14.12.2023, 16:56 ✶
Erratycznie migające neonowe odblaski odbijały się w jej źrenicach jak kalejdoskopowe kryształy.
Choć północ miała dopiero skraść się po tarczy zegara, noc była już barwna od świetlnego lustra nieba – jedna z tych, w których gwiezdny firmament wydawał się oczom tak rozległy i rozgałęziony, jakby rozłamał się i podzielił na labirynt odrębnych niebios, skroplonych rzęsistym deszczem gwiazd.
Od kilku długich tygodni sypiała zwrócona plecami do okna, w rozciągniętym swetrze, zbyt ciepłym na tę porę roku; odpoczywała, a przynajmniej tak wszystkim wmawiała, lecz czuła się coraz bardziej zmęczona, jakby mięśnie osunęły się wzdłuż ścięgien i zapadły pomiędzy wygięcia kości. Wino, dużo wina i dużo prochów jakoś wlewały w nią ostatki życiowej energii, ale ten puchar nigdy nie był pełny.
Daj mi wolność.
Tej nocy śnił jej się Donald. Ironicznie, bo gdy nieustannie dyszał nad jej ramieniem, nie śniła o nim w ogóle. Czasem migał gdzieś w tle, był raczej obiektem i atrapą niż poważnym, realnym tworem podświadomości – za to była mimo wszystko wierna wszystkim wyniszczeniom jakie sobie sprawiała; pletły wstęgi tak nieskładnego absurdu, że nie znajdywało się tam miejsce na postacie tak osadzone w jej rzeczywistości, jak Donald.
Alex w tym samym śnie również jakoś się zjawił. Smutek zalał jego twarz, cień nieznanego bytu przykrył jego oblicze. Wyciągała ku niemu dłoń, krążyła za nim, próbując wyrównać nierówny krok, ale nie potrafiła, nie kiedy niewidzialna siła uporczywie opóźniała jej ruchy. Oddalał się nie ruszając kończynami; sunął przed nią niczym markotna zjawa. Aż w końcu zniknął.
Kiedy obudziła się nad ranem, mokra od potu, z oniryczną winietą lęku zakrzywiającą się pomrokiem wokół źrenic, senne obrazy wydawały się osuwać głęboko w jej ciało. Aż się całkowicie rozmyły i o nich zapomniała.
Nawet teraz, pośród ławicy przepływających w klubie ciał, pozwalała sobie zbaczać myślami ku wszystkim dniom, kiedy obolała chowała twarz w dłoniach; suchą, bo pustką zaległą w środku nie potrafiła odpalić żadnej łzawej iskry. One dawno umarły.
To trochę świętokradztwo, co nie?
Ale teraz nie powinno istnieć nic innego niż ta muzyczna napierdalanka rozsadzająca uszy. Światła klubu nocnego Madonna pulsowały rytmicznie, przeszywając ciemność jak błyskawice tańczące w rytmie niekończących się taktów. Sufit wyścielany lustrami, odbijał przydymioną półmrokiem feerię kolorów, tworząc efekt niekończącej się, rozległej przestrzeni. Na parkiecie ludzikowy tłum poruszał się w nieustającym, hipnotyzującym rytmie, każdy ruch, każdy krok, był jak odzwierciedlenie jakiegoś wewnętrznego tarcia, gdzie czas i rzeczywistość przestawały mieć znaczenie.
Obok niej, nieznajomy w czarnej koszuli, wodził niespokojnymi palcami po jej zroszonej od potu skórze; ich ruchy raz splatały się, raz oddalały, by znów zbliżyć się w ciasnym, tanecznym duecie. Były tylko impulsy, zwierzęce, natarczywe, proste - cielesna bliskość, zachłanność krążąca w żyłach. Było też zniszczenie, tłoczone w komnatach serca, szum upojenia w skroni i pragnienie tańca suchych warg.
– Zapalimy?
Poprowadziła ich z dala od tej duchoty, na zewnętrzną część klubu oddzieloną od plebejskiego gwaru barierką. Z jakiegoś powodu na zewnątrz było niemalże równie głośno co w środku, ale nie potrafiła początkowo zidentyfikować dlaczego.
Maaadoonnooo czarna madonnnooo
Najpierw ich usłyszała, potem ujrzała - procesję białych szat, zarówno śpiewającą jak i skandującą nieznane jej słowa. Hmm, nawet buja pomyślała Diana, kiwając się w takt chóralnego śpiewu, odpalając przy tym smaczniutkiego papieroska.
Choć północ miała dopiero skraść się po tarczy zegara, noc była już barwna od świetlnego lustra nieba – jedna z tych, w których gwiezdny firmament wydawał się oczom tak rozległy i rozgałęziony, jakby rozłamał się i podzielił na labirynt odrębnych niebios, skroplonych rzęsistym deszczem gwiazd.
Od kilku długich tygodni sypiała zwrócona plecami do okna, w rozciągniętym swetrze, zbyt ciepłym na tę porę roku; odpoczywała, a przynajmniej tak wszystkim wmawiała, lecz czuła się coraz bardziej zmęczona, jakby mięśnie osunęły się wzdłuż ścięgien i zapadły pomiędzy wygięcia kości. Wino, dużo wina i dużo prochów jakoś wlewały w nią ostatki życiowej energii, ale ten puchar nigdy nie był pełny.
Daj mi wolność.
Tej nocy śnił jej się Donald. Ironicznie, bo gdy nieustannie dyszał nad jej ramieniem, nie śniła o nim w ogóle. Czasem migał gdzieś w tle, był raczej obiektem i atrapą niż poważnym, realnym tworem podświadomości – za to była mimo wszystko wierna wszystkim wyniszczeniom jakie sobie sprawiała; pletły wstęgi tak nieskładnego absurdu, że nie znajdywało się tam miejsce na postacie tak osadzone w jej rzeczywistości, jak Donald.
Alex w tym samym śnie również jakoś się zjawił. Smutek zalał jego twarz, cień nieznanego bytu przykrył jego oblicze. Wyciągała ku niemu dłoń, krążyła za nim, próbując wyrównać nierówny krok, ale nie potrafiła, nie kiedy niewidzialna siła uporczywie opóźniała jej ruchy. Oddalał się nie ruszając kończynami; sunął przed nią niczym markotna zjawa. Aż w końcu zniknął.
Kiedy obudziła się nad ranem, mokra od potu, z oniryczną winietą lęku zakrzywiającą się pomrokiem wokół źrenic, senne obrazy wydawały się osuwać głęboko w jej ciało. Aż się całkowicie rozmyły i o nich zapomniała.
Nawet teraz, pośród ławicy przepływających w klubie ciał, pozwalała sobie zbaczać myślami ku wszystkim dniom, kiedy obolała chowała twarz w dłoniach; suchą, bo pustką zaległą w środku nie potrafiła odpalić żadnej łzawej iskry. One dawno umarły.
To trochę świętokradztwo, co nie?
Ale teraz nie powinno istnieć nic innego niż ta muzyczna napierdalanka rozsadzająca uszy. Światła klubu nocnego Madonna pulsowały rytmicznie, przeszywając ciemność jak błyskawice tańczące w rytmie niekończących się taktów. Sufit wyścielany lustrami, odbijał przydymioną półmrokiem feerię kolorów, tworząc efekt niekończącej się, rozległej przestrzeni. Na parkiecie ludzikowy tłum poruszał się w nieustającym, hipnotyzującym rytmie, każdy ruch, każdy krok, był jak odzwierciedlenie jakiegoś wewnętrznego tarcia, gdzie czas i rzeczywistość przestawały mieć znaczenie.
Obok niej, nieznajomy w czarnej koszuli, wodził niespokojnymi palcami po jej zroszonej od potu skórze; ich ruchy raz splatały się, raz oddalały, by znów zbliżyć się w ciasnym, tanecznym duecie. Były tylko impulsy, zwierzęce, natarczywe, proste - cielesna bliskość, zachłanność krążąca w żyłach. Było też zniszczenie, tłoczone w komnatach serca, szum upojenia w skroni i pragnienie tańca suchych warg.
– Zapalimy?
Poprowadziła ich z dala od tej duchoty, na zewnętrzną część klubu oddzieloną od plebejskiego gwaru barierką. Z jakiegoś powodu na zewnątrz było niemalże równie głośno co w środku, ale nie potrafiła początkowo zidentyfikować dlaczego.
Maaadoonnooo czarna madonnnooo
Najpierw ich usłyszała, potem ujrzała - procesję białych szat, zarówno śpiewającą jak i skandującą nieznane jej słowa. Hmm, nawet buja pomyślała Diana, kiwając się w takt chóralnego śpiewu, odpalając przy tym smaczniutkiego papieroska.
Chwasty trzeba wyrywać.