• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton v
1 2 3 4 Dalej »
[31.08 Lorien & Anthony] Time is very slow for those who wait

[31.08 Lorien & Anthony] Time is very slow for those who wait
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#1
03.10.2024, 12:36  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.11.2024, 22:52 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Anthony Shafiq - osiągnięcie Badacz tajemnic I

—31/08/1954—
Anglia, Little Hangleton
Lorien Crouch & Anthony Shafiq
[Obrazek: WwbAOLQ.png]

Time is very slow
for those who wait

very fast for those
who are scared

Very long for those
who lament

Very short for those
who celebrate

But for those who love,
time is eternal



Poprzedni dzień zgasł już, jak świeca Roberta Mulcibera. Szybciej niż się spodziewano, za sprawą ołowianych chmur zbierających się nad głowami żałobników. Anthony Shafiq poprawił swoją maskę jeszcze przed wyjściem na uroczystość, ukrył skrzętnie nici zazdrości i własnych, prywatnych bolączek sprawiających, że ta sytuacja była w jego odczuciu dobrą okolicznością. Nie liczył się w tym wszystkim on, tylko ona. Drobna kobietka, która przed laty rozbiła jego dumę jak lustro, rozsypując ją po piachu jordańskiej pustyni, kpiąc z niej śmiechem gorącego wiatru wciskającego kwarc pod powieki.

Teraz to ona była żałobniczką i nie zamierzał jej w tym pozostawiać samej sobie. Rzeczy leżały już dawno rozlokowane we wschodnim skrzydle, sypialnia gotowa, będąca częścią całkiem samodzielnego apartamentu, który przed laty należał do jego małżonki. Czuć było w tych pokojach inny smak, inną paletę kolorystyczną wysyconą różami i zieleniami, łagodne kształty bogato rzeźbionych mebli, mnóstwo obrazów przedstawiających bogate ogrody i bawiących się roześmianych ludzi. W każdym pokoju stały magiczne instrumenty czekające tylko aby rozbrzmieć słodkimi tonami lutni czy harfy, nie było ramy która nie byłaby otoczona rokokowymi zawijasami. Inne miejsce. Dziwne miejsce. Dawno martwe miejsce, zatrzymane w czasie mężczyzny, który zbyt wiele uwagi przykładał do przeszłości.

Nie mówili wiele wracając z ceremonii, rozstali się również w milczeniu, choć Anthony pozostawił Lorein pierścionek, który po trzykrotnym potarciu da mu znać, że kobieta go potrzebuje. Noc otuliła ich czernią i deszczem spłukującym łzy i bród, nie mogącym jednak spłukać tego co zdążyło w nich wrosnąć z taką mocą.

Żałoby, choć nie za tym który odszedł kilka dni temu.

Czas dla niego nigdy nie miał aż takiego znaczenia, choć nie był jego cynowym królem, jak druga połowa krukońskiej duszy.

Nie światło jeszcze, gdy podniósł się ze swojego łóżka, zmęczony tak, jakby nie zmrużył w ogóle oka. Pogłębił spłycony nerwami oddech, bezmyślnie zarzucając na siebie yukatę i jedwabny peniuar z pełzającym po nim czerwonym chińskim smokiem, którego sam zainteresowany nie widział, ale świadomość jego obecności w zupełności mu wystarczyła. To był moment. Impuls, gdy zszedł bezgłośnie na dół, przeszedł po szachownicy otaczajacej cicho szemrzącą fontannę, z Uroborosem, który wciąż, bezskutecznie próbował pożreć słońce.

Anthony czuł uścisk w klatce piersiowej, gdy przekraczał drzwi prowadzące do ogrodu i części gościnnej, rozległego atrium. Nie chciał jednak iść do pomieszczeń przeznaczonych gościom. Tak jak śluby zwykły kojarzyć mu się z Edith, tak pogrzeby zwracały jego myśli ku Alcuinowi, Śpiącemu, na którego pogrzebie nie mógł się zjawić. Śpiącemu, który przedwcześnie opuścił go lata temu, a jednak wciąż to jego posąg stał pośród pochylonych cyprysów, prywatny cmentarz Shafiqa, bez ani jednego ciała, za to podlany niezliczoną ilością łez. Czas wybielał toksyny zazdrości, wybielał strach, który paraliżował po ogłoszeniu zaręczyn. Czas sprawiał, że uśmiechniętemu blondynowi daleko było do opresyjnego prześladowcy, który stawał się u schyłku ich relacji. Czas sprawiał, że każdy pogrzeb w którym uczestniczył Anthony prędzej czy później prowadził do chłodnego marmuru Śpiącego mężczyzny, ukrytego pośród krzewów i drzew. Bez ścieżki, choć drogą znał aż nazbyt dobrze.

Wilgoć niedawnego deszczu opadała na jego okrycie, zielona zbyt długa trawa łaskotała stopy ukryte w zbyt płytkich mokasynach. Wokół panował dotkliwy chłód, ale Anthony nie dbał o to, zupełnie jakby miał się zaraz spotkać z duchem, jakby miał szansę ostatniej rozmowy, którą odmówił mu los. Często łapał się na tym wrażeniu, zwłaszcza jesienią, gdy granica między światami była tak cienka. A czas wybielał Alcuina, czas szydził z niego, sugerując co mogłoby być, gdyby skuteczniej pokierował tym wszystkim, gdyby łagodniej przedstawił mu sprawę, gdyby nie uniósł się dumą, grożąc zerwaniem.

Gdy dotarł do figury drżał już na całym ciele, pozwalając sobie w szarości świtu pozwolić na łzy poczucia winy. Z emocjonalnego stuporu wyrwał go jednak gwałtownie znajomy skrzek i szelest... szelest jej czarnych skrzydeł. 
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#2
09.10.2024, 21:26  ✶  
Co działo się na pogrzebie męża Lorien Mulciber?
Ponoć każdy pamiętał to nieco inaczej. Jak w gorączkowym śnie ludzie podają różne godziny, różne wydarzenia. Wersji jest tak wiele jak wielu było zaproszonych lub niechcianych.
Nikt nie znał prawdy, bo prawda owa okazywała się szybko zbyt bolesna do przetrawienia.
Bo na pogrzeb może jedna czy dwie osoby przybyły dla człowieka, którego imienia czarownica nawet nie wypowiadała – sprowadzając całe jego istnienie do marnej roli męża.  Reszta wyczekiwała opowieści wdowy. Ale ta nigdy nie nadeszła.

Tego dnia ciężko było doszukać się cienia emocji w pozbawionej wyrazu twarzy Lorien. Otulona czarnym woalem jak swoim własnym całunem pogrzebowym – pozostawała zawieszona na granicy między życiem, a śmiercią. Nieobecna, ale nadal pozbawiona bezpiecznego chłodu ramion Tego, Który Przybywał Na Sam Koniec. Strudzona dusza zaklęta w ludzkim ciele. I tylko jej miarowy oddech i usta godzinami poruszające się w bezgłośnej mantrze były znakiem, że kobieta wciąż tu jest. Że przy boku Shafiqa jakiś żartowniś nie postawił miniaturowej wersji Dementora, a panią Mulciber.
Na pogrzebie uniosła wzrok z ziemi tylko raz. Ale i wtedy, Anthony nie był adresatem jej spojrzenia Nawet jeśli stała przy jego boku, głucha na okrutne plotki i szepty, nieruchomo jak posąg –spojrzenie jej ciemnych, kobaltowych oczu było utkwione w Alexandrze przez tych kilka sekund, które ciągnąć zdawały się w nieskończoność. To do niego skierowała jedyne słowa, choć cichsze zdać się mogły od szelestu liści:
- Vivamus, moriendum est.
Szepnęła zbolała wdowa do zbłąkanego wieszcza, nim na nowo zamilkła, kryjąc twarz za zasłoną.
Nie paliła świecy na grobie męża. Nie rzucała kwiatów. Jej dłoni nie zbrudziła ziemia rodzinnego cmentarza Mulciberów.
Po prostu trwała w swojej świętej ciszy. Aż pierwsze, ciężkie krople sierpniowego deszczu skutecznie ukróciły całą ceremonię.

- * -

Stąpając korytarzami wschodniego skrzydła Lorien nie zwracała uwagi na bogato zdobione ramy obrazów. Jak wiele czasu poświęcała dziełom rozwieszonym na ścianach w szkockiej posiadłości? Obiecał jej. Obiecał, że zobaczą wrzosy w ich pełnym rozkwicie. Na meble czy instrumenty. Przesunęła opuszkami palców po strunach porzuconej przed laty harfy, pozwalając strunom zapłakać. Ale czy one mogły odnaleźć w tym ukojenie? Obracała w palcach otrzymany pierścionek nienawidząc tego co implikował. Nie będę przy tobie, ale zawsze przybędę jeśli zawołasz.
Anthony Shafiq nie był mitycznym dżinem z mugolskich baśni i opowiastek. Nie potrafił spełnić jej życzenia. Bo życzenie to nigdy nie zostało przez nią wypowiedziane.

Zmyła z siebie trudy całego dnia, siedząc w wannie dłużej niż to było konieczne. Kąpiel zdążyła dawno wystygnąć, a jej włosy kleiły się do skóry, gdy obserwowała w tafli wody swoje zniekształcone odbicie. To byłoby zbyt proste. Dlatego ostatecznie wślizgnęła się w czarną koszulę nocną, mocząc poduszkę w obcym łóżku łzami i mokrymi lokami.
Nietknięty eliksir nasenny stał na stoliku, obok zgaszonej świecy i nigdy niezapalonego kadzidła uspokajającego. Leżała i czekała. Na znajome mrowienie w palcach; na gorąc i ból promieniujące w kościach. Z każdą kolejną łzą i spazmatycznie łapanym łykiem powietrza jej umysł cichł. Wycofywała się w przestrzeń zabutelkowanych wspomnień, korytarzy pałacu pamięci, gdzie jej mąż nadal żył. Gdzie po raz ostatni mogła spędzić z nim choć moment wpatrując się w bezkresne przestrzenie Lourmarin. Pieczołowicie budowany mur kruszał, aż wreszcie – na krótko przed świtem zdołała przymknąć zmęczone oczy i… po prostu zasnąć.

Rzut na klątwę przemiany - charyzma (ale w sumie skoro i tak się przemieniła w całości – to niech ewentualnie słaby sukces będzie traktowany jako sukces):
Rzut PO 1d100 - 53
Sukces!


Anthony nie wiedział, że był obserwowany.
Nie musiał tego wiedzieć, bo jedynym świadkiem jego wędrówki ku milczącemu pomnikowi kochanka sprzed lat była dusza, która nie spała nigdy. Co więcej, ciekawsko przechylała ptasią główkę, przeskakując z jednej gałęzi cyprysu na drugą.  Księżyc odbijał się w czarnych ślepiach wilgowrona, gdy ów zaskrzeczał, zabijając ciszę nocy.
Zleciała na ziemię tuż przed pomnikiem, ignorując posąg utraconej miłości tak jak ignorować go tylko można było.
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#3
10.10.2024, 10:33  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.10.2024, 10:02 przez Anthony Shafiq.)  
Czarny ptak, przysiadł przed nim i z zaciekawieniem przypatrywał mu się paciorkowatymi oczyma, a on zrozumiał, że oto siedzi z twarzą mokrą od łez, z ziębniętymi stopami zatopionymi w trawę mokrą od deszczu, na załamaniu światła, na granicy przeszłości i teraźniejszości, nocy i dnia.

...a więc Ty też czasem coś czujesz...

Pomyślał, ale nie wypowiedział tych słów, znając dobrze te mechanizmy, ścieżki wydeptane latami zaciskania na miękkim, galaretowatym kręgosłupie gorsetu umożliwiającego funkcjonowanie w społeczeństwie, które na emocje patrzyło z góry, z pogardą z wyższością punktując każdy najdrobniejszy jej przejaw, każde zawahanie, każdy moment, gdy łopoczące serce znajdzie swoje odbicie w twarzy, w geście, w drżącym słowie. Słabość. Miękkie, delikatne ciało otoczone twardą, zrogowaciałą muszlą.

Wyciągnął ku niej dłoń, długie palce wilgotne zielenią trawy i różem policzków. Sięgnął ku niej łagodnie, nie chcąc narzucać kontaktu, uśmiechając się łagodnie do ptaka, którego nie rozpoznałby zapewne pośród gawronów i kruków, ale wszędzie mógł rozpoznać ją.

Jego teraz. Krótkochwilę, która tak jak pojawiła się, zaraz zniknie pod toporem przeznaczenia, ciężkim wahadłem jak plastry krojącym kolejne cienkie paseczki pozostałego czasu. Wolą Edith było umrzeć po przemianie. Lorien nie pozwoli przeminąć, nie da odejść ptasiej skorupie skrywającej cenną perłę ukochanej duszy.

– Nad brzegiem jeziora rosła lipka zielona. A na tej lipce, na tej zieloniutkiej - jeden ptaszek śpiewał – szeptał, nie dbając o to czy głos mu się łamie. Jeszcze moment temu cieszył się, że na wieść o zmarłym małżonku Lorien pozostała w ludzkiej formie. A teraz... czy to był ostatni raz? Nieśmiałe wargi odciśnięte na czole tej, która miała zasnąć i obudzić się o poranku? Czy to był ostatni raz wtedy, gdy widział ją we wschodnim skrzydle, nim ruszył do swojej sypialni nie chcąc naruszać jej prywatności. Czy powinien tej nocy zostać z nią? Czy to było pożegnanie. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że łzy nie przestały płynąć gdy patrzył na jej ptasią istotę. Czy tak już będzie od dziś? Razem jak chciał przed laty, ale nie tak w jaki sposób by tego chciał. Boleśnie przełknął ślinę, próbując wykrzesać w sobie szczątki nadziei, że ten raz nie był tym ostatnim, lecz było to trudniejsze niż sądził.

– Na śniadanie zaplanowałem dla nas ciepłą chałkę z kozim serem i granatem, ale myślę, że znajdę w kuchni też i... groch? Może soczewicę...? – ześlizgiwał się wzrokiem po lśniących piórach dusząc w piersi błagania i zaklinania. Nic i tak by nie dały. Nie jej. On był w tym wszystkim najmniej istotną zmienną.
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#4
16.10.2024, 18:14  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.10.2024, 18:15 przez Lorien Mulciber.)  
Lourmarin było jednym z tych prowansalskich czarodziejskich miasteczek, gdzie poza widokami na Alpy Nadmorskie, ogrodami, fikuśnymi kawiarnio-księgarenkami i ukrytymi w zaułkach restauracjami… nie było nic ciekawego. Nie było nawet szóstej, gdy Lorien się przebudziła. Wyciągnęła dłoń spod cienkiej, satynowej pościeli, starając się złapać prześlizgujące się między palcami pierwsze promienie francuskiego słońca. Powietrze pachniało świeżą kawą i ciężkim, duszącym zapachem cygar. To było coś nowego.
Robert?
Podniosła się powoli na łokciach. Poranek pieścił chłodem jej ramiona. Wciąż – zapowiadał się piękny dzień. Przekręciła głowę, by uważniej przyjrzeć się śpiącemu mężowi. Nieczęsto budziła się z nim przy boku. Jeszcze rzadziej wstawała wcześniej. Nie przyglądała mu się za to praktycznie nigdy. Bo i po co? Nie poślubiła go dla urody.
Pan z Bożej łaski Mulciber.
Przechyliła głowę, a chęć przesunięcia opuszkami palców po jego policzku stłumiło nagłe uczucie. Żal. Niezrozumiałe uczucie niczym gula w gardle odebrał jej oddech na parę sekund. Jej pierś unosiła się i opadała, gdy ciałem wstrząsnął nagły spazm paniki. Zamrugała parokrotnie pod ciężarem emocji. A potem… wszystko zniknęło. Po bolesnym uścisku nie pozostało nawet wspomnienie. Cofnęła rękę, gdy łzy pociekły jej po policzkach w reakcji na uczucie, którego źródła nie potrafiła zrozumieć. Kobieta otarła je szybko wierzchem dłoni, po czym opuściła łóżko.

- Si può finire qui, ma tu davvero puoi, buttare via così un anno d'amore...- Nuciła pod nosem, nasuwając na ramiona niebieską narzutkę. Wyszła na balkon; wsparła się o kamienną balustradę wystawiając policzek do słońca. Czy była dumna ze swojej ucieczki? Nie. Ale nareszcie mogła go mieć tylko dla siebie. Z dala od wiszącego im nad głową szwagra i zgiełku Londynu. Na balkon wskoczył puchaty kot (skąd on się tu w ogóle wziął?)
- Lo so non servirà e tu mi lascerai, ma dimmi, tu lo sai che cosa perdiamo.- Przesunęła palcami po kocim karku, zupełnie jakby umysł wyparł jej ptasie instynkty. Podświadomie wiedziała, że nie musi się go obawiać. Nic jej tu nie groziło.
Kot przeciągnął się leniwie, prostując stare kości. Jak rasowa papuga zrobiła to samo. Wyciągnęła ręce do góry, pozwalając luźnym rękawom opaść i odsłonić wszystkie te drobne blizny po starych ranach i przypadkowych rozcięciach; odsłonić wyblakły tatuaż w kształcie korony na wewnętrznej stronie ramienia. Przeciągnęła się, rosnąc o tych kilka namometrów. I w dodatku zamruczała.

W tej błogiej sielance zapomniała już o istnieniu śpiącego męża, londyńskich problemów. Uniosła do ust filiżankę, smakując czarną kawę.
- Ricorderai… Ricorderai… - Powiodła spojrzeniem po dobrze sobie znanym (skąd?) krajobraz. Kamieniczki skąpane w kwiatach, wąskie uliczki małego miasteczka, wzgórza przynależące do okolicznych winnic. Lipa rosnąca nad brzegiem rzeki. Zamarła z dłońmi zaciśniętymi na filiżance.
Lipa?
- Dziwne. Od kiedy w Lourmarin kwitną lipy. W dodatku w sierpniu...- Mruknęła pod nosem, skupiając uwagę na dziwacznym drzewie. Nie pasowało tutaj. A im dłużej się w nie wpatrywała, tym mocniej biło jej serce - tym bardziej nierealne wszystko się zdawało. Rzeczywistość, która ją otaczała zdawała się nie sięgać dalej niż widok z balkonu. Jakby naraz znalazła się na planie kiepsko przygotowanej sztuki teatralnej i ktoś pomylił scenografię.
Ostry dźwięk, niczym brutalnie przesunięta po płycie igła gramofonu, powalił ją na kolana. Docisnęła dłonie do uszu, jakby miało jej to w czymkolwiek pomóc. Zagłuszyć wwiercający się w umysł pisk. Coś było nie tak.
Coś burzyło immersję.
Kot dotychczas przyglądający jej się z barierki, zeskoczył leniwie na posadzkę balkonu. Przyczepiona do obróżki przywieszka z wagą wydała ciche “dzyń dzyń”, gdy puchate stworzenie przysiadło przed nią.
A potem odezwało się znajomym, znudzonym głosem.
-Jesteś tu już od pewnego czasu. Lepiej się obudź, zanim zapomnisz jak się to robi.

- * -

Ptasie ślepia wpatrywały się w niego z tą samą dozą zainteresowania i ostrożności co zazwyczaj. Znała go. Przecież nie raz nie dwa miał okazję widzieć ją w tej formie - choć z reguły mógł się jej przyjrzeć w dość kontrolowanych warunkach. Gdy śniła swoje małe ptasie sny w przepastnej kieszeni szaty doktora Prewetta, jednym z niewielu miejsc, które uznawała za  bezpieczne.
Jeden krok. Lekki przeskok z chuderlawej nóżki na drugą nóżkę. Kolejny.
Strząsnęła poranną wilgoć ze skrzydeł. Jeszcze jeden krok, nim wreszcie znalazła się na tyle blisko by móc wskoczyć na wyciągniętą w swoją stronę dłoń. Zadarła lekko łeb, wsłuchując się w słowa opowiastki. A może to było jednak tylko takie wrażenie? Granice między ptasią, a ludzką duszą zacierały się od lat. Szybko jednak straciła zainteresowanie samym Anthony'm. Zamiast tego wlepiła wzrok w pomnik między drzewami.
Czy tak jak śmieci płaciło się srebrnym obolem, tak meledictusy pobierały opłatę w postaci starych historii?
Pozwoliła mu podnieść się z ziemi jeśli miał taką ochotę. Może nawet z lekko oburzonym ni to trelem ni skrzekiem, jeśli nie zrobił tego odpowiednio delikatnie.
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#5
21.10.2024, 10:02  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 25.10.2024, 08:48 przez Anthony Shafiq.)  
Jak mógłby nie sięgnąć ku niej delikatnie, jak mógłby nie zapanować nad drżeniem rąk, gdy sięgnął ku niej i objął długimi palcami, dłońmi stworzonymi wręcz do ujmowania delikatnych ptasich żywotów.

Wspomnienia zalały jego umysł, momentalnie, nieuczciwie wobec Lorien. Ta chwila, gdy Edith przemieniła się po raz ostatni, gdy też ujął ją tak, by zanieść do pokoju będącego prawdziwie ogromną klatką, w której miała spędzić z nimi tydzień. Melisandra, chłodna, pozornie tylko obojętna, skrywała za swoją porcelanową twarzą pozbawioną złudzeń i nadziei. Ukochana jego żony wiedziała doskonale, że to ostateczna przemiana, ale byli we troje umówieni że poczekają tydzień.

Edith nie chciała ptasiego żywotu, nie chciała być w klatce znienawidzonego ptasiego ciała. Wybrała drogę śmierci z rąk najbliższych. Drogę łaski.

Jaka była ostatnia wola Lorien? Czy ledwie dzień musiał dzielić ją od pochowania małżonka? Jakby do końca w obowiązku, trzymała fason, tak jak przez całe życie, tylko po to, by odejść, oddawszy ostatnią posługę mężczyźnie w żaden sposób na nią niezasługującego.

Jakakolwiek by była, nie zamierzał jej zabijać. Jakakolwiek by była... przycisnął ją łagodnie do swojego zbolałego serca, jego wargi delikatnie musnęły ptasi łepek. Podniósł się, by oprzeć się o marmurowy postument Śniącego, oprzeć się biodrem o biodro z cieniem dawno minionych grzechów.

A potem odetchnął głęboko i zaczął cicho, cichuteńko śpiewać swojej drogiej przyjaciółce, opuszkami głaszcząc jej lśniące piórka:
–...Ay, ay, ay, ay, ay cantaba,
ay, ay, ay, ay, ay gemía,
Ay, ay, ay, ay, ay cantaba,
de pasión mortal moría.
– nucił, choć w piosence cierpiała biała gołębica, a nie zatopiony w czerni o granatowym poblasku wigowron. Nie było to teraz ważne, nie w tym drącym niepewnością pożegnaniu. Czy miał prawo łudzić się, że to jeszcze nie był ostatni raz? Czy mógł prosić los, znów prosić, o kolejną drugą szansę? Rachunek sumienia ostatnich spotkań, miesięcy milczenia, niedopatrzeń, niedopowiedzeń, niedostatków ciepła i wrażliwości...

–Que una paloma triste
muy de mañana le va a cantar
a la casita sola
con sus puertitas de par en par;
juran que esa paloma
no es otra cosa más que su alma,
que todavía espera
A que regrese la desdichada.
Cucurrucucú paloma, cucurrucucú no llores.
Las piedras jamás, paloma,
Qué van a saber de amores?
Cucurrucucú, cucurrucucú,
Cucurrucucú, cucurrucucú,
cucurrucucú, paloma, ya no le llores...


Melodia przeszła niemal bezgłośny szept złamanej duszy. Łzy płynęły po policzkach, obmywając jego twarz, mocząc nastroszone pierze. Muzyka nie przyniosła ukojenia, a dociążyła serce, jakby sam zaraz miał położyć się obok marmurowej rzeźby i stać się wraz z nią marmurem. Zasnąć, nie myśleć, w końcu nie cierpieć, nie opłakiwać przeszłości, lecz też nie mieć przyszłości. Może tak byłoby łatwiej.


Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#6
23.10.2024, 12:56  ✶  
Obudzenie się nigdy nie było proste.
Wymagało zmierzenia się z przeszłością, którą tak uważnie pielęgnowała. Dbała jak o delikatny różany ogród, pilnując by żadne robactwo nie zaczęło toczyć jej ukochanych wspomnień. A te wabiły ją do siebie ciepłem i upragnionym spokojem.
Zamknęła za sobą drzwi, niepomna na śpiącego męża, któremu nie dane było się obudzić. Już nie.

Puchate kocisko dziarsko maszerowało wraz z nią niekończącym się kamiennym korytarzem, co jakiś czas prześlizgując się między nogami czarownicy. Oddany towarzysz w marszu śmierci. Stukot obcasów i pobrzękiwanie złotej przywieszki przy kociej obroży były jedynymi dźwiękami, które ją otaczały, choć mogłaby przysiąc, że zza wilgotnych ścian słyszy szum oceanu i fal rozbijających się o prastare mury.
Pałac pamięci osnuty wieczną chłodną mgłą był najbliższym miejscem sercu, które nie wiedziało czym jest prawdziwe szczęście.
Kolejne piętra.
Kolejne schody.
Kolejne drzwi za którymi kryły się kolejne kuszące wspomnienia.
I oświetlająca całą tą drogę dogasająca świeca, której wosk spływał po kandelabrze, parząc jej skórę.

W końcu znaleźli się na samym szczycie wieży i pewnie, gdyby dotykało ją tu zimno- zaczęłaby się naraz trząść. Mroźny wiatr targający morską wodą. Lorien przystanęła na mokrej i brudnej krawędzi wieży. Zdmuchnęła świeczkę, by móc w ciemności spojrzeć na setki gwiazd, którymi było zroszone Północne niebo. Księżyc wszedł w swoją ostatnią kwadrę dążąc do nowiu, który nigdy nie miał nastąpić. Nie mógł. Czas zatrzymał się tu w miejscu lata temu.
- Ile razy już tu umarłam? Ile jeszcze przede mną zanim to wszystko się skończy? - Zapytała kota, a kot jak to koty mają w zwyczaju - nie odpowiedział. Zamiast tego strącił łapą odstawiony na ziemię świecznik, a Lorien w milczeniu obserwowała jak ów spada, by roztrzaskać się o ostre skały. Nie była tu sama. Nigdy nie była. Jednak uczucie chłodnej, kościstej dłoni na swoim karku wciąż było czymś obcym. Niechcianym. Ale nawet to było częścią niej. Dlatego obróciła się powoli, by spojrzeć na zasnutą czarnym całunem śmierci i cierpienia istotę.
A potem zrobiła krok w tył.



Dotychczas pozostający niemal w kompletnym bezruchu wilgowron, szarpnął się rozpaczliwie.
Raz. Drugi.
W nieuczciwej walce nie tyle z obejmującym go czarodziejem, co wybudzoną naraz ze swojego pięknego snu duszą. Wyrwał się, choć uścisk nie był zbyt mocny. Odskoczył. Nerwowo zatrzepotał skrzydłami, pozwalając rosie lśnić w pełnej krasie na kobaltowych piórach.
A potem zwinął się w kłębek jakby miał umrzeć - tu i teraz. Bez żadnego ostrzeżenia.
To nie był piękny widok. Jeden z tych, które wywoływały dreszcz obrzydzenia, gdy drobne ptasie ciało przemieniało się z powrotem w ludzkie, trzęsąc się w niemym bólu. Spektakl niczym z gabinetu osobliwości. Panie i panowie, oto przed państwem cyrkowa kreatura jakiej nie widzieliście po tej stronie wybrzeża! 

Kobieta siedziała na ziemi w swojej czarnej, żałobnej koszuli nocnej i niebieskiej narzutce pachnącej Francją.  Otoczona piórami, które osypały się na ziemię. Może trochę bledsza, trochę bardziej milcząca, ale z pewnością żywa. Wciąż jeszcze zagubiona w rzeczywistości.
Z biegiem lat przemiana stawała się coraz gorsza i choć zdawała się trwać zaledwie sekundę czy dwie pozostawiła za sobą wspomnienie bólu tak nieznośnego, że w pierwszej chwili Lorien musiała milczeć. Nie chciała, aby pierwszym słowem jakie padnie spomiędzy jej zaciśniętych warg było “skończ to, błagam.” Zresztą… Nie była nawet pewna czy zmutowane struny głosowe wydałyby dźwięk inny jak zbolały, ranny skrzek.
Oddychała z trudem. powoli przyzwyczajając się z powrotem do ludzkiego ciała - do upośledzonych w jej ptasim rozumieniu płuc; wzroku, który naraz stracił zdolność postrzegania wielu barw dla których człowiek nie miał nawet nazw; kości, zwyczajnie naraz zbyt ciężkich.

- A-Anthony?- Wymamrotała wreszcie, głosem drżącym z fizycznego wysiłku, ryzykując... praktycznie wszystko. Był tu? Czy może przepadł tak jak wszyscy inni?
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#7
25.10.2024, 09:00  ✶  
Agonalny, karykaturalny taniec otwierał zbyt wiele w jego duszy, te jedne, pilnie strzeżone drzwi ze wspomnieniami śmierci Edith. Chciała odejść, prosiła o to, jeśli minie tydzień, a ptasie ciało pozostanie ptasim, nie chcąc być więźniem w obcym, demonicznym ciele. Chciała odejść, ale gdy patrzył te dwie dekady temu na makabreskę pełną napięć i rozpaczliwej walki o ostatnie tchnienie, coś w nim pękło.

Nie odwrócił wzroku wtedy.

Dwie dekady temu... właściwie trzy. To był plan doskonały, zrodzony na dachu krukońskiej wieży, gwarantujący święty spokój opakowany doskonałą wymówką. Zrealizowany z pieczołowitością w każdym najdrobniejszym punkcie. Kobieta z dobrego domu, której nikt nie chciał ze względu na obawę przed przekazaniem dalej klątwy. Kobieta, która od lat była zaangażowana romantycznie w swoją "przyjaciółkę" i nie tylko nie przeszkadzałaby jej oziębłość małżonka w sprawach łóżkowych, czy też sypialnia na drugim końcu rezydencji - wręcz przeciwnie, byłoby to rozwiązanie przez nią preferowane. Kobieta, która była piękna, inteligentna, która była przyjaciółką w umowie cywilnej, w obietnicy, którą Anthony mógł bez trudu zrealizować.

Nie odwrócił wzroku i teraz.

Zmarnował pół roku ich życia wyjazdem. Zmarnował ostatnie lata, cietrzewiąc się wewnętrznie, unosząc dumą po tym jak powiedziała mu nie. Nie zerwali kontaktu, ale ich bliskość, została złamana tą odmową, której korzeni wciąż nie mógł zrozumieć, a ona nie chciała mu ich wytłumaczyć. Obwiniał się za to, szeroko rozwierając powieki, zapominając o oddechu, zaciskając na białym marmurze podstawy Śpiącego o palce, by nie okazać się zwierzęciem poddającym instynktowi odwrotu od tego co bolesne. Powinien patrzeć. Powinien zapamiętać to uczucie pustki, bezsilności i przerażenia, w obliczu czasu, który był i pozostawał najcenniejszą walutą.

A potem nagle miast ptasiego truchła ukazała mu się ona, wychudła, drżąca, skołowana.

Druga szansa przyobleczona w żałobny kir.

– Lorien... – wyszeptał, nim runął w jej stronę, doczołgał się i objął ją ciasno jak przed chwilą obejmował ją przecież tylko mniejszą i bardziej pierzastą. Jedną dłonią objął ciastno jej plecy, drugą zaplótł dookoła głowy i przycisnął do swojej klatki, do walącego wciąż w szoku i przerażeniu serca, które teraz bolało tym bardziej nadzieją i szczęściem, że to nie był ich ostatni raz. Że ostatnimi słowami, które wypowiedział do niej, było "do zobaczenia na śniadaniu" przed zamknięciem drzwi. Usta znalazły czubek głowy, docisnął się do niej, policzkiem barwionym czarnymi splątanymi włosami, lepiącymi się do twarzy mokrej od łez, kolejnych łez, których skład i kształt był odmienny. Ulga żywych, ulga tych, którzy mogli jeszcze zawalczyć o następny dzień i następny... i następny. Mimo piór, mimo bólu. Mimo beznadziei. W klepsydrze pojawiło się ciut więcej piasku. Ziaren umarłych gwiazd.
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#8
31.10.2024, 11:33  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 31.10.2024, 11:33 przez Lorien Mulciber.)  
O jakże łatwo przychodziło porównywać dwie spętane łańcuchem losu kobiety. Postawić znak równości między biednymi, obarczonymi przez Bogów pannami z dobrych, szanowanych domów bez większych nadziei na szczęśliwą przyszłość. Łączyło je przecież tak wiele! Jak na ironię zdawały się wieść ten sam naznaczony cierpieniem żywot.
O jak łatwo szło zapomnieć, że dzieliła je prawdziwa przepaść, choć tak wiele zmiennych zdawało się być identyczne.
Edith Lestrange była z pewnością wyjątkową kobietą. Piękną, inteligentną, tak obrzydliwie słabą wobec swojej złożonej natury, której nigdy nie zdołała zapewne zrozumieć. Niczym porcelanowa figurka stanowiąca klejnot kolekcji znudzonego konwenansami filantropa- tyle i aż tyle.
Lorien Crouch nie planowała stawać w szranki ze wspomnieniem dziewczęcia, które przegrało samo z sobą. Pozwoliło się zabić i nazwać to litością. Z szacunku do zamordowanej ptasiej duszy. Do samej siebie. Do klątwy, której nie uważała za wstydliwy sekret i wilgowrona, którego uczyniła swoją tarczą i perłą w herbie małej, uschniętej gałęzi rodu Crouch. A może Mulciber? Prewett? Ptak o złotych ślepiach i kobaltowych skrzydłach nie był jej obcy, nie budził nienawiści - bo czarownica nie nawykła do nienawidzenia jakiejkolwiek części samej siebie. Nawet tej nieco bardziej upierzonej.

Czy gdyby Anthony zdradziłby tajemnicę swojej pierwszej żony, Lorien czułaby wobec kobiety coś więcej poza żalem i lekką pogardą? Czy zdobyłaby się choć na cień współczucia wobec kogoś kto wolał umrzeć niż pogodzić się z własną tożsamością?
Może. Choć pewnie nie uroniłaby nad nią ani jednej łzy.
A gdyby jednak poznała całą prawdę, to czy zaoferowałaby i Anthony’emu cokolwiek więcej niż złość i urazę? Czy spomiędzy jej spękanych ust padłoby coś innego jak ciche “pieprzony hipokryta”?
Bo jak inaczej mogłaby określić człowieka, który od miesięcy karał ją za to, że podjęła tą samą decyzję co on niemal trzy dekady wcześniej? Decyzję, którą określał mianem planu doskonałego. Małżeństwo bez emocjonalnego przywiązania do tego drugiego. Małżeństwo będące zwieńczeniem prawniczego rzemiosła.
W czym Anthony Shafiq różnił się od Roberta Mulcibera w swojej pasywności wobec oziębłej emocjonalnie żony? Skąd brał się ten tupet, który podpowiadał mu, że on sam na Lorien zasługiwał, nie mogąc jej ofiarować nic więcej ponad to co dostawała od swojego męża?

A jednak - Lorien nie wiedziała.
Dlatego pozwoliła się objąć, choć każdy, nawet najmniejszy dotyk sprawiał ból. Pokryta drobnymi rankami i nacięciami skóra piekła ją jak od irytującego poparzenia słonecznego; nadal obolałe ciało buntowało się przeciw byciu dociskanym i dotykanym. Nie oponowała. Każde jedno szarpnięcie, impuls nerwowy przez który musiała zaciskać zęby, ciche westchnienie, które wyrwało się z jej piersi, było znakiem, że to nie jest sen. Była tu. Istniała - nawet jeśli czasu pozostało tak niewiele, nim skłoni się przed demonami i na zawsze zanurzy się w otchłani, by to one mogły zaznać ciepła prawdziwego słońca.
Fantomowy ból rozlewający się po ciele czarownicy, gdy roztrzaskała się o skały minął. Dusza wilgowrona zasnęła w kościstych ramionach, ululana do snu szumem morza. Bezpieczna pod osłoną niekończącej się nocy. Tak rozpaczliwie samotna za towarzysza mając tylko puchatego kota i swoje własne demony.
Ale dusza człowieka przestała śnić. Dlatego właśnie, pomimo całego fizycznego osłabienia, Lorien z trudem uniosła drżące palce. Wczepiła je jak szpony, którymi jeszcze moment wcześniej były, w materiał zdobionego peniuaru, na tyle mocno by mógł poczuć nacisk ostrych paznokci na swoich plecach. Było w tym coś rozpaczliwego, jakby bała się, że zaraz zniknie i znów zostanie sama.
A jednak poza tym jednym gestem nie dostał od niej żadnej większej reakcji - pozwalała całować swoje splątane loki, z pewnością słyszała kołatanie antosiowego serca, ale pozostała w bezruchu. Walczyła z ciążącymi powiekami.
- Pomóż mi wstać.- Poprosiła wreszcie.
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#9
04.11.2024, 21:15  ✶  
Była taki moment w życiu Anthony'ego, że przylgnęła do niego dość specyficzna plotka powiązana z jego dość ekscentrycznym trybem życia oraz zamiłowaniem do przeróżnych kolekcji. Ponieważ nie tylko smoki gościły w sercu Shafiq'a, nie tylko lśniące łuski zaprzątały mu umysł, centrum rozległej pajęczej sieci, nitek powiazań, kręgów wtajemniczeń, wpływów.

Nie miał własnego zawodu. Gromadził specjalistów, sortował ich i przydzielał im zadania, najbliżej trzymając tych najwybitniejszych, mistrzów w swoich dziedzinach i magicznych genetykach. Nie potrzebował trzeciego oka, mając na wyłączność władcę czasu, nie potrzebował widzieć nici i aur, umilając sobie czas spoglądaniem na parę oczu osadzone w całkiem przystojnym ciele swojego zastępcy. Nie rozróżniał bulwy od kłącza, nie tracił czasu na poznawanie półświatka, gdy mógł założyć białe rękawiczki uszyte dłońmi Matki z nieskazitelnej skóry półwiły.

Nie miał własnych dzieci. Doglądał więc cudzych, zdejmując ze swoich barków trud ojcostwa, na rzecz bycia wujkiem. Doradcą, tym zawsze uśmiechniętym dorosłym, który miał zapas słodyczy i książek na podorędziu. Hodował je jak konie, doglądając kolekcji przyszłego pokolenia, testując techniki manipulacyjne na chłonnych umysłach, spoglądając na istoty, które wzrastały ku słońcu cudownie zależne, uwiązane nostalgią i słodyczą minionych wspólnie spędzonych chwil.

Nie miał własnej żony. Czas więc spędzał z cudzymi żonami, korzystając z ich osobistego uroku, tańczenia na granicy flirtu i przyjaźni, pozwalając sobie na więcej, nie dając zbyt wiele w zamian, zasłaniając się uczciwością w braku krzyżowania ostrzy, wszak wszelkie rozmowy, rozbawiony stłumiony chichot, wszystkie szepty i drobne podarki były niewinne, z cichym uwielbieniem dla dam, które pięknie stroiły jego życie, zabijały nudę, były bardziej atrakcyjne niż poruszane magią kukiełki.

Przylgnęła więc do niego plotka, jakoby zbierał ludzi niczym woskowe figury, złośliwi drwili z miałkości intelektu tych, którzy dawali się nabrać jego gierkom, tłustym obietnicom bez pokrycia. Złośliwi dociekali czy ilość sypialni równa jest duszom zebranym przez Shafiqa przez te lata. Złośliwi przestrzegliby Lorien przed uleganiem wielkim srebrzystym oczom, ściągniętym w troskliwości brwiom, przed pocałunkiem fałszywie obiecującym szczęśliwe dostatnie życie. Punktowaliby ilu osobom dotąd "pomógł", ile od siebie uzależnił prostym gestem, wyciągnięciem dłoni. Ile osadził w swojej Kolekcji, tej prawdziwej, pełnej ciał w różnym wieku i narodowości. Złośliwi zachęcaliby wdowę do odnalezienia tych jednych, jedynych drzwi, których gospodarz nie pozwolił jej otworzyć.

Nielicznym opowiadałby o więzieniu ludzkiego umysłu, o tym gdzie kończy się wolność, a zaczyna reaktywność na zastane okoliczności. O sycących kłamstwach szeptanych przez tego komu ufamy najbardziej - przez siebie samych. Kontrolując środowisko mógł jednak być pająkiem, mógł zachęcać swoje tłuste muchy do tańca, mógł też zupełnie swobodnie wypuszczać je, jedna po drugiej i patrzeć jak upajają się ułudą niezależności w świecie, który był niczym więcej jak rozbudowaną termitierą. Mógł patrzeć jak tańczą i giną, mógł śmiać się, gdy wracały do złocistej klatki, w której nigdy nie brakło. Mógł być smokiem uwiązanym do swego leża. Mógł być Kolekcjonerem, tak długo jak odpowiednio soczysta, podsycana w kontrolowany sposób plotka zapewniała mu spokój w dziedzinach, w których potrzebował absolutnej dyskrecji i nieświadomości tłumu.

Zorientował się. Przestał zaborczo chłonąć jej obecność, stłamsił rozlewającą się w piersi ulgę. W łagodności wytrawnego tancerza, w wyczuciu twardych, kruchych ptasich kości znów zmuszonych do przyobleczenia ludzkiego ciała pomógł jej wstać.

Nagle umarli przestali mieć znaczenie, Śpiący znów zasnął, zabierając ze sobą koszmar tęsknoty, na rzecz wszechobecnej, unoszącej się w powietrzu troski.
– Nie wzięłaś eliksiru – nie pytał, stwierdzał fakt. To, że zamknął za sobą drzwi brzoskwiniowej sypialni i nie dopilnował tego, przemknęło już w niebyt myśli. Krok, cały czas trzeba było być krok, dwa do przodu. Znaleźć właściwą odpowiedź, właściwą ścieżkę. Pilnował każdego jej kroku, asekurując kierunek, by wybrać ścieżkę, którą mogliby kroczyć oboje. Nawet jeśli nie na całe życie, to teraz, w godzinie wilka, przez ten krótki moment, gdy pozwoliła sobie pomóc. Gdy pozwoliła być obok siebie. – Mogę go wziąć razem z Tobą. Myślę, że w biurze wybaczą nam pojawienie się w okolicach południa.
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#10
05.11.2024, 15:45  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 05.11.2024, 17:00 przez Lorien Mulciber.)  
Czy gdyby ktoś zapytał Panią Mulciber o sekrety Pana Shafiq'a, byłby jakkolwiek usatysfakcjonowany odpowiedzią?
Mityczną Pandorę nie zgubiła siebie i całego świata przez swoją niepohamowaną ciekawość. To ciche głosy pożądania, którego Lorien nie znała doprowadziły do tragedii. Podszepty nakazujące szukać dalej, głębiej; drążyć aż rana zacznie krwawić na nowo. Ale nawet jeśli ofiarowany zostałby jej klucz do tajemniczych drzwi, tego zakazanego ogrodu z przeszłości - nie otworzyłaby zamka.
Czekałaby, aż udręczony przez własną duszę Anthony w końcu się złamie - zrozumie, że choć jego klatka była złota i przestronna, wciąż była zwyczajną klatką.
Wolność miała swoją cenę. I cenę tą Lorien płaciła każdego dnia wpatrując się ze zrozumieniem w swoje kobaltowe źrenice.
Wystarczyło to wszystko przeczekać. Tak jak zrobiła to z bólem utraconego dziecka, męża, przyszłości. Czas pożerał wszystko - w końcu musiał pożreć i ją.

- Po drugiej stronie jeziora rosła lipka zielona.- Mamrotała, pogrążona we własnym świecie. Ale tym razem opowieść trwała, nieprzerwana przez chaos miastowego festynu. - A na tej lipce, na tej zieloniutkiej, trzej ptaszkowie śpiewali.- Kiedy ostatni raz była tak delikatna? Tak dogłębnie ludzka? Kiedy na twarzy kobiety nie było cienia rzucanego przez jej własną, koszmarną duszę?
Mógłby zapytać, choć znał odpowiedź. W Jordanii, gdy od kamiennych ścian Keraku odbijał się ciepły blask świec, Lorien błyszczała od tego samego głębokiego poczucia samotności. Ale wtedy jeszcze mieli szansę. Szansę, którą dla większego dobra przekreśliła stanowczym, pełnym bólu “nie”.
Nie przerwała dziecinnej historyjki na pytaniu czemuś jest mi tak smutna? Zamiast tego w łagodnym szepcie mówiła dalej.
Do siebie. Do Niego. Do cicho szumiącego zagajnika.
- Jakże nie mam smutna być, gdy mi każą od Ciebie iść. Gdy czasu tak niewiele, gdy tylko…- głos jest zadrżał. Załamał się. Cokolwiek zostało wypowiedziane, umknęło.-... niedziele mogę miły z tobą być.- Czas. W całej tej opowieści chodziło tylko i wyłącznie o uciekający przez gardło klepsydry piasek.

Uniosła kąciki ust w cieniu czegoś co przypominało uśmiech. Każdy krok stawiany na ścieżce musiał być ostrożny. Wyważony. Tak by się nie potknąć, nie nadwyrężyć nieprzyzwyczajonych do wysiłku nóg.
- Nie wzięłam.- Odpowiedziała. Przytaknęła po prostu na stwierdzony wcześniej fakt o eliksirze, ale skoro nie było to pytanie - to nie zamierzała tłumaczyć “dlaczego”. Może wiedział, że chciała, tak bardzo chciała się przemienić? Albo to, że gotowa była poświęcić wszystko by choć moment pozwolić sobie to wszystko czuć - żałobę, ból, głębokie rozczarowanie. A może spałby lepiej w tej słodkiej niewiedzy?

W końcu znaleźli się w posiadłości. W miejscu, które chyba nigdy nie miało szansy pretendować do roli domu. Bo dla każdego z nich dom był innym konceptem. Lorien widziała go w idei; Anthony - w człowieku. W pewnym momencie przestała trzymać go pod ramię, ale splotła ich palce razem. Była słaba, dało się to odczuć w niemrawym uścisku zimnej, niemal trupiej dłoni. Milczała odkąd przekroczyli próg wschodniego skrzydła. Nie odezwała się też ni słowa, gdy znaleźli się wreszcie w jej sypialni. A może to miejsce nadal należało do Edith?
W końcu jednak, nadal nie puszczając dłoni Anthony’ego przysiadła na łóżku.
- Bądź.- Poprosiła. Po raz pierwszy od długiego czasu Lorien wypowiedziała słowa, które pragnęła kiedyś wykrzyczeć. Ale dziś brzmiały inaczej. Łagodniej. Kryły za sobą dziesiątki znaczeń - tych głęboko pogrzebanych w prastarych piaskach.
Bądź dla mnie. Nie dla mojej klątwy; Nie mojej pozycji, pieniędzy i władzy; Nie dla moich opowieści, których i tak nie zrozumiesz zaślepiony swoim słońcem.
Bądź dla mnie.. kiedy wszyscy inni być przestali.
Osiem lat temu Lorien zasznurowała usta, wiedząc, że z biegiem czasu Anthony przestanie śnić. Zrobiła to wiedząc jaki jest naprawdę - bo jej Antonio nie był dobrym człowiekiem. Był piękny w swoim uporze, wplątany w sieć kłamstw, intryg i kontaktów, które muskała opuszkami palców niczym pajęcze nici. Zrobiła to, bo duma Shafiqa musiała wygrać, żeby mógł żyć.
Ale teraz nie widziała w nim pychy. Za maską filantropa, kolekcjonera, człowieka, któremu się nie odmawia, nareszcie mogła go dostrzec ten strach i ból, który czynił go równie ludzkim; równym jej w cierpieniu. I tylko takiego go chciała.

Wyciągnęła smukłą, obleczoną w złote pierścienie dłoń po fiolkę eliksiru nasennego. Ostatnimi czasy ograniczała się tylko do łagodnych kadzideł, które wprowadzały ją nocą w stan błogiej nieświadomości. Budził ją świt, promienie słońca wpadające przez rozsunięte w sypialni zasłony. Kadzidła przynosiły ukojenie, to prawda. Ale nie takie jak mógł dać eliksir. Upiła uczciwie duży łyk specyfiku, oddając Anthony’emu resztę. To była wystarczająca odpowiedź, prawda? Chciała go dzisiaj przy sobie. Nawet na tych kilka krótkich godzin, nim na nowo dadzą się uwieść obowiązkom i powinnościom.
- Bądź, a wtedy… Wtedy ja będę.- Powtórzyła wspierając głowę o jego ramię. Powieki stawały się coraz cięższe, ale nie zamierzała się kłaść. Ryzykować, że ją zostawi po wyznaniu, które roztrzaskało budowany przez całe życie mur. W końcu jednak jej przerywany oddech zelżał, a Lorien osunęła się na ramię Shafiqa jeszcze bardziej, zapadając w głęboki sen.
Pierwszy taki od miesięcy.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Anthony Shafiq (3026), Lorien Mulciber (3395)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa