• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Niemagiczny Londyn v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 Dalej »
[01.07.1972] Czarna Madonno | Diana & Jim

[01.07.1972] Czarna Madonno | Diana & Jim
Księżniczka Ćpunów
stworzono mnie ostrym, bezlitosnym gestem:
nie z żebra twojego, a z ciosów jestem
Niziutka, mierząca sobie 158cm, kobieca figura, którą zawsze podkreśla fantazyjnymi i naprawdę drogimi kreacjami. Krótkie blond włosy zawsze nosi rozpuszczone. Z uśmiechem przylepionym do warg, wygląda jakby pływała w obłokach, choć gdy się jej dłużej przyjrzysz, w piwnych oczach dostrzeżesz burzę.

Diana Mulciber
#1
14.12.2023, 16:56  ✶  
Erratycznie migające neonowe odblaski odbijały się w jej źrenicach jak kalejdoskopowe kryształy. 
Choć północ miała dopiero skraść się po tarczy zegara, noc była już barwna od świetlnego lustra nieba – jedna z tych, w których gwiezdny firmament wydawał się oczom tak rozległy i rozgałęziony, jakby rozłamał się i podzielił na labirynt odrębnych niebios, skroplonych rzęsistym deszczem gwiazd.
Od kilku długich tygodni sypiała zwrócona plecami do okna, w rozciągniętym swetrze, zbyt ciepłym na tę porę roku; odpoczywała, a przynajmniej tak wszystkim wmawiała, lecz czuła się coraz bardziej zmęczona, jakby mięśnie osunęły się wzdłuż ścięgien i zapadły pomiędzy wygięcia kości. Wino, dużo wina i dużo prochów jakoś wlewały w nią ostatki życiowej energii, ale ten puchar nigdy nie był pełny.
Daj mi wolność.
Tej nocy śnił jej się Donald. Ironicznie, bo gdy nieustannie dyszał nad jej ramieniem, nie śniła o nim w ogóle. Czasem migał gdzieś w tle, był raczej obiektem i atrapą niż poważnym, realnym tworem podświadomości – za to była mimo wszystko wierna wszystkim wyniszczeniom jakie sobie sprawiała; pletły wstęgi tak nieskładnego absurdu, że nie znajdywało się tam miejsce na postacie tak osadzone w jej rzeczywistości, jak Donald.
Alex w tym samym śnie również jakoś się zjawił. Smutek zalał jego twarz, cień nieznanego bytu przykrył jego oblicze. Wyciągała ku niemu dłoń, krążyła za nim, próbując wyrównać nierówny krok, ale nie potrafiła, nie kiedy niewidzialna siła uporczywie opóźniała jej ruchy. Oddalał się nie ruszając kończynami; sunął przed nią niczym markotna zjawa. Aż w końcu zniknął.
Kiedy obudziła się nad ranem, mokra od potu, z oniryczną winietą lęku zakrzywiającą się pomrokiem wokół źrenic, senne obrazy wydawały się osuwać głęboko w jej ciało. Aż się całkowicie rozmyły i o nich zapomniała.
Nawet teraz, pośród ławicy przepływających w klubie ciał, pozwalała sobie zbaczać myślami ku wszystkim dniom, kiedy obolała chowała twarz w dłoniach; suchą, bo pustką zaległą w środku nie potrafiła odpalić żadnej łzawej iskry. One dawno umarły. 
To trochę świętokradztwo, co nie?
Ale teraz nie powinno istnieć nic innego niż ta muzyczna napierdalanka rozsadzająca uszy. Światła klubu nocnego Madonna pulsowały rytmicznie, przeszywając ciemność jak błyskawice tańczące w rytmie niekończących się taktów. Sufit wyścielany lustrami, odbijał przydymioną półmrokiem feerię kolorów, tworząc efekt niekończącej się, rozległej przestrzeni. Na parkiecie ludzikowy tłum poruszał się w nieustającym, hipnotyzującym rytmie, każdy ruch, każdy krok, był jak odzwierciedlenie jakiegoś wewnętrznego tarcia, gdzie czas i rzeczywistość przestawały mieć znaczenie.
Obok niej, nieznajomy w czarnej koszuli, wodził niespokojnymi palcami po jej zroszonej od potu skórze; ich ruchy raz splatały się, raz oddalały, by znów zbliżyć się w ciasnym, tanecznym duecie. Były tylko impulsy, zwierzęce, natarczywe, proste - cielesna bliskość, zachłanność krążąca w żyłach. Było też zniszczenie, tłoczone w komnatach serca, szum upojenia w skroni i pragnienie tańca suchych warg.
– Zapalimy?
Poprowadziła ich z dala od tej duchoty, na zewnętrzną część klubu oddzieloną od plebejskiego gwaru barierką. Z jakiegoś powodu na zewnątrz było niemalże równie głośno co w środku, ale nie potrafiła początkowo zidentyfikować dlaczego.
Maaadoonnooo czarna madonnnooo
Najpierw ich usłyszała, potem ujrzała - procesję białych szat, zarówno śpiewającą jak i skandującą nieznane jej słowa. Hmm, nawet buja pomyślała Diana, kiwając się w takt chóralnego śpiewu, odpalając przy tym smaczniutkiego papieroska.


Chwasty trzeba wyrywać.
Jim
The Lightbringer in the streets,
Delightbringer in the sheets
Pożoga gorejąca w niebieskich oczach (he's always in heat!!) i figlarne iskierki ognia: te igrające w jego spojrzeniu – zawsze zbyt intensywnym, jak u męczennika przeżywającego ekstazę – i te pośród zmierzwionych wiatrem blond włosów, w których blask pochodni wydobywa rudawe refleksy świetlne. Pod opuszkami wiecznie poparzonych palców czai się obietnica płomieni. Sam jest niczym żyjący płomień, z ruchami, w których tkwi niewymuszona pewność siebie – ale i swego rodzaju nieprzewidywalność. Ogień otula tego postawnego (1,80 m) mężczyznę równie szczelnie, co płaszcz bożej łaski, i tylko woń kościelnych kadzideł potrafi zamaskować towarzyszący mu zawsze swąd dymu i zapach benzyny. Podstawowe wyposażenie Jima obejmuje: uśmiech cherubina z renesansowych obrazów, bardzo charakterystyczny, wyjątkowo głęboki głos, w którym przebrzmiewają nuty irlandzkiego akcentu, starą podręczną biblię, elegancki komplet składający się z białej koszuli, dopasowanych spodni, kamizelki i niewielkiego noża od Flynna (all removable) oraz drewnianego krzyżyka (NOT REMOVABLE), a także chęć zbawienia całego świata (w butonierce).

The Lightbringer
#2
16.12.2023, 14:55  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 15.01.2024, 01:50 przez The Lightbringer.)  
Noce były domeną boga neonów.

Jim nigdy nie uważał się za jednego z jego akolitów, choć przecież przemierzał ulice rozświetlone przez krzykliwe bilboardy, mrygające lampy i depresyjne światła w oknach blokowisk. Może teraz, w tym tłumie ludzi, którzy porwali go prosto z wieczornej adoracji w pobliskim kościele na protest przeciwko nowootwartemu klubowi nocnemu Madonna - którym to chcieli wyrazić swój sprzeciw wobec wykorzystywaniu imienia matki Jezusa jako synonimu na gniazdo zepsucia, handlu używkami i rubasznego wyuzdania, jakim była ta dyskotekowa bożnica - może teraz mógł uchodzić za jednego z jego wiernych.

Tak naprawdę... Wszyscy ci ludzie byli tak przerażająco samotni - kolorowe neony rozświetlały ich smutne twarze bez wyrazu, monochromatyczność rozpaczy w ich ekspresji okraszona feerią barw nagle zyskiwała znamiona wysublimowania; nagle to cierpienie nabierało wymiaru estetycznego, można je było ująć wręcz w ramy sztuki - nieważne, czy chodziło o tych, którzy zapłacili za wejście do klubu, czy o skandujący modlitwy tłum protestujący przeciwko jego istnieniu.

Może dołączając do nich - nieważne, po której stronie barykady ochronnych barierek - rzeczywiście stawał się tylko gorliwym wyznawcą tej absolutnie obcej mu religii neonu, religii zepsucia, religii współczesności, choć wcale tego nie chciał; może faktycznie grzeszył, sam próbując z grzechem walczyć.

Zawsze był pewny swojej wiary, natomiast postępowanie wedle jej przykazań było trudne w zderzeniu ze światem rzeczywistym: nieważne, czy mugolskim, czy magicznym.
Dzisiaj jednak, coś innego niż sama wiara łączyło go z tymi ludźmi dookoła.
Była to samotność.

Jim nie znał twarzy tego cudzoziemskiego boga, który wyciągał doń swoje stroboskopowe ramiona - jego samotność pozostawała po prostu zwykłą, szarą samotnością, nawet, kiedy oświetlały ją kolorowe neony - ale znał słowa wibrującej wokół niego pieśni, która mieszała się z dobiegającym z wnętrza lokalu dudnieniem techno na podbitych basach; znał krzyż jako symbol Męki Pańskiej, jako symbol wspólnoty, zdobienie na kopule kościoła, gdzie może porozmawiać z Bogiem, nie jako ozdobiony lampami neonów kontrowersyjny chwyt marketingowy nad wejściem do jaskini wyuzdania, który sam Pan Jezus najpewniej obaliłby z biczem w ręku, jak w Piśmie Świętym... Znał też twarz Diany - równie dobrze jak podobiznę Maryi ze świętych ikon, nieważne, jak świętokradzkie było to porównanie - więc słowa hymnu uwięzły mu w gardle, kiedy ją zobaczył.

- --Madonno? - wykrztusił mimowolnie; już nie śpiewnie, tylko w tej innej, dysonansowej intonacji, która zawsze pojawiała się w jego głosie, spychając go niżej, aż po te chryplawe tony, jakby samo mówienie sprawiało mu ból. Zacisnął silniej ręce na drewnie krzyża.

Jej jaśniejąca pośród tłumu postać była utkana ze światła - bo i przecież dla światła była stworzona, i choć Lucyfer też nazywany był "niosącym światło", Jim wciąż odżegnywał się od myśli, że Diana mogłaby być jednym z tych upadłych aniołów krążących na zgubę ludzi po świecie, choć taka zapewne była smutna rzeczywistość - wciąż jednak spotykał ją pośród mroków nocy. Gwiazda zaranna, nazywał ją w myślach, choć widział ją teraz obleczoną w czerwień płonącego nad klubem neonu. Spowita była karmazynem: jej sukienka przybrała kolor najprzedniejszego wina, zaś skóra i włosy - zawsze tak olśniewająco białe jak runo baranka - wyglądały, jakby pomazane krwią. Choć każda cząstka ciała Jima buntowała się wobec grzesznego wspomnienia jej gładkiego ciała, kiedy tak mimowolnie zetknęły się kiedyś ich ramiona, wyglądała tak... nierealnie, że aby przekonać się raz na zawsze o fakcie posiadania przez Dianę cielesności, musiałby dotknąć jej dłoni więcej niż raz. Dwa. Trzy. Siedemdziesiąt siedem razy.
Tylko jej oczy, zwykle jasnobrązowe, teraz ziały czernią.

Spadł lotem pikującym w stronę swojej ulubionej kobiety upadłej, pogrążając się w otchłaniach jej oczu z ramion utrzymujących go w górze mężczyzn (mówili mu, że są z zakonu Rycerzy Maryi, ale nie potrafił powstrzymać lekkiego sceptycyzmu wobec wiary w ich wierność jakiemukolwiek credo, kiedy okazało się, że znają tylko dwa - zresztą tytułowe - słowa z pieśni Czarna Madonna; powinien z takim samym sceptycyzmem podejść do ich tężyzny fizycznej, ale było już za późno), kiedy ochrona zaczęła nagle napierać na otaczający klub tłum wiernych.

Kto pierwszy użył pięści? Nie wiedział. Oślepiały go neony.

Wsparł się na wciąż trzymanym w rękach drewnianym krzyżu, by wstać z ziemi, tuż obok przewróconych w trakcie przepychanek barierek... Tylko po to, żeby dostać fangą w nos od jednego z ochroniarzy, którzy przeciskali się przez tłum by spacyfikować jakiegoś gościa, który krzyczał, że zaraz się podpali, by pokazać im, że wszyscy skończą w ogniu piekielnym. Jim nawet specjalnie się nie skrzywił od ciosu - gorsze rzeczy odpierdalali z Flynnem na porządku dziennym, poza tym, kto raz oberwał pięścią od jednego z cyrkowych półolbrzymów, nie musiał się bać się już niczego poza Sądem Ostatecznym - ale zahaczywszy o połę narzuconej na ubranie długiej białej szaty (teraz już pewnie brązowej od wycierania chodnika), potknął się o jakiegoś wymiotującego na boku ćpuna w ekskluzywnym garniturze, i tak wmieszał się przypadkiem w tłum gości klubu Madonna.

Jej spojrzenie był zarzewiem dla ognia w jego żyłach. Modlił się teraz tylko o to, by nie rozgoreć płomieniami... Powinien się modlić o ochronę swojej duszy, ale zapomniał.

Uniósł krzyż trzęsącymi się dłońmi, jakby chciał się obronić przed Złym.

- Diana? - wyszeptał, tym samym tonem, którym wcześniej pytał "Madonno?" tylko po części zdjęty trwogą, a po części...


gniew mój wybuchnie
jak ogień będzie płonął
i nikt nie zdoła go zgasić
Księżniczka Ćpunów
stworzono mnie ostrym, bezlitosnym gestem:
nie z żebra twojego, a z ciosów jestem
Niziutka, mierząca sobie 158cm, kobieca figura, którą zawsze podkreśla fantazyjnymi i naprawdę drogimi kreacjami. Krótkie blond włosy zawsze nosi rozpuszczone. Z uśmiechem przylepionym do warg, wygląda jakby pływała w obłokach, choć gdy się jej dłużej przyjrzysz, w piwnych oczach dostrzeżesz burzę.

Diana Mulciber
#3
10.01.2024, 01:50  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 10.01.2024, 01:58 przez Diana Mulciber.)  
Stanąwszy w mroku pozornego odosobnienia wolnej ściany, obserwowała od niechcenia pęczniejące otoczenie. Ciemny, nieprzejaśniony gwiazdami nadziei granat, okrył ją nagle i otaczał jak nałożony klosz; gdzieś tam daleko, za londyńskim gwarem, noc wielokrotnie stawała się cmentarzyskiem, ponurym, ślepym spojrzeniem cieni omiatającym zetknięcia narodzone raptownie, z równym, bezlitosnym rozmachem opadające w nicość.
Ale nie tutaj, nie tuż pod adresem demona neonów.
Poczuła na szyi mokry pocałunek bezimiennego kochanka. Niedroga, uproszczona namiętność – jak towar, jak najzwyklejsza używka, z łatwością napływająca do chciwych, spragnionych dotyku rąk. Większość rozgrywających się chwil, chwil pod osłoną nocy, żyjących jednym, ulotnym zlepkiem oddechów, była wykorzeniona z choćby wątłej wartości. Twarze. wyłuskane z wnętrz barów, kawiarni, z barwnych, tętniących gwarem klubów, stawały się sprowadzone, zawsze, w esencję banałów pragnień, w cielesną treść pożądania, która, ilekroć, gdy znajdowała swoją przystań spełnienia, tężała rychło w znużeniu.
Bezimienny westchnął, szepnąwszy jakąś denną kliszę do jej ucha, na którą mogła jedynie pół uśmiechnąć się sacharynowo, bo na nic więcej nie było jej stać. Kalejdoskop podobnych, monotonnych miłostek, mienił się wtedy w wyobraźni, napierał na mury czaszki. Mrowił. Ale nie podpalał wewnętrznego ognia. Po prostu istniał.
Wtedy też ujrzała jego – Jima. Po prostu Jima, zjawę wyszarpaną z mętnego bagna jej świadomości, która niczym hitchkokowski rekwizyt albo deus ex machina, zsyłany był przez niematerialną opatrzność, w którą zresztą nie wierzyła.
Wierzyła tylko w światło i jego migotki, ale nie te wspaniałomyślne, ponadmagiczne, o których prawił czasem Jim.
Światło, to jej światełko, które łykała, wciągała i wpuszczała w żyły, jemu była wierna i oddana, ale teraz, w tym prawdziwym, ale i nie do końca realnym, momencie jej światełkiem mógł również stać się sam Jim.
– Dobra, spierdalaj stąd na chwilę, dobra? – miała rzucić do towarzysza, nie zwróciwszy się nawet w jego stronę... ale tego ostatecznie nie uczyniła.
Hm. Dlaczego?
Czyżby chciała, żeby widział?
– Zaraz będę. – Oznajmiła zamiast tego, napinając mięśnie i podskakując na barierkę, od której się oczywiście odbiła.
Rozejrzała się po alei, niepewna i stropiona, iż ktoś miałby ujrzeć jej żałosną porażkę. Zobaczyła pół tuzina prawie identycznych frontonów hoteli, rząd riksz, rozmazane w mżawce spojrzenia neony sklepików. I ludzi, mnóstwo ludzi, niczym w centrum Nowego Jorku, który zwiedziła niedawno z Lorettą, ale każdy z nich ubrany ostro, każdy miał dokąd iść. Ach... oraz tłum napierający na ochronę klubu, w którym przyszło jej się bawić. Ludzik za ludzikiem zaangażowani w przepychankową grę bez widocznych zasad oraz składni; dużo okrzyków i oddechów frustracji, których nie dane jej było odszyfrować.
Z tysięcznej armii pytań mogła wyłowić każde pytanie; dlaczego się tu zjawiłeś? Co się dzieje? Kim jesteście. Ale przecież od dawna nie egzystowała w namacalnym świecie, była już tylko afrytem w fizycznym naczyniu, kruchym i porysowanym, od dawna nie pielęgnowanym. Może dlatego całkiem dobrze jej się żyło, zmartwienia dobijały do wrót świadomości tylko gdy ciałem wstrząsały dreszcze trzeźwości, całkiem paskudne i uciążliwe.
Ujrzała krzyż dzierżony przez drżące ręce; ale nie zezowała na drewniany przedmiot, wyłącznie na oblicze skażone emocją absolutnej bojaźni, larum uniesienia. Tkwiąc w tym bulgoczącym kotle zawieruchy, pośród krzyków bijatyki, jej oczy skupione były wyłącznie na nim, na światełku, iskrzącym się i urokliwym.
A przecież jako córka jubilera, do błyskotek posiadała niemożebną słabość.
– Cześć… Jim. Potowarzyszysz mi dzisiejszej nocy?
I uśmiechnęła się do niego szeroko, pięknie, wcale nie tak jakby jej intencje nie splugawione były szubrawą myślą. Rękę, stanowczą i dziarską, wysunęła ku niemu. Bo tę boską, jasną aurę chciała zerwać łapczywie niczym perły z szyi dziewiczej arystokratki.
Przywdziać, zachować dla siebie.


Chwasty trzeba wyrywać.
Jim
The Lightbringer in the streets,
Delightbringer in the sheets
Pożoga gorejąca w niebieskich oczach (he's always in heat!!) i figlarne iskierki ognia: te igrające w jego spojrzeniu – zawsze zbyt intensywnym, jak u męczennika przeżywającego ekstazę – i te pośród zmierzwionych wiatrem blond włosów, w których blask pochodni wydobywa rudawe refleksy świetlne. Pod opuszkami wiecznie poparzonych palców czai się obietnica płomieni. Sam jest niczym żyjący płomień, z ruchami, w których tkwi niewymuszona pewność siebie – ale i swego rodzaju nieprzewidywalność. Ogień otula tego postawnego (1,80 m) mężczyznę równie szczelnie, co płaszcz bożej łaski, i tylko woń kościelnych kadzideł potrafi zamaskować towarzyszący mu zawsze swąd dymu i zapach benzyny. Podstawowe wyposażenie Jima obejmuje: uśmiech cherubina z renesansowych obrazów, bardzo charakterystyczny, wyjątkowo głęboki głos, w którym przebrzmiewają nuty irlandzkiego akcentu, starą podręczną biblię, elegancki komplet składający się z białej koszuli, dopasowanych spodni, kamizelki i niewielkiego noża od Flynna (all removable) oraz drewnianego krzyżyka (NOT REMOVABLE), a także chęć zbawienia całego świata (w butonierce).

The Lightbringer
#4
16.01.2024, 11:54  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.01.2024, 12:04 przez The Lightbringer.)  
Jim nie chciał świateł neonów.

Neony były marnymi imitacjami boskiego światła, wabiącymi do siebie pielgrzymujących donikąd grzeszników, którzy - upojeni ich statycznym brzęczeniem - rozbijali się o osłonki rozżarzonych lamp jak ćmy lecące do ognia.

Ale w przeciwieństwie do ognia, neony były zimne.

Neony były wyrodnymi braćmi błędnych ogników, wiodącymi na manowce; dystopijnymi świetlikami, które, zaplątawszy się we włosach, błyskały rozpaczliwie kolorowymi mirażami w akompaniamencie białego szumu - będącego niczym więcej jak trzepotem ich zmechanizowanych, artyficjalnych skrzydełek - pragnąc wyrwać się z sieci urbanistycznej niewoli billboardów. Jim znał ich płonne obietnice: reklamy sprzętów domowych, mebli, ubrań, kosmetyków, leków, żywności, kolejny szyld z na wpół rozebraną kobietą ze szczękościskiem - do czego to doszło, czy ludzie w tych czasach też byli już na sprzedaż? - "wszystko zajęte", przecena, promocja, wyprzedaż, "wolne pokoje" (śniadanie nie jest wliczone w cenę), kasyno, drugie kasyno, trzecie kasyno, naga kobieta na masce auta, bank, znowu "wolne pokoje" (nie wpuszczamy zwierząt), "pomożemy Ci w tqoich problemach finansowych, zadzwoń pod numer..."; "zapraszamy", a pod spodem, mniejszymi literami "brak miejsc", wykrzywiona w paroksyźmie uśmiechu twarz polityka, obiecującego lepszą przyszłość, kolejna naga kobieta, promocja na pierś z kurczaka, roznegliżowany mężczyzna...

Neony były zimne, a on przecież wolałby spłonąć jak ćma, w locie; dogorywać wśród rozżarzonych węgli z bezużytecznymi skrzydłami które strawił ogień; wolałby dać się pochłonąć żywiołowi - ale doznać tego ostatecznego katharsis, zostać męczennikiem za własną prawdę! - niż odbić od jakiejś nędznej imitacji płomienia, i to życie zachować.

Jim nie chciał świateł neonów, chciał...
Jak zawsze, zbyt wiele.

Być może właśnie dlatego burzowooka Diana tak niesłychanie fascynowała Jima, zakłócając jego w gruncie rzeczy, spokojny żywot, od tej pierwszej chwili, kiedy ją ujrzał... A wszystko to wyrażone w jednej myśli; tej, która raziła go piorunem, tak jak spojrzenie nieznajomej: ona też chce więcej.

- Spaliłem kiedyś kościół - wyjawił jej wtedy, przed laty, kiedy spotkali się po raz pierwszy; wspiął się na jej balkon, po tym jak zobaczył, że wszyscy inni ewakuowali się z... Ośrodka leczenia uzależnień? Cóż, nie osądzał jej. Niektóre piromanki lądowały w psychiatrykach, niektórzy piromani robili karierę w cyrku. Nie zastanawiał się, czy popchnęło ją do tego szaleństwo, czy wywołując pożar, działała z premedytacją. Nie zwrócił wtedy nawet uwagi na to, jaka jest piękna. Myślał tylko o tym, że nie da jej płonąć samotnie. - Spędziłem lata żałując... Ale w głębi ducha, zawsze wiedziałem lepiej. - Słowa spływały z jego ust tak lekko, i tak szczerze, jak gdyby nie był to jego najpilniej strzeżony sekret, jego śmiertelny grzech, który wyjawił tylko raz, na spowiedzi, i nigdy później nie wspomniał o nim nikomu innemu... Aż do tej nocy, kiedy mógł wyznać całą prawdę kompletnie obcej dziewczynie z twarzą anioła. - ...Podobało mi się to.

Ogień oświetlił ich uśmiechy, kiedy zbliżył się do niej, by odpalić swojego papierosa od tego, którego Diana - wtedy jeszcze nie znał jej imienia - trzymała elegancko między palcami. Przecież mógł zrobić to jednym prostym gestem, nie potrzebował nawet inkantacji, wystarczyło pstryknąć palcami... Ale wtedy nie zobaczyłby, jak płomienie tańczą w jej oczach.

Wtedy to wydawało się właściwe. Prawie jak sakrament.

Jeżeli miał rację, i oboje chcieli od życia czegoś więcej... Jeżeli tak było, to co robili tutaj, skąpani w szkarłatnym świetle neonów jak we krwi męczenników? Kometa - gwiazda, która oszalała, i lata po wszechświecie, szukając domu, i podążający za nią, błędny rycerz - nie mędrzec ze Wschodu, tylko święty głupiec?

Głupiec, tak: jak inaczej mógł bowiem o sobie myśleć, kiedy stał tak, z rozżarzonymi oczami - tylko one zdradzały wewnętrzną pożogę, która szalała w jego piersi - z wzrokiem utkwionym tylko w Dianie i... Tym nieznajomym mężczyźnie, który całował teraz jej smukłą szyję? Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa, powtarzał sobie Jim, czując, jak języki ognia powoli zaczynają lizać jego żebra, najsilniej w tym miejscu, gdzie koniuszek serca rozbija się o klatkę piersiową. Czyż i ona nie patrzy na mnie z pożądaniem?, zbuntował się nagle, być może przez ten ogień, wciąż buzujący w jego żyłach.
Kiedy patrzył na szyję Diany, myślał o tym jednym wersecie z Pieśni nad pieśniami: o gładkiej szyi oblubienicy, wznoszącej się ponad chropowate kolie jej obojczyków jak wieża z kości słoniowej, dumna i niedosięgła. Zastanawiał się, jakie to musi być uczucie, kiedy... - i nagle przeraził się, że nie tylko grzeszy, ale i zrzuca swój grzech na nią; przeraził się swych myśli i przepełnionego żarem spojrzenia - a najbardziej przeraził się tego, że gdzieś bardzo, bardzo głęboko...

Był wściekły.

Na kogo?

Na Dianę, bo patrzyła na niego zamiast na tego bezimiennego kochanka? Czy nie byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie patrzyła? Na mężczyznę, który kalał to, w czym on widział świętość? Dlaczego ją dotykał?
Na siebie?
Och tak, zawsze na siebie. Wtedy to było bezpieczne, wtedy mógł na tym panować...

Był w końcu tylko słabym człowiekiem, który teraz najbardziej na świecie pragnął szyi Diany.

Otarł twarz rękawem szaty, która nagle wydała się za ciasna, silniej zaciskając ręce na krzyżu, którego nie wypuszczał ze swej prawicy.
Wiedział, że nie powinien patrzeć.
Jeśli więc oko twoje jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła, przypominał sobie.

Nawet nie poczuł, że niesie go tłum, nie zdawał sobie sprawę, że mimowolnie zaczął zmierzać w jej kierunku; ale tak jak wcześniej spojrzenie Jima zboczyło na towarzyszącego Dianie mężczyznę, tak teraz mógł skupiać się tylko na niej. Czasem myślał, że była wysłanniczką piekieł, przez nadprzyrodzony sposób, w jaki czas wokół nich zwalniał, kiedy byli razem... Czasem zaś, widział w niej anioła, który próbuje poderwać się do lotu puszczam ci oczko za te wygibasy na barierkach hihi, ale jakiś ciężar na sercu nie pozwala mu wznieść się do nieba. I kiedy tak patrzył na jej piękną twarz, prawie się uśmiechnął. To właśnie tę ekstazę musiała zobaczyć na jego obliczu Diana: uniesienie, wzruszenie przemieszane z trwogą i uwielbieniem, i wstyd, i gniew, i radość... Nagle znaleźli się tak blisko siebie, że tylko krzyż odgradzał od siebie ich ciała.

Tak, chciał jej powiedzieć, kiedy odezwała się, głosem brzęczącym piękniej niż rezurekcyjne dzwoneczki, tak, oczywiście, że chcę ci towarzyszyć. Jak mogłem kazać ci pytać? Kiedy ujrzał ją na Lithcie, skąpaną w świetle słońca, przeraził się, ale potem żałował, że nie uległ jej tantalicznym wdziękom i oczom, które wołały, tak jak teraz, pójdź za mną. Ale co by jej wtedy powiedział? Bałem się, bo dużo myślałem o tobie, i o tych nocach, kiedy chowaliśmy się przed światem w samym jego sercu, samotni w tłumie ludzi; kiedy byliśmy tylko ja i ty, i wystarczyły nam tylko nasze imiona, by mówić o rzeczach, o których normalnie nikomu byśmy nie powiedzieli; kiedy byliśmy tylko Dianą i Jimem, i żadne z nas nie miało przeszłości, nie ograniczały nas okowy doczesności i teraźniejsze konwenanse; była tylko przyszłość, i światło poranka, kiedy należało się rozstać... Więc rozumiesz, w pełnym słońcu, nie byłaś mi już aniołem, tylko czymś między Szatanem a Bogiem.

Tyle samo, co ona wiedziała o nim, on wiedział na jej temat - skrawki, ochłapy życia, urwane myśli, których nigdy nie dokończyli, ale które wydawały się właściwym tematem nocnych rozmów - Jim znał sekrety Diany, ale nie jej nazwisko. Cóż to zresztą były za sekrety? Takie same, jak i jego: znaczące wszystko, i nic.
Diana wiedziała już, że w dzieciństwie, kiedy uciekł z domu i błąkał się, bezdomny, chodził po cmentarzach i szukał ciekawych nazwisk, wymyślając sobie przyjaciół-duchów, dorabiając do imion twarze, charaktery i historie, byle mieć z kim porozmawiać; i że dalej odwiedza lokalne parafie i chadza po tych cmentarzach, i modli się za tych ludzi, choć nie ma pojęcia, kim byli naprawdę. Wiedziała, dlaczego przysiągł, by nigdy nie kłamać; wiedziała, że kiedyś zgolił głowę na łyso, bo chciał wyglądać jak mnich, że lubi Szekspira, sztukę szesnastowiecznej Florencji i tańczyć do jazzu (chociaż to diabelskie rytmy), i że próbował kiedyś być wegetarianinem, po tym jak nie udało mu się przepościć czterdziestu dni jak Jezus na pustyni, ale i to przerosło jego możliwości; wiedziała też i o tym, że nigdy nie widział oceanu, ale gdyby miał wybrać, jak umrze, chciałby utonąć. I może, pomyslał wtedy, może na dnie znalazłby bursztyny, które przypomiałyby mu o jej oczach, i wtedy odszedłby już spokojny.

Teraz jednak nie potrafił od niej odejść. Ale czy kiedykolwiek potrafił?

Był słabym człowiekiem... Ale był też na tyle silny, by próbować oprzeć się pokusie.

- Co tutaj robisz, Diano? - Jego głos zabrzmiał ostrzej niż tego chciał, wypaczony dysonansem tłumionych uczuć, zbyt intensywnych, by wtłoczyć je w ramy słów, które zwykle tak swobodnie spływały przecież z jego ust. Nawet gdyby mówił językami ludzi i aniołów, przy Dianie zawsze czuł, że pozostaje między nimi coś niewypowiedzianego, jakby sam diabeł siedział mu na piersi... A potem kobieta wyciągneła ku niemu rękę.

Jej rączka była taka drobna w jego męskiej dłoni, kiedy ujął ją z przyjęciem - zastanawiając się w jakimś irracjonalnym odruchu, czy nie powinien klęknąć, skoro przyjmuje błogosławieństwo - jeśli ręka twoja jest ci powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało iść do piekła... Dłoń Diany, przy jego poznaczonej bliznami, wielkiej łapie ze skórą zgrubiałą od ćwiczeń i zapewne nieprzyjemnie chropowatą od niezliczonych poparzeń, wydawała się ucieleśnieniem delikatności, z wysmukłymi palcami i wiotkimi nadgarstkami, które to oba mógłby zapewne zamknąć naraz w uścisku jednej swojej ręki... Splótł ich palce razem, ostrożnie, tak, by żadna iskra nie padła na jej niemal przezroczystą skórę.

Był zgubiony.

Więc to była naprawdę ona, zmysły go nie oszukiwały, i wiedział, że powinien się przeżegnać - a może ucałować jej dłoń, bo nie sądził, by teraz był w stanie podpisać cyrograf? - ale nie zrobił nic z tych rzeczy.

- Nie wiesz, że to miejsce jest siedliskiem Szatana? - Jim bardzo chciał ukryć zawód w swoim głosie; pokazać jej, że jest pewny siebie i swojej racji, nie zaś rozdarty: między chęcią obrony zasad swojej wiary, stanowczością starotestamentowego sędziego - bo, na wszystkie świętości, dlaczegóż ktoś nazwał imieniem Matki Bożej tę bezdenną studnię zepsucia; dlaczego musiała byc tutaj, teraz, pośród tych wstrętnych ludzi, cuchnących siarką i alkoholem! - a między troską wobec niej samej, wobec kobiety, którą spotykał w tych najdziwniejszych momentach swojego życia, i której postaci nauczył się wypatrywać, a nawet tęsknić za nią... Bo przecież najbardziej chciał jej pokazać, że jest kimś, na kim może oprzeć się w chwili wątpliwości, że nieważne, jaki zły duch w niej siedzi, czy to coś opętało ją lata temu, przychodząc z ciężką wonią jej ulubionych perfum, czy to zły duch owionął ją starym piekłem, wydostając się razem z pocałunkiem nieznajomego? Diana zapewne nie chciała jego pomocy, może powiedziałaby, że nie trzeba jej ratować, ale znów, Jim wierzył, że każdy czasem potrzebował odrobiny łaski, nawet kiedy o tym nie wiedział, albo kiedy takowej nie chciał przyjąć; tak samo jak każdy potrzebował zbawienia.

- Twoja dusza jest dla ciebie igraszką? - zagrzmiał Jim, sam nie wiedząc, czy zadaje jej pytanie, czy stwierdza fakt. Nie kontrolował już głosu, który wzniósł się, głośniej aniżeli zamierzył, co tylko nasilało kontrast z delikatnością jego dotyku i tym, jak powoli - bardzo powoli - oparł ich dłonie na drewnie krzyża, wciąż trzymanego w drugiej ręce: tylko po to, by na koniec, nakryć dłoń Diany swoją własną. W jego oczach płonęła determinacja. Nie chciał jej przestraszyć swoim wybuchem, ale teraz nie miał czasu na wyrzuty sumienia, niepewność i wstyd, tu chodziło o jej duszę, o coś więcej, niż neonowy napis Madonna, który znowu oblał ich swoim karmazynowym światłem.

Tym razem nie odwrócił wzroku; nie cofnął dłoni.

Płonął.


gniew mój wybuchnie
jak ogień będzie płonął
i nikt nie zdoła go zgasić
Księżniczka Ćpunów
stworzono mnie ostrym, bezlitosnym gestem:
nie z żebra twojego, a z ciosów jestem
Niziutka, mierząca sobie 158cm, kobieca figura, którą zawsze podkreśla fantazyjnymi i naprawdę drogimi kreacjami. Krótkie blond włosy zawsze nosi rozpuszczone. Z uśmiechem przylepionym do warg, wygląda jakby pływała w obłokach, choć gdy się jej dłużej przyjrzysz, w piwnych oczach dostrzeżesz burzę.

Diana Mulciber
#5
23.01.2024, 01:44  ✶  
– Spaliłem kiedyś kościół.
Pamiętała rozświetlenie błogo roznoszące się po ciele, uczucie które jakże rzadko utrwalało się pod klatką, na pewno nie bez tych swoich światełek, ekstremów patologii, doznań. Rozświetlenie przejaśniło paskudność momentu, w którym przyszło jej się stawić – kolejny odwyk, tym razem anonsowany na stronach gazet, kolejna porażka.
Bardzo głośna, bardzo widoczna porażka.
Zmoczona jak wiosenna kukła, gwałtem (!! przecież była tak delikatna) wrzucona do zimnej celi. I zostawiona tak na gnicie, bo przecież nie kwitnięcie, nie była jakimś grzybem, żeby rosnąć w lochach, bez słońca, powietrza. Alkoholu.
Cholera – naprawdę nie chciała niczego podpalać. Tak jakoś wyszło.
Ale był też on, po prostu Jim, nieznajomy rodem wyrwany z jej podświadomości, tudzież mokrego snu-tworu wyśnionego ciemną nocą po intensywnej sesji czytania pikantnych harlekinów. To jest, póki się nie odzywał, bo przez pierwsze pół godziny zdawał się do niej przemawiać nieznanym szyfrem, którego nie pojmowała i to wcale nie dlatego, że po stresie przemijającego dnia, bardzo, ale to bardzo chciała sobie ulżyć. Ratował ją tylko papierosek. Kochany, najdroższy papierosek.
Słuchała go dalej, w zaintrygowaniu i widmem uśmiechu tańczącym po weselejących wargach. Coś tam zaczynało mieć sens. Coś się przejaśniało. Och, miała to.
Szlama.
Pomyślała wtedy, zezując po twarzy dorosłego cheruba i wyjątkowo żałowała, że dzielą ich metale krat. Zaśmiała się pod nosem, odpalając mu papierosa.
Wróciła myślami do teraźniejszości. Do kotła zawieruchy, którym ktoś agresywnie potrząsał, do niego wrzeszczał i przy okazji, dla przyprawienia, splunął raz, czy dwa.
– A co to jest ta dusza?
Denerwowało ją to rozjuszenie. Starała się nie unosić złością, choć ta majaczyła na horyzoncie ostrzegawczo, czujnie wodząc za słowami Jima. Jego niski, gładki jak zahartowana czekolada,  głos działał jednak paliatywnie, stępiając kły wzburzenia tak skutecznie, że nie mogła się otwarcie wobec oskarżeń obruszyć. Nie zdradzała jednakże przy tym tkliwości nerwów, w jakie uderzył.
Zgrubiała, szorstka, dłoń, w której ginęła jej własna, opierała się teraz o drewniany krzyż, którym Jim jeszcze przed chwilą wojował. Czy posiadał właściwości magiczne?
Znowu to samo... pomyślała, starając się nie przewracać oczyma i nie skupiać się na jego głupotkach - a nuż zaraz przebudzi się Salazar i zacznie wyć do jej głowy, żeby typa zadźgała tym krzyżykiem. A ona nie chciała Jimowi takich rzeczy robić...
Chciała wkradać się w surowy, chłodny błękit spojrzenia, rozcieńczać go iskrą nieznanego dotąd uczucia, emocji fal wzbierających ponad gładką dotąd taflą oceanu tęczówek. Chciała poczuć na ciele jego silny uścisk, niepewne palce cieniujące cienką krę jej skóry; zanurzać się w jego ciele i słuchać jego słodkiego, niepowstrzymanego mruczenia, jakie z pewnością mogła od niego wyczerpać. 
Westchnęła ciężko, dramatycznie, gibając się na nogach, oczy, rozświetlone, nagle nieobecne, zwracając ku niebu. Źrenica ciemnego nieba przypominała czujne, rozwarte ślepia zwierzęcia. Ciężką, duszącą smołę zagrzebanego w kieszeniach oczodołów spojrzenia, które osuwało się, zastygając z toporną, wynaturzoną gracją na kanciastości budynków.
– Słabo mi. Tak mi źle... zabierzesz mnie stąd? Proszę...
Zdawała się teraz licha i anemiczna jak schorowany, przykuty do łóżka pacjent, oddychający płytko i z namacalnym trudem.
Odchyliła głowę gestem wdzięcznie ustępliwym, nadstawiając bladość wysmukłej szyi schorowanej pacjentki, pod sugestię fantazji pieszczoty, przymykając przy tym oczy w transie rzekomego zamroczenia.
To prawda. Mogła i tym razem zapłacić dotkliwą cenę; w żałości, rozczarowaniu, w łzach, oskarżeniach i krzyku; nie krzywdziła z rozmysłem ludzi, lecz krzywdziła ich nieuchronnie, swoją beztroską, chaosem, tak nienawykłym do stabilności relacji. Więc wszystko miało być zabawą? jedynie grą i zabawą, odruchem pełnym zachwytu, bezmyślnym, czystym impulsem, kaskadą westchnień i muśnięć?
Miała słabość do przyjemności, do ludzi pięknych, budzących jej ciekawość, do fascynacji liżącej błogością ciepła tańczące w śródpiersiu serce.
Poddawała się ulotności, zawierzała wątłym zachciankom, gubiła na gorączkowej, rozedrganej przejęciem oraz pożądliwością drodze swój przyszły trop konsekwencji. Czy czasem tego żałowała? Tak czasem. Ale bez tych przyjemności, żyłoby jej się o wiele gorzej.
Może faktycznie byli pod siedliskiem samego Szatana.


Chwasty trzeba wyrywać.
Jim
The Lightbringer in the streets,
Delightbringer in the sheets
Pożoga gorejąca w niebieskich oczach (he's always in heat!!) i figlarne iskierki ognia: te igrające w jego spojrzeniu – zawsze zbyt intensywnym, jak u męczennika przeżywającego ekstazę – i te pośród zmierzwionych wiatrem blond włosów, w których blask pochodni wydobywa rudawe refleksy świetlne. Pod opuszkami wiecznie poparzonych palców czai się obietnica płomieni. Sam jest niczym żyjący płomień, z ruchami, w których tkwi niewymuszona pewność siebie – ale i swego rodzaju nieprzewidywalność. Ogień otula tego postawnego (1,80 m) mężczyznę równie szczelnie, co płaszcz bożej łaski, i tylko woń kościelnych kadzideł potrafi zamaskować towarzyszący mu zawsze swąd dymu i zapach benzyny. Podstawowe wyposażenie Jima obejmuje: uśmiech cherubina z renesansowych obrazów, bardzo charakterystyczny, wyjątkowo głęboki głos, w którym przebrzmiewają nuty irlandzkiego akcentu, starą podręczną biblię, elegancki komplet składający się z białej koszuli, dopasowanych spodni, kamizelki i niewielkiego noża od Flynna (all removable) oraz drewnianego krzyżyka (NOT REMOVABLE), a także chęć zbawienia całego świata (w butonierce).

The Lightbringer
#6
25.01.2024, 01:20  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.02.2024, 04:16 przez The Lightbringer.)  
Zawsze budziła w nim dzikość, którą myślał, że dawno już zdążył w sobie pogrzebać - zawsze myślał, że zabił w sobie egoistyczne pożądanie, że był gotów poświęcić się uczuciom wyższym, myślał, że po tylu latach potrafi powściągnąć buzujące w nim emocje, i zachować rozwagę, ale zamiast tego, stał teraz obok niej, między ich ciałami tylko tyle przestrzeni, ile wymagał krzyż, ale ścisk tłuszczy dookoła nie pozwalał zrobić miejsca dla Ducha Świętego - ale Diana była ogniem, o którym czasem mówił, że nad nim panuje, choć nie była to cała prawda.

Ogień musiał pozostać nieposkromionym.

Należało pozwolić mu figlarnie kąsać palce, zachować ostrość płomiennych pazurów; dać mu wolność, bo przecież żadne dzikie zwierzę, raz schwytane, nie mogło być szczęśliwe, wiodąc życie w klatce.

Jim był przyjacielem ognia, nie pogromcą.

I chociaż czuł wstyd, kiedy dawał się opętać żywiołowi i tracił kontrolę - nad nim, nad sobą - czasem, kiedy sprawa okazywała się igraszką, a wszyscy wychodzili z sytuacji cali - nie potrafił poczuć się prawdziwie winnym. Bo gdyby zechciał poskromić ogień, ten straciłby całe swoje piękno: byłby równie bezduszny co lampy neonów, równie sztuczny, i zimny... Może dlatego właśnie Jim tak dziwnie przywiązany był do postaci Diany, czającej się gdzieś na obrzeżach nocy i peryferiach jego marzeń sennych. She was hot af Budziła w nim to samo uczucie, co zaklinanie ognia z alkoholem krążącym w krwiobiegu: była rzeczą groźną, kapryśną, ale i szalenie upojną.

- To ty, Diano - tylko że nieśmiertelna, bezcielesna - ta prawdziwa. To to, kim jesteś, kiedy nikt nie patrzy. - Głos Jima przesycony był jakąś fanatyczną pewnością, kiedy odpowiadał na jej pytanie, a w jego oczach - płonął ogień.

Miał szlachetne pobudki, o których nieustannie musiał sobie przypominać.

Nie widzisz, że że wszyscy tutaj chcą ciebie, twojego ciała, chciał jej powiedzieć - bo w mniemaniu Jima, niektórzy tylko tak mogli doświadczać tej nieśmiertelności, która kryła się gdzieś wewnątrz - że większość tych ludzi tutaj chce zabrać ci duszę, bo tylko tak mogą cokolwiek jeszcze poczuć? Dlaczego na to pozwalasz, Diano?

Jim, w swoim religijnym uniesieniu, nie był bowiem na tyle zaślepiony, by nie dostrzegać zła, pokrywającego świat niczym światło neonów spowijało plątaninę ciał przed klubem, niczym patyna powierzchnię miedzianej figurki albo chryzelefantynowe zdobienia - rzeźby antycznych bogiń...

Ukradł przecież kiedyś rzeźbę Diany - nagie udo wyłaniające się spod chitonu opierała w kontrapoście o swój atrybut, księżyc, dlatego pomylił ją najpierw z Maryją z Guadelupe - i choć na początku zdziwił się, że rzymska bogini nie została przedstawiona według standardów swojej ikonografii, z łukiem, kołczanem strzał, w ferworze polowania, kiedy spojrzał w jej martwe oczy zrozumiał, że te nie były potrzebne, by oddać targającą nią dzikość.

Czuł się tak jak wtedy, kiedy wsłuchiwał się w śmiech Diany, ten chichot niemalże; dziewczęcy, słodki - najpierw zupełnie nie pasował Jimowi do jej urocznych oczu, a potem zaś, stał się jednym z jego ulubionych rzeczy pośród bogactwa osobliwości, z jakich składała się Diana - byt równie skomplikowany, co tajemnica śmierci i zmartwychwstania.
Śmiech Diany raz przejmował go niby dźwięk niebiańskiej harfy w aranżacji świętej Hildegardy, a raz dawał mu gęsią skórkę, jak dysonansowe nuty diabelskiej triady podczas pogrzebowego requiem... Wtedy to było już nieważne, czy była wysłanniczką Niebios, czy służyła Złemu. Jim zawsze czuł się dziwnie spełniony, kiedy to właśnie on był przyczyną tego jej szaleńczego śmiechu.

Bo żyły w nim też bardzo niskie popędy, o których szalenie pragnął zapomnieć.

Wpatrywał się w omdlewającą Dianę - na jej zapraszająco odsłoniętą, alabastrową szyję, na przymrużone ślepia, w których przed chwilą błyskały iskierki demonicznej złości i udręczoną jakąś wewnętrzną burzą twarz - i czuł się tak samo, jak patrząc na rzeźbę Artemidy: zwabiła go niewinnością, ale była przecież niczym drapieżnik, który mąci swej ofierze w głowie, odsłaniając wrażliwe punkty, tylko po to, by osaczyć go, gdy podejdzie...

Ale przecież była tak piękna, że nie mógł oderwać wzroku.

Teraz jednak otrząsnął się z jej czaru, bo zmartwił się, obserwując tę nagłą niemoc kobiety. Troskliwie podtrzymał ją za ramiona, kiedy zaczęła pomrocznie słaniać się na nogach, i zaczął obawiać się o jej stan, widząc, jak oczy zaczynają jej mętnieć, a powieki ciążyć, jak zbladła - cała krew odpłynęła z jej policzków - czując, że dłoń, którą wciąż opierała o krzyż, nagle stała się przerażająco wiotka.
Dopiero po chwili zrozumiał, że jego modlitwy zaczynają działać; że to zły duch posłyszał ich rozmowę i teraz próbuje ostatkiem sił pozostać w środku, i, pazurami wczepiając się w jej płomienną duszę, nie odpuszczał. Ale Jim był na to gotowy.

Powtarzał na głos tekst egzorcyzmu, którego nauczył się przed laty: łacińskie słowa spływały z jego ust wznoszącą się inkantacją. Bardziej jak pieśń niż zaklęcie; bardziej jak żądanie niż modliwa. Może był po prostu zbyt naiwny - w tym, że wszędzie widział albo Boga, albo Szatana - ale nie był na tyle naiwny, by nie przemknęło mu przez głowę, że ta jego burzowooka pani (wyjęta prosto z kart pogańskiej Iliady i wtłoczona przemocą w ramy współczesności) może być tak samo zepsuta jak otaczający ich tłum. Ale Jim - jak to Jim - nie przejmował się tym jednak wcale, tak jak całym ogromem dzielących ich różnic. Czuł jak ogień boży krąży w jego żyłach, jak rozpiera go łaska...

Być może diabeł, który zaciskał swe szpony na jej duszy, dalej nie puszczał - tylko wystawiał jego, egzorcystę, na próbę wiary - ale Jim nie bał się jego władzy, teraz myślał tylko o Dianie, o jej słabowitym głosie, proszącym o pomoc, i wcale nie o jej pięknej, smukłej szyi, którą musiała skropić wcześniej perfumami o zapachu... Jim, przestań.

Kiedy mówił Dianie o tym, że wszyscy chcą jej duszy, przez grzeczność jedynie zignorował bowiem jej - i swój własny - zwierzęcy apetyt.

Teraz jednak silniej schycił ją w ramiona, bo bał się, że legion demonów może ją wyczerpać. A kiedy był gotowy wykrzyczał po prostu, potężnym głosem:
- SZATANIE, WYPĘDZAM CIĘ!!!!!!!!!


gniew mój wybuchnie
jak ogień będzie płonął
i nikt nie zdoła go zgasić
Księżniczka Ćpunów
stworzono mnie ostrym, bezlitosnym gestem:
nie z żebra twojego, a z ciosów jestem
Niziutka, mierząca sobie 158cm, kobieca figura, którą zawsze podkreśla fantazyjnymi i naprawdę drogimi kreacjami. Krótkie blond włosy zawsze nosi rozpuszczone. Z uśmiechem przylepionym do warg, wygląda jakby pływała w obłokach, choć gdy się jej dłużej przyjrzysz, w piwnych oczach dostrzeżesz burzę.

Diana Mulciber
#7
27.02.2024, 02:32  ✶  
Jim nieuchronnie ożywiał w niej zew instynktów – nie czynił tego umyślnie, nie wiedział i równocześnie nie mógł dotychczas wiedzieć o zbrukanych tendencjach stłoczonych w naczyniu czaszki jak w bulgoczącym kotle. Z przyjemnością oglądała, jak ludzie w jej pobliżu przestawali odmawiać propozycjom kaprysów, jak poddawali się temu, co bezustannie od dawna mąciło spokój ich świadomości, co drażniło od środka przenikliwym, wyklętym poczuciem niespełnienia. Nie umiała stwierdzić, gdzie prowadziło ich aktualne spotkanie – i nie chciała nic przewidywać, nie wytyczając ścieżek, jedynie płynąc i beztrosko dryfując na tafli ich przypadkowego spotkania. Chciała sprawdzić, co zaczął skrywać pod fundamentem maski, rozdrapać ją jak suchego, nałożonego strupa, by odkryć wrażliwość tkanek.
Nie umiała go jeszcze rozgryźć – jeszcze nie i nie zamierzała się na ten moment spieszyć (czy aby na pewno?). Sylwetki innych jednostek minęły ich jak fantomy sunące lekko nad ziemią; nie miały dzisiaj stanowić żadnego kluczowego elementu, ani facet, który przed chwilą lizał jej szyję, ani barman, którego próbowała poderwać jeszcze przed godziną.
Dosyć wcześnie zrozumiała, że świat przesiąkał zepsuciem niejednokrotnie większym od jej własnej natury – świat był okrutnie szpetny, choć delektowała się obarczaniem winą różnorodnych odmieńców i innych szlamowatych osobników, uznając ich za przyczynę swojej wewnętrznej skazy. Nie wzywała każdej dłoni zaciskanej pospiesznie na krzywiźnie talii, nie prosiła o każdy oddech pełzający po karku z tym samym, obrzydliwym przeczuciem, że jest dla innych wyłącznie piękną fasadą ciała, krótką chwilą słabości, o której później spróbują zamaszyście zapomnieć. Lubili mówić, że sama była wszystkiemu winna, że jest pokusą, zapominając, że wydobywała na wierzch ich własne, skryte pragnienia trzymane skrzętnie za ogrodzeniem zaciskających się zębów. Ludzie kochali maski, jedynie pod ich złudzeniem pozwalali wychylać się zagrzebanym sekretom. Wszystko, co było prawdą, zostało zawsze schowane w piwnicach podświadomości ziejących wściekle stęchlizną.
– Cholera...
Chwycił ją ciasno w ramiona, palce wbijając w jej kościstą frakturę, sprawiając że faktycznie gubiła balans i nie musiała już wcale przekręcać obcasów, szorując nimi po bruku – wtedy też zagrzmiał on.
HAHAHAHAHAHAHAHA o kurwa!
Skroń zapulsowała złowrogo, a opętany chichot iluzorycznie wypełnił jej bębenki, błagające o chwilowy azyl. Otaczający ich harmider zbuntowanego chaosu plebsowej przepychanki nie mógłby tego zagłuszyć.
Ale bas techniawy* rezonującej z wnętrza klubu mógłby.
Ciszej! Do jasnej cholery!
Walczyła z pomiocią drwiną, ale tak jak niestety podejrzewała, ta interakcja Salazara musiała bardzo ubawić, bo rechot nie przestawał kotłować się w jej głowie. Ugięła kolana, osuwając się ku chodnikowi, w cichej nadziei, że Jim jej nie złapie i uda jej się wyswobodzić z łechtającego Salazara dotyku.
W cichej nadziei, że Jim jak najbardziej ją złapie. 
– Zimno mi...– zdążyła wydukać przed zderzeniem z twardą taflą chodnika.

* oczywiście zdaję sobie sprawę, że takiej muzyki wtedy nie było, ale specyficzna konwencja literacka tej sesji mnie do tego zmusiła...


Chwasty trzeba wyrywać.
Jim
The Lightbringer in the streets,
Delightbringer in the sheets
Pożoga gorejąca w niebieskich oczach (he's always in heat!!) i figlarne iskierki ognia: te igrające w jego spojrzeniu – zawsze zbyt intensywnym, jak u męczennika przeżywającego ekstazę – i te pośród zmierzwionych wiatrem blond włosów, w których blask pochodni wydobywa rudawe refleksy świetlne. Pod opuszkami wiecznie poparzonych palców czai się obietnica płomieni. Sam jest niczym żyjący płomień, z ruchami, w których tkwi niewymuszona pewność siebie – ale i swego rodzaju nieprzewidywalność. Ogień otula tego postawnego (1,80 m) mężczyznę równie szczelnie, co płaszcz bożej łaski, i tylko woń kościelnych kadzideł potrafi zamaskować towarzyszący mu zawsze swąd dymu i zapach benzyny. Podstawowe wyposażenie Jima obejmuje: uśmiech cherubina z renesansowych obrazów, bardzo charakterystyczny, wyjątkowo głęboki głos, w którym przebrzmiewają nuty irlandzkiego akcentu, starą podręczną biblię, elegancki komplet składający się z białej koszuli, dopasowanych spodni, kamizelki i niewielkiego noża od Flynna (all removable) oraz drewnianego krzyżyka (NOT REMOVABLE), a także chęć zbawienia całego świata (w butonierce).

The Lightbringer
#8
02.03.2024, 01:37  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.08.2024, 15:51 przez The Lightbringer.)  
Jim, w przeciwieństwie do Diany, wierzył w ludzką dobroć - wierzył w bezinteresowność, która kazała pomagać, nawet, kiedy samemu nie miało się wiele, albo nie miało się wręcz nic; wierzył też w miłość, i w to, że potrafi czynić cuda: a skoro mogła przywrócić do życia jego brata - dawno już uznanego za zmarłego, i spisanego na straty - czy nie mogła ocalić także duszy jednej, zagubionej kobiety?

Oczywiście, że ją złapał.

Jeżeli bóg nie chciał jej ocalić, zamierzał zrobić to sam.

Poruszony widokiem pobladłej twarzy Diany, urwanym oddechem i rozbieganym spojrzeniem, pragnął tylko zabrać ją do kościoła, gdzie mogłaby poddać się zbawiennym inhalacjom z mirry i wonnych kadzideł, a potem może krótko zdrzemnąć pod obrusem ściągniętym z ołtarza. Z rozpaczą stwierdził jednak, że najbliższa świątynia - ta, z którą przybył, pielgrzym ciągnący z tłumem wiernych - jest położona zbyt daleko, by ciągać tam ogarniętą delirum Dianę omdlewającą teraz w jego ramionach jak w jakimś ekstatycznym szale religijnego uniesienia. Doszedł do wniosku, że chyba najszybciej byłoby ocucić ją kapką mocnego brandy - pamiętał z dzieciństwa, że tak robiło się na jego irlandzkiej wsi - a skąd szybciej wziąć alkohol, jak nie z nocnego klubu?

Westchnął, zrozpaczony... Ale i zdeterminowany.

- --defende nos in proelio... Satanam aliosque spiritus malignos, qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute in infernum detrude-- - mamrotał cierpliwie, odgarniając z twarzy kobiety jej anielskoblond włosy, podczas gdy paroksyzmy gniewu wykrzywiały jej buźkę. Kiedyś myślał, że ludzie sami są sobie winni, że sami sprowadzają na siebie zgubę, że słusznie wisi nad nimi widmo boskiej kary; rozpaczliwie chwytał się przykazań, by odnaleźć pozory kontroli, bo przecież sam nie panował nad własnym ciałem, nad destrukcyjną klątwą, wypalającą jego duszę od środka... Z wiekiem zrozumiał, że nie o to chodzi, by chować się za pozorami świętoszkowatości. Nie bez powodu Chrystus jako pierwszego zabrał ze sobą nieba "dobrego łotra". Człowiek w równym stopniu był zdolny do czynienia dobra, jak i zła, a światło nie zaistniałoby, gdyby bóg nie pozwolił najpierw ciemności panować ponad bezmiarem wód. Ludzie byli niedoskonali, i w tym tkwił cały sens wszechrzeczy; to właśnie sprawiało, że świat był okrutnie piękny. Nie wiedział, jakich grzechów dopuściła się kobieta, by tak cierpieć... Ale nie dbał o to.

Jim nie odmawiał pomocy nikomu, więc dlaczego miałby odmówić jej Dianie?

- Ogrzeję cię - starał się nadać zachryplałemu od krzyczenia modlitw głosowi kojące brzmienie, kiedy pomagał Dianie zapleść ramiona wokół swojej szyi, delikatnie podpierając przy tym jej plecy i sondując przytomność spojrzenia. - Mam ciepłe dłonie.
Chciał się do niej uśmiechnąć, ale to było trudne, kiedy martwił się o to, czy nie powinien jednak wrzucić jej teraz do jakiejś kadzi ze świętym krzyżmem albo pokropić wodą święconą.
Podnosząc się z ziemi, walnął odruchowo z bara w jakiegoś typa obok, żeby zrobił miejsce; był gotów osłonić wyczerpaną egzorcyzmem dziewczynę swoim ciałem, jeżeli to było konieczne.

- Rozstąpcie się, ludzie - wrzasnął, przeciskając się przemocą przez tłum, a choć ten nie rozstąpił się przed nim tak jak morze przed Mojżeszem, Jim był nie mniej zdeterminowany niż biblijny mędrzec; tamten jednak, z pieśnią na ustach, prowadził naród wybrany ku ziemi obiecanej - on zaś, z Dianą w ramionach, wiódł ją ku zatraceniu, a amen stało mu w gardle.
Bo dla Diany, gotów był nawet zejść do hadesowej czeluści, do leża demona neonów - zstąpić do piekieł - jeżeli oznaczałoby to, że potem czeka ich wniebowstąpienie.

Drzwi klubu, do których dopchał się przez chaotyczny zamęt ciał, mrugały do niego jak otchłanie. Pokrywało je grafitti; brokatowa farba wściekle mieniła się, obwieszczając wrzaskliwie: porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie.

Jim i Diana przekroczyli bramę do piekieł.

W uszach Jima echem odbijało się dudnienie pradawnych bębnów, wykonanych z gładko wyprawionych skór grzeszników; stado diabląt uderzało w kotły kośćmi połamanymi podczas tortur piekielnych, sycząc, rechocząc i pohukując przy tym, ich wycie będące niczym więcej niż obmierzłą parodią skarg skazańców, oczekujących końca niekończącej się męki.
Ale wykurwiste mają basy, szemrały smutne twarze bez wyrazu: te snujące się po mrocznej sali, obracające się w dziwnym transie na parkiecie spowitym sztuczną mgłą, ale i te podpierające ściany - ściany wyłożone hebanową boazerią, które, gdyby dłużej na nie popatrzeć, zdawały się napierać na ogarnięty ekstazą tłum. Jim mimowolnie przycisnął silniej Dianę do piersi, a jego palce, niebezpiecznie wbijające się w miękkość uda kobiety, zsunęły się z materiału jej sukienki na nagą skórę, kiedy ta poruszyła się w jego ramionach.

On chyba też potrzebował odrobiny brandy, bo kolana dziwnie się pod nim ugięły.

- Gdzie tu jest jakiś bar? - spytał jakiegoś mężczyznę z mętnym spojrzeniem paralityka. Ten tylko łypnął, i palcem pokazał na neonowy napis, który skrył się w niszy zajmowanej przez strefę dla VIPów, obwieszczając swą nadnaturalną bielą: KRĄG I: PRZEDPIEKLE.

- Gościu, bar masz dopiero na trzecim kręgu.

Koniec sesji


gniew mój wybuchnie
jak ogień będzie płonął
i nikt nie zdoła go zgasić
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Diana Mulciber (2170), The Lightbringer (4530)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa