Rozliczono - Stanley Borgin - osiągnięcie Badacz tajemnic I
Jaki Rookwood był każdy widzi. Wpasowywał się idealnie w te uliczki i zarazem wcale w tłumie nie znikał. Co było tego powodem? To, że w całej swojej aparycji, gdzie widać było, że nie ma się do czynienia z przyjaznym, porządnym obywatelem wcale nie miał mordy zrytej obrzydlistwami doświadczeń i czasu? Och, czas się go imał. Żadne obrażenia nie mogły pozostawić na nim śladu. Były blizny, ale nie na twarzy - te kryły się gdzieś pod ubraniem, niknęły pod jego skórzaną kurtką i czarną koszulą, jaką zawsze nosił. Przetarte spodnie, ciężkie buciory - nie długa, czarodziejska szata, nie wyświechtany kawałek szmaty, który zasłaniałby jego ryj, żeby czasem nikt go nie rozpoznał. To był jego teren - i jak to koty miały w zwyczaju, czuł się na tym terenie królem. A jeśli ktoś miał co do tego jakieś zażalenia, bardzo chętnie podejmował ich wyjaśnienie. W końcu nosił przy sobie całkiem mocne dwa argumenty. Czarne włosy, przeczesane chyba tylko ze dwa razy palcami z samego rana, opadały częściowo na jego równie czarne oczy, które wodziły na boki między kolejnymi smyrnięciami białej skóry przez dym nikotynowy. Nie, wampiry nie oddychały, nie biło im serce, a palenie tytoniu i tak było absolutnie uzależniające. Tragedia, co? Przynajmniej mógł w siebie wrzucać litry whiskey i potem nie latał jak ten... przysłowiowy kot z pęcherzem. Więc, koteczku, co widzi kocie oko..? Właśnie... sęk w tym, że chuja widział, nie dość, że te pierdolone kłaki się do nich cisną, dym leci na mordę, to jeszcze jak zawsze było tu w chuj ciemno! Z irytacją Sauriel kolejny raz przesunął te jebane kosmyki do tyłu, które się tam trzymać nie chciały! Oczywiście mógłby się wysilić, żeby je, na przykład, no nie wiem... ułożyć? Tylko że to by wymagało energii, a Sauriel pracował na poziomie zużycia energii banana. Wolał wylegiwać się w swoim legowisku niż ruszać swoje leniwe dupsko. Chyba że szykowała się obietnica wpierdolu. To były te bezcenne momenty, w których można było ewoluować z banana w pięknego motyla, aaach! Ludzie po prostu nie doceniali delikatności Sauriela i jego gracji. Tak, on był po prostu nieszczęśliwym, niezrozumiałym przez świat artystom.
- Stachu... Mówiłem ci, żebyś się odjebał... a nie żebyś odjebał maniane. - Z tym gościem czasami było ciężko. Nawet kiedy podawałeś mu dokładne instrukcje to słyszał to, co chciał. Ale przyganiał kocioł garnkowi. Saurielowi można było powiedzieć: musimy ich zabić, mając w domyśle finezję działania. Ale jeśli nie dodałeś, że w tym nie zawiera się działanie "po cichu" to wchodził z drzwiami. Proste. Czasami też wchodził razem z nimi niezależnie od tego, co zostało powiedziane. Ale to mniejsza. Rzucił tego peta pod nogi, przydepnął i skrzywił się, patrząc na swojego brata. Może i nie brata z krwi i kości, ale w serduszko big... little brother forever. Co zabawniejsze to Stanley był tutaj niby starszy. Słowo "niby" jest kluczowe. - Idziemy do księżniczki, ale NOCTURNU. Co ty na siebie założyłeś. - Sauriel o modzie wiedział tyle, że była i że istnieje. Dopóki coś nie miało dziur to mógł to nosić. Ale kurwa, mole... mole były strasznymi stworzeniami! Wyrywać sobie można było włosy z głowy. Na szczęście te z głowy Sauriela i tak odrastały błyskawicznie.
Zapytacie się - a co niby Stanley robił tutaj, z Saurielem, na Nocturnie? A to już śpieszę wyjaśnić! Sauriel przyszedł do drzwi Stanleya, zapukał i powiedział, że idzie z nim na przygodę.
Koniec.
Wyczajenie obecności Lorraine na Nocturnie spadło mu w zasadzie jak manna z nieba. To jest - kasza z nieba. Czy manna po dodaniu do mleka stawała się kaszą, czy to inaczej wyglądało? Tego Sauriel nie wiedział, ale było to zdecydowanie ciekawe...
- Ej... czym się różni "manna" od "kaszy". - Sauriel nie pomyślał, że przecież te słowa łączą się w spójne i wdzięczne "kasza manna". Ale on lubił, kiedy myślało się za niego. I tak oto sobie zupełnie nie myśląc, a raczej myśląc, tylko o Lorraine, a nie o kaszy ani o mannej, Sauriel doprowadził ich do drzwi jednego z budynków.
Kamieniczka dawno miała lepsze dni za sobą, ale była. Weszli przez drzwi, które już nie broniły przed niczym i pewnie byle mocniejsze podrygi wiatru mogłyby je wybić z zawiasów. Przeszli po schodach na górę pośród wspaniałego zapachu szczyn i dawno rozlanego alkoholu, nie dotykając ścian, bo pewnie od dotknięcia ich można było dostać rzeżączki. Albo jakiejś innej choroby, bo nie tylko na gotowaniu Sauriel się zupełnie nie znał. Zapukał w drzwi oznaczone konkretnym symbolem tutejszego "właściciela" tych zabudowań, którego niedobrzy i oceniający ludzie nazwaliby krzywdząco "baronem kartelu". Doprawdy, co za niedorzeczne szufladkowanie ludzi... Kiedy pojawiła się odpowiedź, Czarny Kot otworzył drzwi, żeby spojrzeć na to, co też kryło się w środku. Albo raczej - kto.
- Looorraaaaine, Księżniczko złodziei i wszelkich złodupców! Kopę lat! - Otworzył ręce, jakby chciał ją przytulić, ale nie. Zaraz je opuścił, kiedy zrobił te dwa kroki do środka.
![[Obrazek: klt4M5W.gif]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=klt4M5W.gif)
Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnie piwnicznym kocurze.
- Kisssi... kisssi - zabełkotał. - Ciiicha noooc... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem?
- Spierdalaj. - odparł beznamiętnie Kocur i oddalił się z godnością.