adnotacja moderatora
Rozliczono - Anthony Shafiq - osiągnięcie Badacz tajemnic I
—02/08/1972—
Anglia, Londyn
Lorien Johanna Mulciber & Anthony J. Shafiq
![[Obrazek: etKegqh.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=etKegqh.png)
And I gave myself to the poem.
And the poem gave to me.
And I gave myself to the sky.
And the sky gave to me.
And I gave myself to the wind.
And the wind took what I gave
and passed it to the sky.
And I gave myself to wine.
And wine gave to me.
And I gave myself to candlelight.
And candlelight gave to me.
And I gave myself to memory.
And memory took what I gave
and passed it to candlelight.
![[Obrazek: etKegqh.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=etKegqh.png)
And I gave myself to the poem.
And the poem gave to me.
And I gave myself to the sky.
And the sky gave to me.
And I gave myself to the wind.
And the wind took what I gave
and passed it to the sky.
And I gave myself to wine.
And wine gave to me.
And I gave myself to candlelight.
And candlelight gave to me.
And I gave myself to memory.
And memory took what I gave
and passed it to candlelight.
Spotkali się tak zwanym, o ironio przelotem, podczas jarmarku na którym zwykle Anthony'ego nie było. Lammas, jako sabat w całości poświęcony żniwom, a więc wsi, za którą mężczyzna zdecydowanie nie przepadał, pozostawało poza obrębem jego zainteresowań. Zwłaszcza w tym roku, kiedy tak mało był widoczny w Ministerstwie w ogóle, jak również po ostatnim przyjęciu karnawałowym zawieszając działalność towarzyską na poczet żałoby po swoim starszym bracie. Twarz Anthony'ego prędzej można było zobaczyć na ulicy Pokątnej, i to też nie na żywo, a z ruchomych plakatów domu Rosier, promujących najnowszą linię swoich garniturów. I choć paszkwil napisany na jego temat w oczywisty sposób należało dzielić na dwa, to jednak jego nieobecność była odczuwalna nie tylko brakiem unoszących się w powietrzu orientalnych perfum, które regularnie sprowadzał sobie z Egiptu.
A potem proszę, Lammas i on, cały na biało, choć będąc precyzyjnym – cały na piaskowo, z jasnymi od słońca włosami i twarzą rozszerzoną uśmiechem, rozdawał lśniące w słońcu opalizująco swoje najświeższe wino, wprost z ciemnych prowansalskich piwnic prywatnej, choć całkiem dobrze na Wyspach rozpromowanej winnicy Château des Dragons. Wino, którego nie dał wypić swojej przyjaciółce, nie chcąc by kalała swoje usta czymś przeznaczonym dla mas. Zaproszenie przyszło samo przez się, następnego dnia więc drobna sędzina miała szansę wspiąć się na pierwsze piętro do prywatnego apartamentu Anthony'ego, który ten otrzymał w dniu pełnoletności od swojej matki. Apartament ten umieszczony nad Biblioteką Parkinsonów magicznie poszerzony dla komfortu użytkowania był częstym miejscem ich spotkań w czasach, gdy klątwa nie dawała się aż tak we znaki.
Anthony usłużnie otworzył jej drzwi, które wprowadzały bezpośrednio do obszernego i jasnego pokoju dziennego. Zbliżała się siedemnasta, wysokie okna wpuszczały ciepłe sierpniowe słońce, przynosząc trochę łagodności klasycznie pomyślanej przestrzeni. I choć zieleń mandarynkowych drzew była kojąca pośród luster i wysokich pilastrów, to długi konferencyjny stół nie zachęcał do spoczynku. To było miejsce, gdzie Anthony poświęcał czas na krótkie spotkania ludzi, którzy nie byli zbyt blisko jego kręgu. Interesanci.
Ale ona nie była interesantką.
Poszli więc dalej, bielą korytarza, omijając drzwi do łazienki dla gości, kolejne dwie pary przeznaczone do sypialni dla gości, aż w końcu czwarte prowadziły do gabinetu. Dla kontrastu, dla swoistego yin i yang, tenże utrzymany był w czerni. Ściany po prawej i lewej stanowiły obszerne gabloty – za wielką drewnianą katedrą były to przestrzenie na eksponaty, wybrane artefakty ze smoczej kolekcji gospodarza. Po prawej niewielki podręczny księgozbiór, choć niewątpliwie kusiłby każdego bibliofila ukrytymi weń pierwodrukami. Pod owym księgozbiorem ustawione były wygodne fotele. Na stoliczku czekały dwie butelki, odpowiednio schłodzone, już otwarte, by mogły pooddychać przed degustacją oraz cztery kieliszki - dwa do białego, dwa do czerwonego wina. Coś specjalnego – wspominał, gdy widzieli się poprzedniego dnia.
–Mia bella signora, masz ochotę coś zjeść, w sumie umówiliśmy się na wino, jeśli jednak masz ochotę na małe ciasteczka? Przekąski? Jedno Twoje słowo – z oczywistych względów używał jej rodzimej mowy. Włoski był językiem dobrym do oper i wielkich dramatów, wiedział jednak jak rzadko, zwłaszcza w Anglii miała okazję rozszerzyć wargi włoskim słońcem. Skłonił się raz jeszcze przed nią usłużnie, wskazując siedzisko, samemu zaś zajmując to umieszczone na przeciwko niej.– Wczorajszy dzień... Nie wiem jak dla Ciebie, ale dla mnie był okropnie długi – przeciągał brzmiące samogłoski, szeroka gestykulacja przychodziła sama z siebie, jako nieodłączny element włoskiego sposobu wyrażania siebie. –Prawiem się zabił porannym bieganiem! Moje serce zniesie ledwie dziesięć kroków truchtu, a potem... – Uśmiechnął się szeroko rozkładając ręce. –Ale... opowiadaj jak się miewasz. Mam wrażenie, że nie rozmawialiśmy latami. – podjął energicznie, podnosząc się z oparcia po to, by w wychyleniu sięgnąć po jaśniejszą z butelek. Pozbawiona obwoluty, pozbawiona imienia. Zagadka, którą lubił stawiać przed swoimi gośćmi, ciekaw czy rozpoznają szczep. Czy będą w stanie palcem przejechać po mapie i wskazać państwo, może region nawet z którego pochodzi wino którym ich częstował. I były to zagadki czasem prostsze, czasem trudniejsze, albowiem Shafiq mimo swoich poglądów, nie cofał się przed serwowaniem wina mugolskiego.
Cichy chlupot wypełnił przestrzeń między nimi i jeśli Lorien zdecydowała się spróbować tego jasnego, słomkowego trunku, mogła poczuć wytrawną lekkość, pociągniętą subtelnie aromatem brzoskwiń i gruszek, otoczonych bielą gron typu viura. Tylko, że viura nie były gronami Prowansji, a więc nie mogły pochodzić z francuskiego Domu Smoków. Anthony zamilkł trzymając własny kieliszek i tylko patrzył i czekał, na kolejne słowa. Chciał zdjąć z jej barków pragmatyzm codziennych trudów. Chciał usłyszeć opowieść, poezję, która płynęła wraz ze smakiem i aromatem unoszących się na finiszu cytrusów łagodzonych waniliowym, mlecznym aksamitem.
A potem proszę, Lammas i on, cały na biało, choć będąc precyzyjnym – cały na piaskowo, z jasnymi od słońca włosami i twarzą rozszerzoną uśmiechem, rozdawał lśniące w słońcu opalizująco swoje najświeższe wino, wprost z ciemnych prowansalskich piwnic prywatnej, choć całkiem dobrze na Wyspach rozpromowanej winnicy Château des Dragons. Wino, którego nie dał wypić swojej przyjaciółce, nie chcąc by kalała swoje usta czymś przeznaczonym dla mas. Zaproszenie przyszło samo przez się, następnego dnia więc drobna sędzina miała szansę wspiąć się na pierwsze piętro do prywatnego apartamentu Anthony'ego, który ten otrzymał w dniu pełnoletności od swojej matki. Apartament ten umieszczony nad Biblioteką Parkinsonów magicznie poszerzony dla komfortu użytkowania był częstym miejscem ich spotkań w czasach, gdy klątwa nie dawała się aż tak we znaki.
Anthony usłużnie otworzył jej drzwi, które wprowadzały bezpośrednio do obszernego i jasnego pokoju dziennego. Zbliżała się siedemnasta, wysokie okna wpuszczały ciepłe sierpniowe słońce, przynosząc trochę łagodności klasycznie pomyślanej przestrzeni. I choć zieleń mandarynkowych drzew była kojąca pośród luster i wysokich pilastrów, to długi konferencyjny stół nie zachęcał do spoczynku. To było miejsce, gdzie Anthony poświęcał czas na krótkie spotkania ludzi, którzy nie byli zbyt blisko jego kręgu. Interesanci.
Ale ona nie była interesantką.
Poszli więc dalej, bielą korytarza, omijając drzwi do łazienki dla gości, kolejne dwie pary przeznaczone do sypialni dla gości, aż w końcu czwarte prowadziły do gabinetu. Dla kontrastu, dla swoistego yin i yang, tenże utrzymany był w czerni. Ściany po prawej i lewej stanowiły obszerne gabloty – za wielką drewnianą katedrą były to przestrzenie na eksponaty, wybrane artefakty ze smoczej kolekcji gospodarza. Po prawej niewielki podręczny księgozbiór, choć niewątpliwie kusiłby każdego bibliofila ukrytymi weń pierwodrukami. Pod owym księgozbiorem ustawione były wygodne fotele. Na stoliczku czekały dwie butelki, odpowiednio schłodzone, już otwarte, by mogły pooddychać przed degustacją oraz cztery kieliszki - dwa do białego, dwa do czerwonego wina. Coś specjalnego – wspominał, gdy widzieli się poprzedniego dnia.
–Mia bella signora, masz ochotę coś zjeść, w sumie umówiliśmy się na wino, jeśli jednak masz ochotę na małe ciasteczka? Przekąski? Jedno Twoje słowo – z oczywistych względów używał jej rodzimej mowy. Włoski był językiem dobrym do oper i wielkich dramatów, wiedział jednak jak rzadko, zwłaszcza w Anglii miała okazję rozszerzyć wargi włoskim słońcem. Skłonił się raz jeszcze przed nią usłużnie, wskazując siedzisko, samemu zaś zajmując to umieszczone na przeciwko niej.– Wczorajszy dzień... Nie wiem jak dla Ciebie, ale dla mnie był okropnie długi – przeciągał brzmiące samogłoski, szeroka gestykulacja przychodziła sama z siebie, jako nieodłączny element włoskiego sposobu wyrażania siebie. –Prawiem się zabił porannym bieganiem! Moje serce zniesie ledwie dziesięć kroków truchtu, a potem... – Uśmiechnął się szeroko rozkładając ręce. –Ale... opowiadaj jak się miewasz. Mam wrażenie, że nie rozmawialiśmy latami. – podjął energicznie, podnosząc się z oparcia po to, by w wychyleniu sięgnąć po jaśniejszą z butelek. Pozbawiona obwoluty, pozbawiona imienia. Zagadka, którą lubił stawiać przed swoimi gośćmi, ciekaw czy rozpoznają szczep. Czy będą w stanie palcem przejechać po mapie i wskazać państwo, może region nawet z którego pochodzi wino którym ich częstował. I były to zagadki czasem prostsze, czasem trudniejsze, albowiem Shafiq mimo swoich poglądów, nie cofał się przed serwowaniem wina mugolskiego.
Cichy chlupot wypełnił przestrzeń między nimi i jeśli Lorien zdecydowała się spróbować tego jasnego, słomkowego trunku, mogła poczuć wytrawną lekkość, pociągniętą subtelnie aromatem brzoskwiń i gruszek, otoczonych bielą gron typu viura. Tylko, że viura nie były gronami Prowansji, a więc nie mogły pochodzić z francuskiego Domu Smoków. Anthony zamilkł trzymając własny kieliszek i tylko patrzył i czekał, na kolejne słowa. Chciał zdjąć z jej barków pragmatyzm codziennych trudów. Chciał usłyszeć opowieść, poezję, która płynęła wraz ze smakiem i aromatem unoszących się na finiszu cytrusów łagodzonych waniliowym, mlecznym aksamitem.