Aktualny układ dawał im namiastkę wolności, bo choć związani nierozerwalnymi nićmi, zdawało się, że żyli obok siebie. Znikając i powracając do życia tego drugiego, gdy następował odpowiedni moment; ona nie robiła mu problemów gdy podróżował Merlin sam jeden wie po jakich bezkresach; on nie robił jej wyrzutów, gdy zabijała lęk pracując coraz więcej i więcej. Nie mieli do siebie żadnych praw.
I nawet jeśli teraz klątwa tkwiła uśpiona, słowa Prewett'a nie dawały jej spokoju.
Jeśli będziesz dalej tak funkcjonować możesz nie doczekać wiosny.
Jak długo można odwlekać randez-vous z przeznaczeniem? Pewnego dnia będzie zbyt słaba, aby wyjść z domu czy podnieść się z łóżka. W lepszych dniach chwilach będzie snuć się po korytarzach przy zasłoniętych oknach jak mara lękająca się zasnąć – bo każdy ze snów może okazać się tym ostatnim; w gorszych - będzie tylko śnić na jawie. Klątwa odbierze wszystko. Najpierw zniknie uroda, gdy ciało przestanie przyjmować pokarm inny niż woda i nasiona. Kości osłabną i każdy krok stanie się boleśniejszy niż poprzedni jakby tańczyła na ostrzach noża, głos ugrzęźnie na wieki w gardle. A potem umrze umysł - ucichną myśli i jedyne co pozostanie to wspomnienia zebrane w szklanych buteleczkach. Aż wreszcie ulegnie szaleństwu i Śmierci szepczącej czułe słówka niczym stęskniona kochanka. Odejdzie w ciszy, nie pozostawiając na ziemi po sobie nic poza portretem tragicznej sędzi Wizengamotu.

A jednak milczała, bo milczenie było czymś co działało tak długo jak nie otwierali przed sobą duszy, racząc się cierpkim winem.
Działo to kiedyś – bo głęboko wierzyła, że Anthony w całej swojej naiwności próbowałby ją przekonać, że mu nie zależy na utracie tych ośmiu może nawet i dziesięciu lat z życia. I miałby zapewne rację – to Lorien zależało, aby mógł spędzać czas otoczony pięknem świata. Przykucie się ślubnym kontraktem do kreatury martwej już za życia było poświęceniem na które nie mogła mu pozwolić.
Musiało działać i teraz, bo wytłumaczenie tego chorego aktu łaski i decyzji podjętych przed laty, gdy widziała jego szczęście było po prostu niemożliwe.
Zniszczyła jedyną szansę na szczerą spowiedź, gdy wyszła za Mulcibera. Kolejna dziwaczna roszada pionków na szachownicy Lorien Crouch.

Słowa Anthony’ego spotkały się z czystym niezrozumieniem, które odbiło się na całym ciele czarownicy. W jej ruchach. Mimice. Cichym westchnięciu. Zacisnęła w nerwowym geście palce na przodzie spódnicy, przez dłuższą chwilę wodząc wzrokiem gdzieś ponad ramieniem swojego towarzysza. Nawet spojrzenie na niego sprawiało ból.
Ofiarowała mu dar cenniejszy niż kiedykolwiek wcześniej – wgląd w miniaturowy świat pełen czystej miłości młodej panny Crouch, nim ta zapieczętowała ją raz na zawsze w buteleczce wspomnień.
Zamknięta w mikrokosmosie wiedziała, że gdy ją odnajdą – dziwaczny twór natury – owiną jej małe, ptasie ciało w atłasy o kolorze czerni i złota. Zaniosą do rodzinnego mauzoleum i nikt nigdy nie zapłacze nad jej grobem. Ale dziś, gdy pod półprzymkniętymi powiekami malował się pejzaż bezkresnej, niekończącej się nocy – Lorien nadal żyła. W powietrzu unosił się słodki zapach sierpniowego wieczoru, księżyc tkwił zawieszony nad malowniczym polem, a gwiazd zdawało się być niemal dwukrotnie więcej niż zwykle. Umierały z nastaniem poranka, wracały po zachodzie słońca. Nagle poczuła, że ktoś kto kochał słońce ponad wszystko nie był w stanie dostrzec jak to zabija wszystko po drodze swoim blaskiem.

- Szczęśliwie.- Powtórzyła za Anthony’m beznamiętnie, czystą angielszczyzną. Czyżby opacznie ją zrozumiał? Czy wiedział kto krył się maską nędzarza z opowieści, a może… to nie miało żadnego znaczenia? Tak czy inaczej, Shafiq otrzymał to czego tak potrzebował. Lorien się całkowicie wycofała. Jak zraniona ptaszyna zabrała swój mały świat pełen umierających gwiazd i bezgłośnych modlitw. Zrozumiała swoją pozycję w szeregu.
Oddała mu przestrzeń czując w ustach gorycz pogardy wobec maski salonowego lwa, którą dostrzegała zamiast prawdziwej twarzy przyjaciela. Chciał rozmawiać o Lammas? O pieprzonym festynie żenady, ckliwych szarf za strzelectwo i idiotycznych wyskoków prawie-że-jej-pociech.
- Lammas było…- Westchnęła zamykając w umyśle drzwi do ich małego świata pachnącego piaskami pustyni i na dobre powracając do rzeczywistości. Nie znalazła odpowiednich słów.-... Cieszę się, że udało nam się spotkać. Mój mąż źle się poczuł, szwagier był… wiesz jaki jest.- Przewróciła oczami w fałszywej nonszalancji, rozsiadając się wygodniej w fotelu.- W dodatku te dzieci! Aż mi ręce opadły jak usłyszałam o świeczkach Charles’a. Sophie nawet nie raczyła poinformować, że się wystawi. A Leonard, powinien być najmądrzejszy - ponoć wdał się w jakąś awanturę. Osiwieję przez nie!
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#15
01.09.2024, 22:43  ✶  
Nie martw się słodki ptaszku, nie zdążysz osiwieć...

Mógł powiedzieć, mógł przekręcić te sztylety, które wbijali w siebie aż do gardł, patrząc jak złota krew uchodzi z poszarpanych latami żył. Nie można było wybrać najprostszej drogi, nie można było wybrać tej najbezpieczniejszej. Nie można było być szczerym, bezpośrednim, nigdy, przenigdy nie można było mówić wprost.

To byłoby dziwne, nienaturalne, Anthony tęsknił za tym jak za krystaliczną wodą z górskiego strumienia, jednocześnie racząc się hiszpańskim winem, dopatrując się w nim tysięcy wyimaginowanych znaczeń, tkwiąc w opowieści, zamiast dotknąć życia, zatopić się w nim i doświadczyć go w końcu, chociaż raz - prawdziwie.

– Też żałuję, że porzucił karierę aurorską. Do dziś nie mogę pojąć decyzji o powrocie do kraju. Zwłaszcza teraz w czasie konfliktu. Tam mieli wypracowaną pozycję, tu... wiesz jak jest. – Nigdy nie kwestionował decyzji matrymonialnej Lorien. Był przy niej, uśmiechał się, gratulował w kilku prostych, zgrzebnych słowach. Niektórzy lubili wina tak wytrawne, że ich twarz wykrzywiała gorycz istnienia. Schował wtedy dumę w kieszeń, gdy poprosiła go o świadkowanie na pięć minut przed ceremonią. Schował dumę obok goryczy odmowy, którą pielęgnował czasami, przechadzając się po wschodnim skrzydle swojej rezydencji w Little Hangleton, w skrzydle, które miało specjalną komnatę wypełnioną srebrzystymi łyżeczkami i kopertowymi zegarkami. Uważał, że to najlepszy prezent jaki może jej dać wtedy. Do dziś kładł płaszcz milczenia na swoją opinię. Nie musiała pytać, nie musiał mówić. Czy ta strategia komukolwiek zapewniła szczęście? Czy ta strategia miała jakiekolwiek szansę przynieść szczęście im?

Aura błądzącego w dusznych zakochaniem ciasnych korytarzach umysłu Anthony'ego mogła i trącić pomarańczowym szczęściem, mógł nie spać tej nocy, rozpamiętując ciepło ciała i głosu, rozpamiętując gwiezdne układy na szkockim niebie, mógł w końcu roztaczać przed nią opowieść o słonecznym bożku nie mającym szacunku do własnego obuwia, ale jej cierpienie przemilczane, było i jego ołtarzem żalu i niemocy. Braku kontroli. Braku wpływu.

Nie mógł prosić. Nie mógł błagać. Nie mógł kazać.

Milczał więc.

W pewnym sensie.

– Nastroje są jakie są, było kilka bójek ale wszystko i tak gaśnie przy incydentach z Beltane. – "Incydentach", eufemizm wypełzł gładko z jego ust, to co wydarzyło się wiosną znał tylko z opowieści wiedział, że "incydent" to zdecydowanie za mało powiedziane. – Życzę sobie jednak takich właśnie problemów na kolejnych miejskich spędach. Pod względem aktywności terrorystycznej był rozkosznie nudny, musisz przyznać. – Jeszcze nie wiedział, jeszcze kilka dni musiało upłynąć, by ów lekki ton stanął mu gulą w gardle, paraliżującym lękiem o kolejne istnienia które umiłował i których szczęście modliłby się, gdyby był bardziej religijną osobą. – Chciałbym powiedzieć, że to dorośli ludzie i wiedzą co robią, ale patrząc na moją chrześniaczkę i jej rodzeństwo... cóż możemy jednak zrobić? Muszą płynąć, wyznaczać swoje kursy. Są skazani na nasze błędy. – W przeciwieństwie do niej, sączył wino dalej, choć sięgnął po białe, cytrusowe, lżejsze, łagodniejsze w odbiorze.
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#16
06.09.2024, 17:01  ✶  
Na czas błahej rozmowy o sabatach, Lorien podniosła się z fotela. Ze swojej bezpiecznej ostoi, gdzie wystarczyło lekko przechylić się przez stolik, aby przekroczyć barierę fizyczności. Tej niewymuszonej i komfortowej dla obojga. Gdzie zapewne, gdyby tylko wyciągnęła nieśmiało dłoń w jego stronę – zostałaby ona ujęta. Bez zbędnego, niemal irytującego zaglądania w świat linii wybitych jak stempel na jej wnętrzu. Bez zbędnych komentarzy o tym jak z roku na rok linia życia zdawała się wręcz zanikać. Pozwoliłaby mu obejrzeć każde drobne skaleczenie znaczone blizną na jej skórze. Poczuć jak wiatka i słaba jest dłoń czarownicy, a pierścienie, które jeszcze tak niedawno pasowały – dziś zdawały się być zbyt duże jak na drżące palce.
Ale nie pozwoliła na to.
Nie pozwoliła przede wszystkim sobie – nie podczas bezwartościowej rozmowy o swojej „nowej rodzinie”.
Coś co mogło sprawiać wrażenie jakiegoś aktu odtrącenia Anthony’ego, było tak naprawdę próbą ochrony mężczyzny przed kolejnym rozczarowaniem. Najprawdopodobniej nią samą.
Przejście z roli serdecznej przyjaciółki w zatwardziałego polityka, obrońcę dobrze im znanego prawa i co gorsza obyczajów było czymś tak naturalnym jak narzucenie na siebie miękkiego szlafroka po ciężkim dniu pracy.
Nagle w pokoju zabrakło urokliwej włoskiej panieneczki, która kryła się za muślinową zasłoną tajemnic i opowiastek. Zabrakło nawet martwej za życia matrony o pogrążonych w wiecznym smutku oczach. Może to tylko podszept wina, ale w tej chwili czarownica rzeczywiście zdawała się mniej ludzka. Mara odziana w czerń i złoto.
Lorien butelkowała uczucia i wrzucała je głęboko w bezkresną otchłań podświadomości, bo ów mogły ją zabić; pani Crouch robiła to by świat widział ją taką, jaką widzieć powinien - nietykalną, chłodną jak ten ciemny oszlifowany kamień, którym wyłożono ściany nieprzejednanych sali Wizengamotu. Ten sam, który zdobił salę do wykonywania wyroków śmierci na skazańcach w Azkabanie. Łatwo było zapomnieć kim tak naprawdę był ten otulony w czarny całun własnej śmierci ptaszek, gdy patrzyło się nań przez pryzmat ciepłych piasków jordańskich pustyń.
Ktoś kiedyś, starając się zapewne udać bardziej zabawnego niż był w rzeczywistości, stwierdził, że Lorien Crouch wciąż nie otrzymała swojego upragnionego stanowiska i pieczy nad więzieniem nie ze względu na swoją chorobę czy płeć - Ministerstwo obawiało się najzwyczajniej w świecie skandalu jaki wywołałoby tak jawne znęcanie się nad zagrożonym gatunkiem Dementorów. Poproszona o komentarz sędzia jedynie odparła:
- Wierzę, że środowiska obrońców gatunków zagrożonych ucieszy wiadomość, iż dokładamy wszelkich starań, aby rozwinąć populację strażników w obrębie ich naturalnego habitatu jakim jest wyspa więzienna. Jeśli mi jednak wciąż nie wierzą - z przyjemnością zaprezentuję im osobiście nasze osiągnięcia w tym zakresie.
Czy tak wyglądała tamtego dnia, gdy doprowadziła bogom ducha winnego stażystę do porzucenia marzeń o jakiejkolwiek karierze? Czy wpatrywała się w niego tak jak teraz w Anthony’ego? Z tym stoickim, nieprzeniknionym spojrzeniem godnym wprawnego oklumenty?

- A jak jest?
Zapytała zanim zdążyła pytanie przemyśleć. Pozwoliła, by temat szwagra umarł tak szybko, jak tylko się narodził. Nie wydawała się przesadnie zainteresowana jego obecnością - nie na tyle, by dyskutować czy czarodziej powinien wrócić do tego swojego igloo gdzieś tam w sercu Skandynawii czy też nie. To czy jego obecność działała na lorienowego męża zbawiennie czy wręcz destrukcyjnie też nie miało większego znaczenia. Wystarczyło tylko to wszystko przeczekać.
Wsparła się plecami o kant biurka, skrzyżowała nogi na wysokości kostki, przytrzymując się dłońmi o blat. Przez moment w pokoju dało się usłyszeć tylko postukiwanie jej długich paznokci o drewno. Nawet jeśli czarownicy tkwiła jakaś melodia w głowie - ciężko było z tego określić jaka konkretnie.

Westchnęła tylko, gdy przyjaciel poruszył temat Beltane. Nie. Nie dzisiaj.
Nie była w stanie dyskutować o niekompetencji swojego własnego Departamentu. O błędach jakie popełniono. O braku konsekwencji. O biurokracji, która wiązała im ręce niepotrzebnie ciągnącymi się w nieskończoność procesami. Trudne czasy wymagały trudnych decyzji – nieprzyjemnych, może podjętych nad wyraz. Ale skoro po ulicach włóczyli się terroryści i sabotażyści – Państwo powinno zareagować. Nie był to jednak dobry dzień do słodkiego szeptania Shafiq’owi do ucha krwawych historii i idei o państwie policyjnym, ulicach skąpanych w smutku i desperacji, gdy spuści się do patrolowania strażników ze smyczy, zbliżającej się, nieuniknionej wojnie. Nie. Dziś skupiła się na prawdziwym, realnym problemie.
- Świeczki w kształcie męskich organów rozrodczych to nie jest żaden „własny kurs.”- Burknęła oburzona.- Zechciało mu się… rewolucji seksualnej. Już wystarczy, że się tu zjechali jak do siebie, teraz jeszcze będą narzucać nam jakieś dziwaczne skandynawskie normy i obyczaje.
Po prawdzie… pani Mulciber była tolerancyjna jak tylko mogła. A przynajmniej tak długo jak prawie-że-bratanek nie doprowadzał jej męża do zawału swoimi dziwacznymi pomysłami. Nawet tolerancja miała swoje granice.
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#17
08.09.2024, 13:36  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 08.09.2024, 13:43 przez Anthony Shafiq.)  
Anthony Shafiq był bardzo dumnym mężczyzną. Co prawda poszedł ścieżką wyznaczoną przez jego ojca, niosąc cały bagaż wiedzy narzuconej mu przez jego ojca, ale od pierwszych kroków poza Hogwartem walczył o swoją niezależność. O własne kontakty, o własne znajomości, o swoją sieć powiązać, swoje zasoby finansowe i nade wszystko swoją przestrzeń do życia i podejmowania decyzji.

Życie było więzieniem, a on zrobił wszystko, by jego klatka była złota i wygodna.

Cała słabość do Lorien Prewett, którą miał od niemal pierwszego spotkania - ach te ptasie przyruchy - wynikała nie tyle z faktu, że przypominała mu jego zmarłą żonę. Z oczywistych względów obawiał się tego najmocniej, choć gdyby raz porozmawiałby o tym z Morpheusem, przyjaciel sprawnie wypunktowałby mu błędy poznawcze, które sprzyjały temu osądowi. Anthony nie kochał w Lorien tego jak była podobna do Edith. Anthony kochał to, jak była podobna do niego samego.

Delikatna postać kobieca, która wstała, która strzepnęła aurę intymności, jaką udało im się osiągnąć od progu gabinetu, była na wskroś wysycona dumą. Brak akcentu, salonowa kokieteria... obrażali się tym na wzajem w sposób, który byłby dla zewnętrznego obserwatora niezauważalny. Miał w pamięci jej syk, gdy objął ją dzień wcześniej na targu, miał w pamięci, że i wtedy sięgnęła do baśni, które rozumiał choć kto wie, może rozumiał je opatrznie. Baśni, a potem pustosłowia, opowieści o niczym, które wypalały ofiarowane im przez los sekundy, jak opadająca iskra na dotknięte suszą pole trawy.

On też był dumny. On też był obrażony za to, że zniknęła na tyle miesięcy. Był śmiertelnie obrażony za to, że odrzucając jego ofertę, wpadła w ramiona jednego z braci Mulciberów. I jeszcze, żeby to był Richard, którego Anthony szanował za hart ducha i toż samo co jego dążenie do niezależności... Ale czyż dumna sroka nie mogła - pomimo swojej wyraźnej prośby - poczuć się obrażona, za ormiańską opowieść o tym jak serce Anthony'ego rozkwitło, gdy jej deptane każdego dnia zmuszane było do zajmowania się cudzą rodziną tak mocno nieprzystającą do jej standardów?

I mogliby tak trwać w impasie wzajemnej dumy i uprzedzeń. Być może mężczyzna pozbawiony ciepła drugiej szansy, którą otrzymał ledwie kilka dni temu, nie wstałby i nie podążył za nią, gnany impulsem zrozumienia faktu, że popełnił błąd. Kolejnego błędu.

Nie mógł prosić. Nie mógł błagać. Nie mógł kazać.

Mógł być. Mógł zadbać, żeby do tego małego ciasnego łba pokrytego pięknymi lśniącymi włosami dotarło, że jest - również dla niej. Sam nienawidził pomocy, nienawidził litości, nienawidził cackania się z nim. Ale lgnął do ciepła jak przystało na zimnokrwistego gada, jeśli tylko uwierzył, jeśli tylko dał sobie przestrzeń na to by wierzyć.

–Przepraszam Cię.–  miękki głos w szczerości zadrgał mu na moment, gdy stanął przed nią, wyciągając do niej obie ręce, chcąc ująć jej dłonie nie w przypadkowym geście, nie korzystając z rozmiarów indyjskiego stoliczka, a w pełni wolitywnie, szukając kontaktu drugiego ciała, oferując swoje, gdy gubili się w słowach. –Mia cara, mia dolce carissima Lorien... Wybacz mi, że nie wiem co mam robić. Jeśli mi nie powiesz lub nie pokażesz, będę ciskał w ciebie srebrem do białego rana – spróbował zażartować, zaraz jednak spoważniał. – Kto przyjaciela znalazł, ten skarb znalazł, zaklinam, nie zamykaj przede mną swej skrzyni. Nie widzieliśmy się tyle miesięcy, czuję że coś się zmieniło. Rozumiem, jeśli nie chcesz... jeśli nie zechcesz mi powiedzieć, bo którykolwiek język byś wybrała, i tak bym...wiesz... zrozumiał. Ale mogę pomóc Ci to nieść. Jestem tu. Dla Ciebie. – To mówiąc delikatnie rozchylił ramiona z zamiarem objęcia jej, tym razem jednak zatrzymał się w połowie drogi, szukając jej oczu i przyzwolenia –Ti dispiacerebbe?
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#18
16.09.2024, 20:39  ✶  
Anthony Shafiq, którego znała nie był dobrym człowiekiem. Był uparty. Był cyniczny. Zakłamany do szpiku kości tak jak tylko politycy potrafią być. Ale przede wszystkim był dumny.
Jak wiele kosztowało go przyznanie się do winy za grzechy, których nie popełnił? Ile sekund chłodnego milczenia było jeszcze potrzebne, by osunął się przed nią na kolana błagając o łaskę tą, która słów łaski po prostu nie znała? Czcząc w drobnym uosobieniu Galatei to, co sam pogrzebał - zmarłą przedwcześnie żonę, utraconego kochanka, cząstkę samego siebie, którą porzucił by móc tkwić w ciepłym blasku swojego Słońca?
Bo taki przecież był jej Anthony.

- Jesteś tak piękną duszą.- Powiedziała pełnym czystej melancholii głosem, w pierwszej chwili nie wykonując żadnego gestu w stronę przyjaciela. Jak zawsze, gdy jej myśli błądziły gdzieś daleko, oderwane od codziennych trudów. Przymknęła zmęczone powieki, pozwalając sobie na ten krótki moment wytchnienia. Gdy mogła otoczyć się chłodnymi wodami Morza Północnego bez obaw, że pociągną ją ze sobą.
To było zbyt proste.
Wyobrazić go sobie po drugiej stronie krat, tak udręczonego i pozbawionego blasku słońca w zasnutych mgłą oczach. Wyciągającego skostniałe z zimna ręce w jej stronę, jakby była jedynym wspomnieniem, którego mógł się uchwycić na zapomnianej przez Bogów wyspie.
Nie. Nie potrafiłaby. Nie jego. Nie, gdy spędziła siedem długich lat chroniąc Anthony’ego Shafiqa przed klątwą i samą sobą.
Wystarczyło, że jeszcze wytrzyma jeszcze moment. Zostało już tak niewiele czasu, aby sen, w który wierzyła stał się wreszcie jej rzeczywistością. Wtedy już nic nie będzie miało znaczenia, każde jedno zmartwienie odejdzie w niepamięć. Łzy spłynęły po bladych, wychudzonych policzkach, gdy tylko otworzyła na nowo oczy. A jednak zdawała się ich nie zauważać.
- Tak… Niesamowicie piękną.- Powtórzyła jeszcze ciszej. Niełatwym zadaniem było wyrwać Lorien Crouch z tego dziwacznego otępienia, w którym rozpaczliwie poszukiwała ratunku.

Ostrożnie odepchnęła się od blatu biurka, pozwalając pochwycić się za drżące dłonie. Spleść palce, ignorować chłód obrączki, która teraz paliła żywym ogniem. To nie była zdrada, bo łączące ją z Anthonym nici losu i przeznaczenia sięgały znacznie głębiej niż wszelkie małżeńskie kontrakty.
To on, nie Robert miał prawo czuć się zdradzonym.
Popełniła błąd. Oczywiście, że tak.
Pierwszy - gdy pozwoliła Morfeuszowi przedstawić się temu uosobieniu brytyjskiego imperializmu i korupcji. Ostatni - gdy spojrzała w tej sekundzie w jego jasne, pełne uczucia oczy.

Lorien nie prosiła. Nie błagała. Nie kazała.
Po prostu była. I przez moment, może pierwszy od wielu lat czarownica się zawahała.
- Ja…- Szepnęła, o krok od zdradzenia mu wszelkich tajemnic. Cierpienia, które nosiła od miesięcy w sobie. Poczucia straty czegoś czegoś nigdy nie pragnęła - bo tu już nie chodziło o samo dziecko. Chodziło o ideę. Świadomość, że mogła dać światu coś co było po prostu… dobre. Tak zwyczajnie dobre. Tymczasem jej jedynym dziedzictwem były dziesiątki dzienników pełnych makabrycznych wizji i pomysłów. Złoto brudne od krwi i łez. Lorien Mulciber umierała tak jak żyła; kompletnie samotna.
I nieważne jak wiele ją to kosztowało, nie mogła pociągnąć Anthony’ego w odmęta swojej samotności. Dlatego choć w pewnym momencie pozwoliła się przytulić, brudząc mu koszulę rozmazanym od łez ciemnym makijażem, to czarownica wciąż milczała.
- … muszę już iść. Mąż na mnie czeka.- Kłamstwo. Powiedziane bez większego przekonania, gdy zaciskała rozpaczliwie palce na miękkim materiale, z policzkiem wspartym o pierś przyjaciela. Cholerne kłamstwo, w które nie warto było wierzyć. Nikt tam nie wyglądał jej powrotu. Nikt nie tęsknił.- Dziękuję.
Za wino. Za opowieść. Za tą odrobinę komfortu. I kłamstwo, że jestem ważna.

Wyślizgnęła się z jego objęć już bez słowa. Nie zdobyła się nawet na głupie pożegnanie w stylu “powinieneś czasem zajrzeć do nas na II piętro. Co prawda cięcia budżetowe objęły też naszą kawę, ale… skrzaty z kawiarni na ulicy obok parzą i donoszą całkiem niezłe espresso!”.
Czarownica po prostu cofnęła się o parę kroków w głąb pokoju, nie odrywając od niego spojrzenia pełnego tego pełnego smutku zrozumienia.
Już nie jesteś mój.
Uniosła kąciki ust w słabym uśmiechu, robiąc ostatni krok w tył. Teleportowała się z cichym trzaskiem pozostawiając po sobie tylko brudny od wina kieliszek na stoliku i… pierścionek na blacie biurka. Ten sam, który dzień wcześniej przez omyłkę zabrała ze stoiska na Lammas.
Ale to dobrze.

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Anthony Shafiq (5144), Lorien Mulciber (5462)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa