Ten spokój jednak jaki między nimi zapanował, zapach świecy, chrobot paznokci po twardej skórce chleba, pękającej podczas dzielenia... Serce zacisnęła mu tęsknota zmieszana z nadzieją, teraz w towarzystwie tego, przy którym mógł sobie na to pozwolić, choć wciąż jeszcze bał się z nim o tym porozmawiać. Językiem zwilżył zaschłą wargę i trzymając swój kawałek chleba powiedział cicho:
– Larga dea Vestis, mater, patrona, dator pacis ac civitatis ordo. Nunc me invenio in via nova et inopinata
Nova via quae solus ire vereor. Tuum peto subsidium, amorem et manum adjutricem. Dirige me de directione mea, et de semitis tuis declina me. Adiuva me progredi, non retrorsum. Da mihi consolationem, cum opus est.Da mihi fortitudinem in dubio sui temporis. Benedic semitam meam et iter per illam et domum meam ab omni malo, ut sit locus quietis et resurrectionis...– umilkł uśmiechając się zmieszany refleksją, że zwykł szukać duchowej strawy, mistycznych uniesień podczas kontemplacji sztuki, a nie w tak prostych, przyziemnych, niezwykłych aktywnościach.
Po chwili milczenia, gdy wiedział że ręka mu nie zadrży gdy sięgnie po miękki rogalik, wziął swoje śniadanie i podjął:
– Po śniadaniu chciałbym jeszcze rzucić ochronne zaklęcie na dom, a potem będziemy mogli skoczyć. Idziesz od razu do Departamentu?– zapytał, a potem zamyślił się nad pustą jeszcze filiżanką herbaty. Dzisiejszy dzień był wymagający na wielu frontach. Zdecydowanie zbyt wielu. – Zajrzałbyś mi jeszcze do fusów? Tak na dziś, żebym wiedział jak wysoko trzymać gardę?