• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 … 14 Dalej »
[1969] Marsz Praw Charłaków | Rodolphus, Anthony

[1969] Marsz Praw Charłaków | Rodolphus, Anthony
Syn koleżanki twojej starej
We don't have to talk, We don't have to dance, We don't have to smile, We don't have to make friends
Ma czarne jak smoła włosy, zwykle zaczesane do tyłu, i nienaturalnie jasnoszare, przenikliwe oczy. Wyróżnia go blada cera i uprzejmy uśmiech błąkający się na ustach, który jednak nigdy nie ma odzwierciedlenia w oczach, oraz wysoki wzrost (190 cm). Jest zawsze porządnie ubrany w ciuchy z najlepszego materiału - nieważne gdzie aktualnie się znajduje i co robi. Na palcu serdecznym prawej ręki nosi duży sygnet z głową węża.

Rodolphus Lestrange
#1
10.09.2024, 14:31  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.11.2024, 22:36 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Rodolphus Lestrange - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
Rozliczono - Anthony Shafiq - osiągnięcie Pierwsze koty za płoty

1969

Jesienne popołudnie w Londynie to zawsze był czas, gdy miasto stawało się malowniczym kalejdoskopem kolorów. Słońce, chociaż znajdowało się coraz niżej na niebie, emitowało ciepłe promienie, które delikatnie oświetlały liście drzew w odcieniach złota, pomarańczy i czerwieni. Ulice powoli pokryte były dywanem opadłych liści, które szeleściły pod stopami przechodniów. Na szczęście w Magicznym Londynie dbano o to, by nie panował tu nieporządek. Wszystko było regularnie sprzątane, a jedynymi objawami nadchodzącej jesieni były ogołocone z liści drzewa oraz pogoda, którą Rodolphus osobiście preferował od innych pór roku. Zima była za zimna, nie przepadał za zbyt wieloma warstwami ubrań. Z kolei lato było zbyt gorące, a wiosna: zbyt deszczowa i nieprzewidywalna. Jesień z kolei nie rozczarowywała - była przewidywalna, nawet jeżeli akurat w danym tygodniu padało mocniej, niż w innych. Było chłodno, ale nie za zimno. To był czas, gdy świat zwalniał i powoli układał się do snu. Lestrange miał wtedy jako taki spokój, co mu bardzo odpowiadało.


Spacerując uliczkami Londynu można było dostrzec charakterystyczne dla tej pory roku elementy. W kawiarniach na rogach ulic zapach świeżo parzonej kawy i cynamonowych bułeczek przyciągał mieszkańców. Ludzie siedzieli przy stolikach na zewnątrz, owinięci w kolorowe szale, rozmawiając przy filiżankach gorącego napoju. Duża część z nich preferowała jednak ciepłe, przytulne wnętrza, w których nie wiało chłodem. Zapewne małe dzieci bawiły się w zbieranie kasztanów i budowanie małych stosów liści, podczas gdy dorośli spacerowali ze swoimi zwierzętami lub spieszyli się do pracy. Atmosfera była pełna nostalgii za końcem lata. W oddali słychać było dźwięki jazzu, wydobywające się z lokalnych klubów muzycznych, które zachęcają do wieczornego relaksu przy dobrej muzyce.

Na niebie zaczynały pojawiać się chmury, zapowiadające nadchodzący deszcz, co było typowe dla londyńskiej jesieni. Mimo to mieszkańcy wydawali się być przygotowani – wielu z nich miało przy sobie parasolki lub peleryny przeciwdeszczowe lub po prostu różdżki, którymi mogli utworzyć nad sobą magiczny parasol. Uliczne latarnie zaczynały się włączać wcześniej niż zwykle, tworząc przytulną atmosferę.

Tak prezentował się obraz londyńskiej jesieni również w magicznej części tego miasta. Teraz jednak, tego konkretnego dnia, było inaczej. Nie było tu nostalgii i spokoju - było za to zamieszanie i pełne niepokoju biegi. Lestrange nie do końca wiedział, o co chodziło. Szedł ulicami Magicznego Londynu, obserwując otoczenie. Nie słyszał, żeby miało się dzisiaj dziać coś niezwykłego, ale nie był jeszcze w wieku, który nakazywał mu baczną ostrożność. Dopiero się tego uczył - zdobywania i przesiewania informacji. Obecnie był tak zaangażowany w swoje większe i mniejsze projekty, że po prostu część rzeczy mu umykała. To się miało oczywiście zmienić w kolejnych latach, ale przecież to nie było tak, że Rodolphus od razu urodził się taką osobą, jaką był w 72 roku. Każdy popełniał błędy, mniejsze i większe. Ten miał być mniejszy, acz nad wyraz irytujący.

Ktoś go szturchnął i wymamrotał krótkie "przepraszam", na co Lestrange wcale nie zareagował. Strzepnął tylko niewidzialny pyłek z rękawa wełnianego płaszcza i szedł dalej, ale im dalej w "las", tym więcej osób mijał. W końcu zrobił się taki tłum, że ciężko było się przecisnąć dalej. I oczywiście, że mógłby się po prostu teleportować do swojego mieszkania, ale skłamałby, gdyby powiedział, że nie zainteresowało go to, co się tu działo. Zwłaszcza że z oddali słyszał stłumione krzyki i nawoływania. Miał szczęście, że nie pracował w innym Departamencie, bo zapewne musiałby udać się w tamtą stronę niezwłocznie, wymachując durną odznaką brygadzisty. Pracował jednak w Departamencie Tajemnic, więc w teorii mógł po prostu to wszystko olać, gdyby nie jego wrodzona ciekawość. Stanął więc z tłumem i bezczelnie nadstawił ucha.
- Też mamy prawo żyć!
- Koniec z uciskiem!
- Koniec z pogardą!
Hasła były... Cóż. Dość jednoznaczne, ale nic mu nie mówiły. Zerknął więc na kobietę, która stała obok niego i skubała zębami skórkę przy paznokciu. Obrzydliwe.
- Co się dzieje? - zapytał cicho, nieznacznie się nachylając. Nieznajoma mu czarownica drgnęła, a potem zerknęła na Rodolphusa z nieukrywanym zaskoczeniem w oczach.
- To pan nie wie? Charłaki wyszły na ulicę - odpowiedziała równie cicho, kręcąc głową. - Wyobraża pan sobie, co się teraz będzie działo?
Lestrange nie odpowiedział. Przeniósł wzrok na tłumek, który jako jedyny się poruszał i miał transparenty. Nie krył przy tym swojej irytacji. Wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia, przybierając tym samym wyraz twarzy dokładnie taki sam, jak reszta czarodziejów, którzy stali obok niego. Mało kto był zadowolony z tego, co się działo w tej chwili.

I to było widać nie tylko po minach osób, które tutaj stały. Naprzeciwko tłumku z transparentami pojawił się drugi - wszyscy byli ubrani w szaty. Odświętne, mniej odświętne... Ale szaty i kapelusze, które sugerowały doskonale, z kim mają do czynienia.
- Macie się rozejść, co to ma być!
- To zamach na istniejący obecnie porządek!
- Przeszkadzacie ludziom w załatwianiu swoich spraw! Tak chcecie im podziękować za to, że was przyjęli!?

Robiło się gorąco. Na ustach Rodolphusa pojawił się nieznaczny, krzywy uśmieszek. Miał wracać do domu, ale nic się nie stanie jak poobserwuje tę komedię jeszcze przez chwilę. Wyróżniał się z tłumu - górował nad ludźmi o co najmniej głowę. Był doskonale widoczny, nawet jeżeli starał się nie rzucać w oczy. Sam też specjalnie się nie rozglądał, czy w okolicy nie znajduje się ktoś znajomy, bo i po co? Przystanął tutaj, by obejrzeć show, które właśnie się zaczynało. Jeden z charłaków zamachnął się transparentem i walnął gadającego czarodzieja prosto w głowę.
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#2
16.09.2024, 19:07  ✶  
To był wyjątkowo dobry dzień i Anthony'emu przyświecał wyjątkowo dobry nastrój. Już w przyszłym miesiącu miał być daleko stąd, w innym świecie, w innym życiu, pełnym absurdalnie odmiennych od londyńskiej rzeczywistości doświadczeń. Już w przyszłym miesiącu, miał się wyrwać z tej szarości, z miałkości, już w przyszłym miesiącu jego życie mogło rozbłysnąć jaskrawym światłem. Chociaż na moment, chociaż na chwilę...

To był wyjątkowo dobry dzień, nawet jeśli w świecie czarodziejów bzyczało jak w Ulu. Gdyby ktoś zapytał o zdanie Shafiq'a, ten z pewnością machnąłby na to z lekceważeniem. Przez ponad dziesięć lat piastował urząd na powrót w Ministerstwie Magii, od ponad trzech cieszył się wygodnym i mało zwracającym na siebie uwagę stołkiem szefa Organu Międzynarodowych Standardów Handlu Magicznego. Kiedyś musiał mocno gimnastykować się, aby coś przemycić. Dziś dwa podpisy otwierały mu bramę Wielkiej Brytanii na absolutnie każdą rzecz, jaka mu się wymarzyła. Zdawał sobie sprawę z tego, że pycha kroczy przed upadkiem, a bezczynność rodzi herezję, ale na wszystkich bogów zamieszkujących przed wiekami Olimp, czyż nie było to życie doskonałe?

Dlatego też takie incydenty jak mugolacki Minister Magii czy charłacze ruchy, traktował z pobłażaniem, jako przejaw życia w społeczności równie zjadliwy co trądzik, lub zajada w kąciku ust. Nic wielkiego. Nic spędzającego sen z powiek, szczególnie jeśli ma się kontrakt z władnymi Potterami.

Za parę miesięcy miał to samo powiedzieć o Śmierciożercach i manifeście tak zwanego Lorda Voldemorta.

Za parę miesięcy miał się pomylić.

Ale dziś, był wyjątkowo dobry dzień, pogoda nadawała się wspaniale na spacer uliczkami magicznej dzielnicy. A potem rejwach, tumult, zdziczałe okrzyki. Skrzywił się, jakby coś zaśmierdziało w okolicy i być może, był to odór powietrza wypuszczanego przez cherłackie płuca przekrzykujące się z całkiem wprawnymi w magię. Nagle przez jego umysł przeszła myśl, że może on ma dzisiaj służbę, może on stoi na straży prawa i porządku podczas tej manifestacji, pilnuje aby nie doszło do rękoczynów, pręży idealne ciało po akceptowalnie skrojonym mundurem? Może byłoby ciekawie podejść, rzucić tylko okiem, złapać błysk złocistych topazów osadzonych w przystojnej twarzy...

To był impuls, to były kroki sterowane tęsknotą, małe oszustwo, jak uszczknięcie Wergiliuszowi kawałka ciasta nim zostało podane do stołu dla gości. Ta krótka chwila mogłaby uczynić ten dzień jeszcze lepszym, a nadłożenie kroków było małą do tego ceną.

A wiec podszedł, rychło zdał sobie sprawę z tego, że spośród wielu jego błyskotliwych pomysłów, ten nie należał do najlepszych. Krzyki narastały, powietrze falowało od rozognionego tłumu, który w swojej naturze był zwyczajnie tępy. Stał z tyłu lustrując szarymi oczyma przestrzeń, analizując sytuację, patrząc kto i jak się zachowuje. Z ciekawości. Z zahipnotyzowania ludźmi wygłodniałymi skandalu i burdy. Niemal czuł posmak oczekiwania, niemal słyszał jak serca zespalają się we wspólnym rytualnym pulsie mordu.

Palce miał położone przez cały czas na różdżce, smocze włókno błagało wręcz o wyzwolenie swego potencjału, na podniebieniu tak łatwo mógł poczuć woń siarki w pragnieniu spopielenia tych głupców. Był jednak czujny, w pełni świadomy jak szybko może zmienić się sytuacja. Zobaczył to niemal jednocześnie. Niewiele wyższą od siebie sylwetkę stojącego przed nim Rodolphusa i lecący w ich kierunku transparent. Z impetem, z trajektorią prosto w tłum.

Protego!

To przychodziło intuicyjnie, ochrona była jego domeną. Ochrona prywatności, ochrona ciała, ochrona skarbów, które z taką pieczołowitością gromadził w podziemiach swojej rezydencji. Ochrona zasobów, nawet jeśli byłyby to zasoby ludzkie. A mości pan Lestrange należał do rodziny na której Anthony'emu akurat zależało. Zbyt wiele interesów ich łączyło teraz, by nie dorzucić do tego kilku groszy więcej męskiej wdzięczności i dobrego słowa, które później mogło pójść przyklejone do nazwiska niepozornego szefa, niepozornego oddziału.

Zaraz potem gdy tarcza zalśniła promieniście, a transparent połamawszy się o nią spłynął pozbawiony impetu w kawałkach na boki,  zaraz gdy ludzkie gapie zadarły głowy w tępym niezrozumieniu, że komuś ów transparent mógł zrobić srogą krzywdę... zaraz potem Anthony dotknął różdżką swojego gardła i krzyknął potężnie, z głębi swojej przepony:

– PROWOKACJA! – informując służby (ach, czy był tam i on? Czy zacisnął doskonale ciosaną szczękę słysząc jego głos, czy teraz chroniłby bardziej wiedząc, że Anthony może być gdzieś ukryty w tłumie gapiów?) o zaistniałej sytuacji. Ów pocisk nie mógł być rzucony ręcznie, o tym, komuś zaklęcie wyszło za dobrze, a on jako przykładny obywatel...

– Chleba i igrzysk?– zagadnął z kpiącym uśmiechem wychudłego Lestrange'a. – Chodźmy stąd, teraz będzie już tylko gorzej – zasugerował gładko, wciąż trzymając różdżkę, wciąż w gotowości, by osłonić ich taktyczny odwrót z miejsca, w którym temperatura powoli sięgała wrzenia. Czy jego okrzyk tylko wzmógł chaos? Być może. Musiał zadbać, żeby młodemu Longbottomowi nie nudziło się tego dnia. Jeśli był gdzieś w tłumie. Jeśli...
Syn koleżanki twojej starej
We don't have to talk, We don't have to dance, We don't have to smile, We don't have to make friends
Ma czarne jak smoła włosy, zwykle zaczesane do tyłu, i nienaturalnie jasnoszare, przenikliwe oczy. Wyróżnia go blada cera i uprzejmy uśmiech błąkający się na ustach, który jednak nigdy nie ma odzwierciedlenia w oczach, oraz wysoki wzrost (190 cm). Jest zawsze porządnie ubrany w ciuchy z najlepszego materiału - nieważne gdzie aktualnie się znajduje i co robi. Na palcu serdecznym prawej ręki nosi duży sygnet z głową węża.

Rodolphus Lestrange
#3
23.09.2024, 22:21  ✶  
Można było powiedzieć, że Anthony i Rodolphus mieli podobny cel. Falujące powietrze pod wpływem gęstniejących emocji i krzyków zdawało się prężyć i wznosić ku niebu, rozgrzewając i tak już gorącą atmosferę. Cyrk. Istny cyrk, tylko klaunów tu brakowało. Nie tych, którzy wznosili transparenty, ale tych, którzy mieliby umalowaną skórę białą farbą a usta: czerwoną szminką. Rodolphus kojarzył, że mugole lubili też zakładać kosmicznie wielkie buty i kolorowe stroje a także peruki. Gdyby był chociaż bardziej odrobinę złośliwy, to machnąłby różdżką i zmienił strój jednego czy dwójki z nich właśnie na taki: klauni.

Nie trzeba było być znawcą ludzkich sekretów by wiedzieć, że praktycznie żaden czarodziej nie pochwalał tego, co się tu działo. Nie chodziło nawet o tych czystokrwistych - chodziło o ogół. Lestrange widział to w oczach ludzi stojących obok niego, słyszał niezadowolone pomruki i krzyki. Słyszał wymianę zdań, niemalże czuł wibrującą negatywną energię od nieznajomych mu ludzi. Karmił się nią i upajał, ledwo powstrzymując się od przymknięcia oczu. Być może właśnie ten dziwny stan, ta euforia, sprawiła, że drgnął sekundy za późno, a jego ręka sięgnęła po różdżkę zbyt wolno niż zwykle. Zapewne gdyby nie tarcza, rzucona przez Shafiqa, oberwałby albo on, albo ta kobieta, która tłumaczyła mu przed chwilą co tu się dzieje. I cholera, miała rację, co do joty. Mimo iż transparent został odbity, to Niewymowny i tak sięgnął po różdżkę. Drgnął jednak, gdy usłyszał znajomy głos. Leniwie odwrócił głowę, nieznacznie unosząc brew.
- Pan Shafiq - nie odpowiedział inaczej niż stwierdzeniem faktu na tę jego zaczepkę o chlebie i igrzyskach. Chamskie hasło, wykrzykiwane przez chamskie pospólstwo w Starożytnym Rzymie, gdy tłum żądał rozrywki i krwi. Czy ta uwaga była trafna? Cóż... Lestrange przeniósł wzrok na tłum. Być może. - Gdybym mógł przejść, już dawno by mnie tu nie było.
Mruknął cicho, obracając lekko ciało tak, by znaleźć się przodem do mężczyzny. Widział, że ten był gotowy do obrony - nic dziwnego, skoro sam przed chwilą darł się przy pomocy wzmacniającego zaklęcia. Po co? By sprowokować tłum? Chyba tak, bo innego wytłumaczenia Rodolphus nie potrafił w tej chwili znaleźć. Zwłaszcza że to, co zrobił Anthony, przyniosło zamierzony efekt.

Tłum najpierw zamarł, patrząc z rosnącym niedowierzaniem w stronę połamanego transparentu, który odbił się od tarczy i opadł na ziemię. Uderzył też kilka osób, nie robiąc im jednak większej krzywdy. Ale czy potrzebna była krzywda do tego, by wszcząć bunt? Raczej nie - tutaj wystarczyła tylko iskra. Maleńka iskierka, która trafi na kałużę benzyny, sprawiając że wszystko stanie w płomieniach. Tak też się stało właśnie teraz. Czy była tu Brygada? Na pewno gdzieś była, ale w tej chwili wszystko zlewało się w jedno. Kontrmarsz wyciągnął różdżki i naparł na marsz niemagicznych istot, chcąc zmusić ich do cofnięcia się. Gdyby to był pojedynek czarodziejów, zapewne już teraz zaczęłyby śmigać im koło uszu zaklęcia. Ale to była cholernie nierówna walka, więc poleciały transparenty - niemal jednocześnie, zmuszając magiczną społeczność do obrony. Tłum zafalował i zabuczał. Część osób się teleportowała, część postanowiła wziąć taktycznie nogi za pas. A część ruszyła w obronie ustalonego porządku. Ktoś popchnął Shafiqa, ktoś inny otarł się o Rodolphusa. Na Anthony'ego prawie wpadła kobieta, która wyglądała bardziej jak zwolenniczka charłaków, przynajmniej patrząc na jej ciuchy. Miała zaróżowione policzki i ogień w oczach. Tak, zdecydowanie przyszli tu krzyczeć chleba i igrzysk i zrobią wszystko, by osiągnąć cel.
- Nie rozsądniej byłoby najpierw się oddalić, a potem dolewać oliwy do ognia? - zapytał cicho, przysuwając się do Shafiqa. Nie zrobił tego z sympatii - ktoś bezczelnie nadepnął mu na piętę i zmusił do zmiany tej pozycji, a on po prostu kulturalnie się nie odwrócił i nie odwinął, bo co by sobie ludzie pomyśleli.
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#4
29.09.2024, 13:32  ✶  
Tłum miał to do siebie, że jego iloraz inteligencji wynosił tyle, co najgłupszego spośród zebranych podzielony dodatkowo na dwoje.

Prowokacją było ciśnięcie transparentu przez kogoś, kto zdecydowanie był użytkownikiem magii. Leciał on zbyt wysoko, zbyt dokładnie, zbyt precyzyjnie wymierzony w gapiów, którzy dopiero mieli stać się spolaryzowani. Informacja, która miała wspomóc służby, w efekcie domina doprowadziła do zamieszek, jak wystrzał startowy, dający chartom znać, że czas biegać za mechanicznym króliczkiem. Kto pierwszy, kto lepszy, kto silniejszy. Prymitywny atawizm pompowany w krew przez prymitywne mózgi.

Nie żeby był ponad to, w swojej kamiennej intelektualnej oklumenckiej twierdzy. Wibracje tłumu opływały go nieprzyjemną chłodną falą, podpalonego ognia bezczynności, która nieodmiennie rodziła herezję. W przysłowiowych dupach ludziom się przewracało i potrzebowali krwi. Rozrywek, które mugole nazwaliby polowaniem na czarownice. Charłacy byli doskonałym mechanicznym królikiem, bezbronnym i realnie pozbawionym praw do biegu innego niż po wyznaczonym przez magów torze. Brak magicznych zdolności uniemożliwiał im edukację, a urodzenie w świecie nienawidzącym i stroniącym od mugoli ucinał szansę na normalne życie pośród nich. Znajdowali się w społecznym limbo i czasem Shafiq łapał się na tym, że przyznawał słuszność niektórym wysokim rodom aranżującym wypadki młodzieży po jedenastym roku życia, gdy jasnym było, że list z Hogwartu nie nadejdzie.

Dotyk mierził go, ale uznawał go za zasłużoną karę. Poczucie wyższości nad kurami pozbawionymi głów, które napierały spragnione krwi siostry i brata stanowiło sycącą równoważnię, za poniesioną cenę.

– Nie mogłeś przejść? Och, mój Ty biedny, czyżby charłactwo było zaraźliwe? – Zdawał sobie sprawę z tego, że poszum histeryzującego tłumu mógł zakłócić zaklęcie translokacyjne, ale poświęcił większość życia na umiejętne odcinanie się od swoich emocji i bezwzględność działania. Korzystając z bliskości, którą wymuszały na nich okoliczności, ujął Rodolphusa pod ramię i...

... znajdowali się po przeciwległej stronie ulicy po której szła demonstracja, tumult dochodzący zza kilkunastu metrów jednoznacznie wskazywał, że protesty eskalowały z każdą chwilą. Być może zwolennicy równościowych pomysłów jednak postanowili magią stanąć w obronie tych, którym pozostawała jedynie broń improwizowana. Być może służby zdecydowały na ostrzejsze środki pacyfikowania zebranych.

– A Ty Rodolphusie? Jakbyś zdecydował, gdybyś był Ministrem Magii? Tworzenie Biura Spraw Charłaczych w jednym z Departamentów, dla tego maluśkiego odsetku upośledzonych ludzi, czy przymusowa eutanazja? – Podjął tonem oczywiście czysto hipotetycznym, żaden z nich w końcu nie miał takiej władzy. No może Anthony mógłby miękką wodą słów zasugerować kilka rozwiązań kilku osobom, ale nie widział w tym żadnego interesu, a bardzo duże ryzyko. Był zaś osobą, która nie znosiła ryzykować, zwłaszcza, że nagroda z tego byłaby nijaka, wręcz przeciwnie, kilka mostów z pewnością zostałoby w ten sposób spalonych.

Jeśli miałby ryzykować, to być może dla spraw wilkołaczych. Trzy lata temu, gdy spędził kilkanaście godzin na przyswajaniu sobie dokumentacji związanej z tą klątwą jego głowa napęczniała od nieprawidłowości i braku pomysłu jak realnie oswoić i wprowadzić w społeczeństwo przeklętych. Była to spora strata, ze względu na nadludzkie możliwości potworów tkwiących w ciałach magów, ale też znów - spore ryzyko. Charłaki mogły pomachać, pokrzyczeć, być świetną wymówką, by zapewnić ludziom rozrywkę. Wilkołaki były zdecydowanie bardziej niebezpieczne, ich przekleństwo było zaraźliwe, a siła rażenia potrafiła być śmiercionośna. Ostatecznie Anthony zdecydował, aby nie podejmować działań w tej kwestii. Wilkołak na którym mu zależało miał wszystko co potrzebował: otoczony opieką rodziny, dbający o to, by opinia publiczna pamiętała go z innych przymiotów.

– Osobiście uważam, że powinno się mimo wszystko wyznaczyć miejsca obowiązkowej pracy dla charłaków i kursy przygotowujące ich do tego. Pozostawiony zasób ludzki na ulicy tylko szerzy zepsucie i ropieje później nadmiarem wolnego czasu – zauważył, podążając za Rodolphusem tam, gdzie ten akurat zmierzał, w niezobowiązującej przechadzce tak, jakby eskalacja problemu i zamieszki w ogóle go nie dotyczyły. I była to prawda. Był bogatym, czystokrwistym arystokratom. Charłakami mógł zajmować się tylko teoretycznie i w sytuacjach takich jak ta - gdy przypadkiem stanęli mu, czy jego spowinowaconemu znajomemu na drodze.

– W ogóle miałem do Ciebie pisać w sprawie tych nieszczęsnych mózgów, które utknęły na granicy. Niestety, proces odwoławczy zajmie zbyt wiele czasu, ale zdaje się, że wymyśliłem inny kanał transportowy, który ominie problemy, które napotkała pierwsza transza. Masz może trochę czasu teraz, żeby to omówić...– Uniósł dłoń w eleganckim, nieco egzaltowanym geście wskazując rozpościerającą się przed nimi ulicę – ... w bardziej cywilizowanych warunkach? Czy mogło być coś bardziej cywilizowanego niż odgłosy walk za ich plecami? Ktoś mógłby cynicznie stwierdzić, że nie - ludzkość konflikt wpisany miała w swój genotyp. Wiadomym było, że Shafiq'owi chodzi o biuro lub apartament któregoś z nich. Zdecydowanie temat charłaków uważał za niegodny temu, aby poświęcać mu choć minutę więcej. W końcu były rzeczy ważne, związane z ważnymi przedsięwzięciami naukowymi, na którymi szły z oczywistych względów pieniądze i wpływy. 
Syn koleżanki twojej starej
We don't have to talk, We don't have to dance, We don't have to smile, We don't have to make friends
Ma czarne jak smoła włosy, zwykle zaczesane do tyłu, i nienaturalnie jasnoszare, przenikliwe oczy. Wyróżnia go blada cera i uprzejmy uśmiech błąkający się na ustach, który jednak nigdy nie ma odzwierciedlenia w oczach, oraz wysoki wzrost (190 cm). Jest zawsze porządnie ubrany w ciuchy z najlepszego materiału - nieważne gdzie aktualnie się znajduje i co robi. Na palcu serdecznym prawej ręki nosi duży sygnet z głową węża.

Rodolphus Lestrange
#5
29.09.2024, 14:20  ✶  
Rzucił mężczyźnie dziwne spojrzenie. Było ciężkie do zidentyfikowania, ponieważ w stalowoszarych oczach tlił się gniew, rozbawienie oraz niedowierzanie. Dziwna, specyficzna mieszanka emocji, która paradoksalnie była idealną w odpowiedzi na to, co się tu właśnie wyprawiało. Rodolphus nigdy nie gardził charłakami - po prostu kulturalnie ich nie zauważał. Ignorował ich obecność w świecie magicznym, uważając ich za plamę na honorze jakiegokolwiek rodu, w którym ta anomalia się pojawiała. Czy uważał, że powinni mieć równe prawa? Absolutnie nie. Uważałby tak, gdyby którykolwiek z nich byłby w stanie rzucić zaklęcie. Byli odszczepieńcami, było co prawda dla nich miejsce w magicznej społeczności, ale było ono na równi lub niewiele wyżej niż w przypadku skrzatów domowych.
- Nie wiem. Może sprawdzisz, dotykając jednego z nich? - złośliwy uśmiech przemknął mu po twarzy, wykrzywiając usta w kpiącym grymasie. On sam nigdy nie zniżyłby się do tego, by świadomie dotknąć charłaka. Byli dla niego brudni. Gdy poczuł na swojej ręce dotyk mężczyzny, ściągnął brwi i rzucił mu pytające spojrzenie. A potem świat zawirował, a oni znaleźli się z drugiej strony tegoż cyrku. Całe szczęście, że Lestrange nie miał nigdy problemu z teleportacją - wiedział, że niektórym wywracała ona żołądki na drugą stronę, podobnie jak podróż przy pomocy fiuu. Biedactwa.

- Nie jestem pewny, czy mogą się rozmnażać - odpowiedział leniwie, zerkając na walczący ze sobą tłum. Jakaś dziwna satysfakcja pojawiała się na jego twarzy. Chaos. Lubił chaos. Co prawda sam wolał go wywoływać, lecz nie miał nic przeciwko temu, by poprzyglądać się tej sytuacji. Omal nie oberwał transparentem, ale teraz był gotowy, by w razie czego odpowiednio zareagować. Mogli popatrzeć. - Upośledzeni nie powinni się rozmnażać. Oby matka natura zadecydowała za nas.
Miał w tej kwestii dość ugruntowane poglądy, z którymi nie musiał się kryć - nie w obecności Shafiqa. Ruszył przed siebie, zauważając, że Anthony idzie za nim. Nie miał nic przeciwko temu, szczególnie że w jego słowach kryła się prawda, w którą sam wierzył. Powoli zostawiali za sobą krzyki i odgłosy walki. Gdzieś śmignęło zaklęcie, ale ze zdumieniem zdali sobie sprawę, że mimo oczywistej wyższości czarów nad pięściami to właśnie siły fizycznej użyto w tej chwili. To na pewno nie była Brygada, to musieli być czarodzieje, którzy zostali zaatakowani. Ciekawe ile różdżek zostanie złamanych?
- Jak widać na załączonym obrazku - zgodził się cicho, przesuwając tak, by kolejna osoba, która chciała obserwować widowisko, nie wpadła na niego. Gdy Shafiq wspomniał o sprawie, o której kiedyś zdarzyło im się rozmawiać, zerknął na niego leniwie, unosząc brew. - Jeżeli masz teraz chwilę, możemy iść do mnie. Horyzontalna znajduje się niedaleko, zapraszam. Nie będzie czystszego miejsca i bardziej cichego, niż moje mieszkanie.
Shafiq coś wiedział o nieznośnym pedantyzmie Rodolphusa. Nie tylko skrzaty sprzątały w jego mieszkaniu, ale również i on sam, gdy tylko mógł. Czyli prawie codziennie. Ruszył do przejścia, przecinającego dwie ulice, prowadząc Anthony'ego do siebie. Charłaki to było coś, czym nie zamierzał sobie zaprzątać w tej chwili głowy - zostawiali za sobą zgiełk, a oboje uważali to samo. Nie powinni być puszczeni samopas, nie powinni się rozmnażać. Powinni pracować, by nie degenerować społeczeństwa. Oni teraz mieli inny problem - mózgowy. Bardziej... Ludzki.

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Rodolphus Lestrange (2021), Anthony Shafiq (1518)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa