08.11.2024, 16:36 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 28.07.2025, 16:38 przez Król Likaon.)
adnotacja moderatora
Rozliczono - Anthony Shafiq - osiągnięcie Bajarz IV
Ostatnich kilka dni zlewało się ze sobą jak w chińskiej podróbce kalejdoskopu kupionej u przemytnika z Nokturnu. Wspomnienia zlewały się z faktami, te ze snami i marzeniami. Muza. Słodki smak jej krwi. Lorraine. Nocna Mara obleczona w najczystsze biele. Szeptane świtem przyrzeczenia. Jakiś trup w kostnicy. Mdliło go, ale ile można krztusić się własną duszą?
Noce smakowały tanią whisky, skórą dziewczyny o blond włosach i nawet to nie przynosiło ukojenia. Nie kiedy umysł podsuwał mu zniekształcone wyobrażenia. Nie gdy Mulciberówna była mu panną nad pannami, gdy przymknął oczy pozwalając sobie śnić, że całuje lekko drżące, siostrzane wargi. Była wspomnieniem tej taniej dziwki i szlamojebczyni Avery, gdy wsuwał palce w jej miękkie pachnące loki. Była przyjaciółką, gdy po wszystkim narzucała na siebie jego koszulę marudząc, że powinna już wracać do siebie, ale mimo wszystko zostawała. Pijąc nadal. Malując te okropnie krzywe (w życiu nie widział piękniejszych) kotki i szczury na skrawkach pergaminu.
I nie mógł się tym cieszyć do jasnej cholery!
Nie mógł bo w chorych wyobrażeniach tkwiło palące poczucie winy. Trzask łamanej kości. Słowa cedzone w emocjach, których żadne nie potrafiło powstrzymać.
Pił, żeby jej wybaczyć.
Trzeźwiał, bo wiedział, że wybaczenie otrzymał w chwili popełnienia grzechu.
Dlatego tu przyszedł.
Jego słodka Delilah nie mogła go ukarać. Nie tak jak tego potrzebował.
Próby skończyły się wystarczająco wcześnie, by dostać się na Pokątną w godzinach otwarcia sklepu. A jednak… Zwlekał. Trzeba było załatwić tyle rzeczy. Odnieść Rozalindę na górę. Przejrzeć wszystkie piętrzące się listy i nie otworzyć żadnego z nich. Wziąć ze stołu niewielki pakunek. Powstrzymać chęć napisania do Scarlett czy ma jakieś plany na wieczór. Zrezygnować.
W końcu jednak zmusił się do wyjścia. Nie mógł tego odwlekać w nieskończoność. Wiedziony pamięcią dotarł przed niewielki lokal. Znajoma witryna, znajome poruszające się niemrawo manekiny. Już miał sięgnąć do drzwi, kiedy zwyczajnie w świecie - zamarł.
Co miał jej powiedzieć?.
Dzień dobry? Chuja, a nie dobry. Dzień byłby o wiele lepszy, gdyby nie musiał widzieć jej na oczy. Witam? Zaraz potem żegnam. Na samą myśl, żeby wejść do środka robiło mu się niedobrze. Niech wam Matka błogosławi? No może. Ale akurat wiedźma w środku na błogosławieństwo nie zasługiwała. Zbeształ się za to w myślach.
Rozterki młodego Malfoy'a przerwał dźwięk dzwoneczka. Instynktownie otworzył drzwi przed jakąś bezimienną, drobną dziewczynką niosącą w rękach kilka toreb - pewnie wartych więcej niż całe jego życie. Posłał jej najmilszy z uśmiechów, skłonił lekko głowę - z dziką satysfakcją obserwował rumieniec, który wykwitł na nieco pyzatym licu. Czy to ten urok? Czy maniery? A może po prostu fakt, że Baldwin wyglądał aż nazbyt… porządnie.
Zazwyczaj rozrzucone w nieładzie lub spięte kradzionymi dziewczynom z teatru, kolorowymi spinkami włosy układały się dziś w łagodnych srebrzystych falach, świeżo umyte i przycięte. Na jego twarzy nie było nawet śladu zmęczenia, dłonie czyste od farb, czarna szata wyprasowana. I nie. Nie było w tym chęci przypodobania się kobiecie, do której planował zawitać bez żadnej zapowiedzi czy zaproszenia. Baldwin najzwyczajniej świecie stał się ofiarą znużonej charakteryzatorki która oświadczyła mu stanowczo, że “gra króla gór nie menela spod Białego Wiwerna”.
- Ja do pani Malfoy.- Mruknął do młodziutkiej pracownicy, chcąc nie chcąc wchodząc do salonu. Pierwszy raz ją widział na oczy. Pewnie też i ostatni. Z matką nie szło wytrzymać na dłuższą metę, a i on nie planował ponownego spotkania. Przynajmniej do Yule. Z pełną świadomością tytułował ją nazwiskiem - tylko ono zdawało się mieć dla niego znaczenie.
Oparł się o ladę, krzyżując ręce na wysokości piersi - dobra. Teraz nie było już ucieczki. Jak się powiedziało A, to trzeba było dodać B. I pozostałe literki alfabetu.